Nad Spreą/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Nad Spreą
Podtytuł obrazki współczesne
Wydawca Wydawnictwo „Nowej Reformy“
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Jednego poranku, gdy doktor pracował nad mową, którą miał mieć w parlamencie, wszedł Wolski mizerniejszy jak zwykle i tak smutny, że nawet wyrazu swej twarzy ukryć nie usiłował... Siadł, podparł się na łokciu, zadumał nie mówiąc słowa.
— Co ci to jest?
— Nic — głowa mnie boli!
Wojtuś mu puls pomacał.
— Poruszony czemś jesteś...
— Nie wiem... — odparł roztargniony Wolski — a ty co robisz?
— Widzisz, pracuję nad mową, która się na nic nie zda i za którą oberwiemy kilka znanych nam już obelżywych wyrażeń... Jednakże nie mogę, będąc deputowanym, nie popisać się choćby z jednym, jedynym Maiden-Speech... Uznaną jest rzeczą, iż powinniśmy protestować do końca w obliczu Europy, która śpi, i Niemiec, które się naigrawają — trzeba być posłusznym. Według mnie daleko większego znaczenia byłoby milczenie i abstynencya tam, gdzie nic uczynić nie podobna... ale polityka abstynencyi uznaną jest za testimonium paupertatis i trzeba gardłować...
— Ja nic nie wiem, co się w parlamencie dzieje — odezwał się Wolski wciąż roztargniony — gazet nie czytam... nasłucham się dosyć rozumowań dr. Arnheima... Możeż być, by wymowne słowo w dobrej sprawie nie skutkowało?
— Rzekłeś — w dobrej sprawie — pochwycił śmiejąc się — a ja cię spytam jak Piłat, co dziś się nazywa dobrą sprawą? Dobra sprawa jest ta, która ma za sobą sto tysięcy bagnetów — wszelkie inne mogą być sobie dobre jak anioły i lśnić nadziemską jasnością prawdy... dziś się z nich śmiać będą... Dziś to, co dla Niemców jest dobre, sprawiedliwe, wielkie, szlachetne, gdy ma służyć nam, staje się złem niesłusznem, nikczemnem, nieuczciwem... Ich narodowości, powiada Schultze-Delitsch — przysługują wszelkie prawa, bo ich narodowość jest owocodajna, produkcyjna... a nasza nic nie warta, więc my do niczego prawa nie mamy!!
Ale dlatego mowę palnąć trzeba!... — dodał Wojtuś wstając i, położywszy po staremu obie ręce na ramionach Wolskiego, wpatrzył mu się w oczy...
— Spowiadaj mi się, od czego cię głowa boli... spluń tę biedę — lżej ci będzie...
Wolski spojrzał bystro, zabrakło mu odwagi, westchnął i zmilczał.
— Mów ty sobie, co chcesz, — począł Wojtuś — ja cię znam, nie usiłuj mi darmo wmówić, że jesteś w domu szczęśliwym... Dość na ciebie spojrzeć, by się domyśleć tego, z czem ty się taisz... Tobie źle jest na świecie...
Nie podnosząc oczów, jakby się wstydził, machinalnie przewracając pochwyconą książkę, Wolski szepnął cicho:
— Choćby tak było! nie ma na to rady.
— Przepraszam cię — mężczyzna powinien być głową domu; jeźli mu źle w nim, ma tysiączne środki poprawienia sobie bytu.
— Tak, gdy jest panem w domu... — rzekł Wolski — lecz ja nim nie byłem nie jestem i nie będę... Zaczęło się od wielkiego szczęścia, którego zmącić nie śmiałem nutą dla jej ucha dysharmonijną... milczałem... W nędzy i prywacyach jako silniejszy nie mogłem się znęcać nad nią... a teraz... teraz jest ona w domu rodziców, w którym rozkazuje ojciec — ja zaś... jeśli chcesz — mam rolę cierpianego sługi, nad którym wspaniałomyślne Niemcy mają trochę litości...
Ojciec mnie nie cierpi. Jest to najgłupszy człowiek pod słońcem a tak zarozumiały, jak tylko Niemiec być potrafi.
— Tak mi mów — klepiąc go po ramieniu począł Wojtuś... — teraz to się zrozumiemy, boś przecie usta rozpieczętował... A może we dwu poradzimy sobie.
— Jestem przekonany, że to niepodobieństwo.
— Zlituj się — masz przecież lub powinieneś mieć w żonie sprzymierzeńca?
— W żonie, która się lęka, ażeby jej i dzieci naszych ten gbur Niemczysko nie wygnał a nie wziął sobie synowca za spadkobiercę imienia i majątku. O tem już była mowa.
Musiałem na łup mu oddać dzieci, dozwalając je wychowywać najniedorzeczniej dla tego, aby im ten nieszczęsny majątek zachować. Dałem słowo, że żadne z nich po polsku się uczyć nie będzie.
Zamilkł nagle.
— Ależ żona! żona! — wołał Wojtuś.
— Nie zapominaj, że jest Niemką i że wyrocznią dla niej jest dr Arnheim... i jemu podobni...
— Więc cię nie kocha, jeśli widząc cię cierpiącym, nie stara się tego brzemienia ani zdjąć z ciebie, ani ci ulżyć.
— Ja ją kocham — zawołał Wolski... — a ona mnie... Jakże ja mogę iść w porównanie z ojcem, z niemiecką ojczyzną, z ideami i z kolosalnym majątkiem pana radcy komercyjnego?
— Wiesz co, to nie ma innej rady, jak widzę, tylko pójść do Sprei i w tem samem miejscu, gdzieś nieboszczyka Hänschena ratował, utopić się, ale tak skutecznie, aby nie było komu cię z wody wyciągnąć.
— Nieraz myślałem o tem — smutnie odpowiedział Wolski — tylko nie szedłbym do brudnej ich Sprei — poszedłbym do apteki... ale ja kocham tych dzieci, te moje dzieci, które wychowanie mi odbiera, które w oczach mych odrywają od mych piersi, które uczą mną, ojcem pogardzać — dla nich cierpię.
W kradzionych chwilach na ucho... leję w nie słowa, antidota, aby na nie trucizna nie skutkowała.
Lecz cóż znaczy słowo moje obok tego, co słyszą z ust matki, co z jej piersi wyssały... Radca komercyjny czuje i wie tak dobrze, iż nie będę śmiał mu się opierać, że z przyjemnością znęca się nademną bezbronnym... Wybiera chwile, by przy dzieciach szydzić z Polski i szczepić w nich pogardę dla nas — dla mnie.
— A żona twoja pozwala na to? a ty milczysz i nie upomnisz się o prawa swoje...
— Aby mi jutro drzwi pokazano? — zapytał Wolski.
— Nimeś mi to powiedział — rzekł garbus — połowy tych rzeczy domyślałem się, całej jednak okropności tego położenia nie wyobrażałem sobie. Jestżeś tak przywiązany do niej — do dzieci...
...Ale nie! nie! nie chcę cię na złe ciągnąć! nie skończę lepiej...
Powiem inaczej — przywięzujesz-że taką wagę do tego przebrzydłego majątku, ażebyś dla niego poświęcał przyszłość dzieci? Na twojem miejscu... otrząsłbym pył z nóg i uszedł z dziećmi i żoną z tego domu... Jesteś lekarzem, kawałek chleba znajdziesz wszędzie!
— Lekarzem? — zaśmiał się Wolski — jakim ja lekarzem jestem?? Nie miałem nigdy ani myśli swobodnej, aby zużytkować naukę, ani dość ją ceniłem, by ją pielęgnować i zachować. Zapomniałem, com umiał... Nędza zjadła we mnie wszystkie siły... w niej utopiłem zdolności... jestem dziś ruiną do niczego.
Mówił to z tak przejmującą boleścią, że Wojtuś jak osłupiały go słuchał.
— Ale to nie może być — wykrzyknął — nie jest tak źle, jak mówisz — jakiś ratunek być musi!! Nie mówiłeś nigdy z żoną otwarcie. Jeśli istotnie jest kobietą z sercem, uczuciem i rozumem, pojmuje i uczuje położenie twoje.
— Powinnaby je była od dawna widzieć i zrozumieć — przerwał Wolski — serce ma dobre, rozum jasny, ale dziś przedewszystkiem jest matką. — Chwila upojenia minęła, zimna rozwaga przyszła... ma dzieci... Ja dopiero po nich, po ojcu idę i matce... Ona nie szemrząc poświęciła się dla mnie, jam powinien uczynić z siebie dla niej ofiarę.
Circulius vitiosus! — zawołał po chwili Wojtuś — z tego wyjść nie podobna.
— Tak — cierpieć potrzeba... i milczeć... Niepotrzebnie się wyspowiadałem przed tobą, ale są chwile, gdy człowiek w sobie wezbranego uczucia wstrzymać nie może...
Fryc dziś rano... nie wiem zkąd i dla czego, powtarzał ciągle — Verfluchte Polen... tkwi mi to w sercu.
— Jeżeli dzieci poratować już nie możesz... pocóż się masz zamęczać... rzuć ten dom... Wrócisz doń, gdy będzie można...
— Zamknąłby się za mną na wieki — mruknął Wolski — na wieki! Ja chcę choć patrzeć na nich...
Gdybyś ty widział małą moją Elizkę uśmiechającą się do mnie... — gdybyś posłyszał jej szczebiotanie...
A! nie! nie! dodał — lepiej stokroć cierpieć a nie rozdzielać się od nich...
Nie wyżyłbym... myśli tej przypuścić nie mogę. A jednak wierz mi — jestem bardzo nieszczęśliwy... może daleko więcej niż mówię...
Tu oczy mu się zaiskrzyły, rzucił trzymaną książkę o stół i padł zakrywając oczy na kanapę...
Wojtuś o nic już więcej nie pytał.
Po co było krwawą sondować ranę, nie mogąc jej uleczyć. — Dreszcz przeszedł po nim tylko. Milczeli oba długo.
— Słuchaj — odezwał się wreszcie garbaty — gdy rzeczy są bez ratunku, zacisnąć usta, cierpieć — milczeć, czekać. Wprawdzie ja na tem miejscu chwyciłbym się heroicznych środków... lecz sam ci doradzać nie będę.
— Ale jakich? jakich?
— Zagroziłbym, że ich porzucę...
— Zagroził! — Wolski zaśmiał się a śmiech był przejmujący do szpiku kości — słysząc go, Wojtusiowi źle się zrobiło, rzucił się aż na krześle. — Zagroził! doskonały! — wołał Wolski — ale oni tego chcą, czekają tego, pragną... ta groźba byłaby dla nich radosną nowiną...
— Przecież nie dla niej — nie dla żony?
— Zapewne — dziwnie wybąknął Wolski — lecz do wyboru mają między mną a losem dzieci, nieochybnieby ostatnie przeniosła. U nas możeby się to odbyło inaczej, — uczuło odmiennie — Ale dla Niemki... majątek!! dwakroć, trzykroć sto tysięcy talarów! Jestże istota na świecie, któraby położona na szali przeważyła trzykroć sto tysięcy talarów!!
— Przecież ty sam przeważyłeś... — wtrącił garbus — gdy dla ciebie uszła z rodzicielskiego domu?...
— Mylisz się... Helma wyznała mi sama, iż się po ojcu tej surowości nie spodziewała nigdy, że rachowała na wpływ matki, że była pewną, iż go przebłaga... inaczej — byłaby może czekała na mnie, ale nie uszłaby ze mną...
Doktor wyczerpawszy wszystko i widząc, że w Wolskim rozdrażnienie próżne rosło, jak wprzódy rad był go do wyznań pobudzić, tak teraz pragnął je powstrzymać. Lecz raz otwarte usta biednego męczennika, który cierpiał tak długo, nie mogły się zamknąć łatwo... Rosła w nim gorączka.
— Cóż cię dziś do tego stanu przywiodło? — odezwał się Wojtuś.
— A! dziś — nic! Kropla jedna często czarę dopełni... i bryźnie z brzegów... Dzieciństwo... mój krawiec zamiast mi przynieść rachunek, posłał go radcy, a on, nadpisawszy na nim głupstwo, raczył mnie go odesłać...
— Czemuż go wprzód nie opłacił?
— Czem? — zapytał Wolski.
— Ależ żona...
— Żonie tak samo jak mnie każdy grosz rachują, uchodzimy za stratnych... — mówił Wolski. — Ja zarabiam, gdy się uda, i obywam się bez ich łaski, ale nie zawsze zarobić mogę — żona, gdy co dostanie, obraca na dzieci i — na książki... nigdym od niej nic nie potrzebował... głupi krawiec byłby mi oszczędził upokorzenia, czekając dni parę... znalazłem robotę... na praktykę nic liczyć niepodobna, wziąłem do tłumaczenia fizyologią... siedzę po nocach, dostanę kilkadziesiąt talarów...
— Kilkadziesiąt!
— Tak, najlepszych w świecie tłómaczów tylu mrze z głodu, iż to jeszcze łaska, żem innym odebrał robotę...
Wojtuś otworzony pugilares położył przed przyjacielem, który go zlekka odtrącił.
— Wszystko już załatwione — przeszło, skończyło się — chciałbym tylko zapomnieć, zaspać wrażenie i wrócić do tej skorupy lodowej, którą okryty chodzić muszę...
Tylko dziś pójdziemy gdzieś razem... abym nie wrócił do domu, aż się pośpią wszyscy... Lischen moja pytać tam będzie o ojca może — ale się dużą lalką pocieszy, którą od babki dostała... Fryc nie zakłopoce się o mnie... a Emil... nie wiem...
Biedne dzieci! biedne dzieci!
Ale będą miały po sto tysięcy talarów i dziadzio wyrobi baronowstwo von Wolski — Riebe...
Zaczął się śmiać konwulsyjnie...
— Chodźmy, chwytając go za rękę — począł doktor — dosyć tego — zapraszam cię na obiad — przypomnimy dawne czasy...
Ale — cóż się stało z Richterową?
Wolski się uśmiechnął.
— Zastałem poczciwą kobietę biedniejszą niż kiedykolwiek była... zawsze w boju z niewdzięcznymi studentami, których utrzymuje.
Przyjęła mnie jako syna... popłakaliśmy się. Chodzę do niej czasami... alem nie miał siły zajść do tej mojej izdebki...
Po północy już było, gdy Wolski po przeciągniętym obiedzie, który się stał wieczerzą, rozmarzony nieco, rozgorączkowany powracał do domu... W ulicach było pusto... a około domu radcy komercyjnego żywego ducha... W oknach ani na pierwszem ani na drugiem piętrze nie widać było światła. Tego sobie życzył właśnie. Mógł wnijść do swojej izdebki niewidziany i we śnie resztę utrapień utopić... Z pokoiku, któryśmy opisali, małe drzwiczki wiodły do szczupłej, ciemnej alkowy, w której stało nędzne łóżko doktora... z łaski czasem nieco odświeżone przez służącą, która wiedząc, że jej nikt za to słowa nie powie ani się upomni, nie potrzebowała bardzo się panem kłopotać.
Podrzędna rola, jaką Wolski grał w domu, była tak dla wszystkich widoczną, iż wpływała nawet na obejście się z nim służby. Nawykły już po części nie upominał się ani poskarżył nigdy. W domu spało wszystko... gdy dostawszy się na drugie piętro powoli drzwi otworzył i omackiem skierował się ku swej izdebce... Zdala dolatywało go tylko kwilenie dziecka... był to głos małej Lischen — którą matka najmniej lubiła, a którą on kochał najwięcej. Zatrzymał się chwilę, zdało mu się, że dziecię usypia — uspokojony więc powlókł się do swej alkowy.
Tylko co był wyszukał i zapalił świecę, gdy od salonu, który przez jakiś pokoik łączył się z jego gabinetem, kroki słyszeć się dały... Poznał chód żony... Byłby wiele dał, aby się z nią dzisiaj w tem rozdrażnieniu nie widzieć, podbiegł więc prędko, aby drzwi zaryglować po cichu, ale nim pospieszył, Helma z książką w ręku ukazała się na progu...
Zmierzyła oczyma stojącego naprzeciw męża i zapytała zimno:
— Cóż się z tobą stało?
— Jakto? — odparł Wolski — dlaczegóż miało się coś stać?
— Nie byłeś cały dzień w domu.
— Dziwi mnie, żeś ty to mogła spostrzedz.
Helma spojrzała na niego z góry, zdziwiona tonem niezwyczajnym.
Cóż to? wymówka? — rzekła marszcząc się.
— Nie — ale objaśnienie... — dodał Wolski biorąc świecę i chcąc odejść do alkowy — kobieta stała w progu potrząsając książką; nawykła była do pokory — nadskakiwania, posłuszeństwa, bunt ten raczej dziwił ją niż przestraszał.
— Rozumiem — mruknęła po cichu — towarzystwo nasze nie może ci tak przypadać do smaku jak twoich panów Polaków.
— Proszę cię moja Helmo, — odezwał się odwracając Wolski — nie zapominaj, że ja jestem też Polakiem. Winienem tylko, żem ci tego częściej i jaśniej nie przypominał.
Kobieta zaczerwieniła się. — Nie potrzebujesz mi przypominać tego — rzekła — czuję to i widzę ciągle, nigdy się też nie zrozumiemy...
— Zwłaszcza od pewnego czasu — dodał Wolski.
— Od jakiego czasu?
Chwilę milczał doktor, ręka, w której lichtarz trzymał, trzęsła się widocznie.
— Od czasu, jak mnie nie potrzebujesz, jak przestałem być parobkiem a stałem się gracyalistą — na łasce...
— Źle ci jeszcze? — odparła Helma.
— Przypatrz się i pomyśl, a nie będziesz mnie o to pytała — zawołał wybuchając Wolski. — Możeż mi być dobrze? Jestem mężem i głową domu a gram rolę sługi... twoi rodzice nie cierpią mnie, ty zaledwie znosisz, jestem pośmiewiskiem domowych i obcych, nie mam ani władzy ani woli... Zaparłem się dla ciebie stosunków, kraju, języka mego, wszystko, co mi najdroższe... cóż mam za to? że mi nawet własnych mych dzieci nie wolno wychować, jak chcę...
Helma słuchała tych wymówek z zimną krwią pozorną, widać jednak było, że z trudnością utrzymać się mogła.
— Jesteś niewdzięczny! — krzyknęła wreszcie — poświęciłam ci, co kobieta ma najdroższego, młodość — związki rodzinne, ojca, matkę... cóżeś ty dla mnie zaofiarował? barbarzyński jakiś język i umarłą narodowość, która nigdy bardzo żywą nie była! Polak! cóż to jest? spytała drwiąco. Słowianin! Sclave! niewolnik — to wasz los i przeznaczenie... Wyście stworzeni na niewolników, my na panujących — macie to, na co zasłużyliście.
Wolski, którego cały ten dzień roznamiętnił — obrócił się groźny, zmieniony, jakim go jeszcze nigdy nie widziała Helma. Stuknął nogą o posadzkę.
— Milczeć, kobieto! — zawołał — jak wy wszyscy bezbronnemu bezkarnie chcesz mi urągać — ale nie sądź, bym był tak bezsilnym i przybitym — i robak zdeptany głowę podnosi...
Dosyć tego!...
— Śmiesz mi to mówić — ty? tu? pod dachem moich rodziców i moim, ty, któremu my dajemy przytułek z łaski... ty...
Oczy jej zapałały, podniosła pięść do góry, piękność jej zmieniła się w jakąś maskę Meduzy... — Straciła przytomność.
Ten wykrzyk szczęściem opamiętał Wolskiego i oblał go jakby zimną wodą. Poczuł się wyższym nad nią — spojrzał pogardliwie.
Powtórz, coś powiedziała — rzekł stygnąc — powtórz jeszcze raz...
Helma zarumieniona, drżąca, zamilkła.
— Tak, jestem tu na łasce i z łaski — dodał Wolski stawiając świecę na stole — przypomniałaś mi to — czas koniec położyć temu... Mężczyzna na łasce kobiety, której serce dla niego bić przestało... niżej już upaść nie można... — czas się podnieść!!
Nie patrząc już na nią pomyślał chwilę, świecę postawił na stole uśmiechnął się sam do siebie, kapelusz nałożył na głowę... jakaś niepewność miotała nim... póki wyminąwszy Helmę, która stała nie wiedząc, co począć z sobą, nie ruszył się krokiem szybkim przez pokoik i salon ku pokojowi dzieci... Helma pozostawszy sama zwolna, jakby ciekawością wiedzona szła za nim z głową spuszczoną. Gniew ją opuszczał, nie wiedziała, jak się skończy ta scena nie pierwsza w ich pożyciu, ale jedyna, która niecierpliwość obojga doprowadziła do krańca...
Wolski cicho wsunął się do pokoju dzieci — Lischen spała w swojej kolebce... zbliżył się ku niej i stanął nad nią. Dziecię jakby posłyszało czy poczuło kogoś, przeciągnęło rączki, poruszyło główką, otwarło powieki, poznało ojca i uśmiechnęło się.
Wolski pochylił się ku kolebce.
Lischen ręce wyciągnęła ku niemu.
— Nie — ciebie porzucić nie mogę — zamruczał — chodź Lischen... chodź.
Jakby zrozumiała go rozespana dziecina przechyliła się ku niemu...
On zlekka wziął ją z poduszką razem na ręce i płaszczem, którego zrzucić nie miał czasu, otuliwszy starannie, gdy dziecię wnet oczy zamknęło do snu — podniósł i uniósł ją z sobą. Nie powracając przez salon, wprost wyszedł do przedpokoju.
Helma z książką na kolanach padła była zamyślona w krzesło w salonie, pochlebiając sobie, że się to wszystko skończy na słowach, a Wolski jutro pod zwykłe jarzmo powróci, gdy usłyszała otwierające się drzwi jedne, potem drugie i poznała, że mąż jej wyszedł... Zbladła... stała zamyślona... zdawało jej się, że to była bezsilna demonstracya tylko. Z szyderskim uśmiechem, gniewna, powlokła się przez pokój dzieci do sypialni...
Przechodząc, rzuciła okiem na kolebkę najmłodszej i spostrzegła, że jej nie było. Z załamanemi rękami, jakby nie wierząc oczom, zbliżyła się, dotknęła — pościółka była jeszcze ciepłą... Nie było wątpliwości teraz, że Wolski zwrócił się po to, ażeby zabrać Lischen i wyjść z tego domu na zawsze...
Miłość dla Wolskiego dawno w niej ostygła, doktor nie bez przyczyny posądzał ją o serdeczne stosunki z Arnheimem, który tu co dzień i po całych dniach przesiadywał — nie szło jej o męża, obojętnego, niemiłego może, ale się czuła obrażoną... dotkniętą — cierpiała jej miłość własna. — Zgodziłaby się była na odepchnięcie go, ale odepchniętą być — na to pozwolić nie mogła... Zburzyła się gniewna i porwała natychmiast od kołyski. — Nieprzytomna przeszła się parę razy po pokoju dzieci, nie wiedząc jak, wsunęła się do salonu... zamyślona... oślepła. Potrącała się o meble i chwytała za nie, aby nie paść.
Była pewną, że ten mąż, z którym się dotąd obchodziła jak chciała, zniesie wszystko i upokorzony padnie przed nią... Co mu się stało?
Przypisywała to zuchwalstwo wpływowi jego ziomków, zetknięciu z nimi. Zwiększyło to jeszcze jej nienawiść. W tej chwili wśród nocnej ciszy, zegar wybił pierwszą. Matka spała... potrzebowała się widzieć, poradzić, przygotować z nią na dzień jutrzejszy... Chwiejącym się krokiem poszła po światło do pokoju dzieci... wzięła je i wahała się jeszcze, iść czy nie iść?
Matka była przywiązaną do niej, do wnuków, zupełnie obojętną dla Wolskiego, do którego miała żal zawsze — ale w domu na pozór znaczyła mało a wpływ jej na radcę, niekiedy przeważny, czasem był zupełnie bezskuteczny. — Riebe w wielu rzeczach ustępował, w innych narzuconego mu zdania nie przyjmował i odpychał je zacięcie... Cicho otworzywszy drzwi, Helma zeszła na dół, miała zawsze klucz od mieszkania matki... Obawiając się rozbudzić ojca, który zresztą sypiał i chrapał jak parobek, nie jak radca komercyjny i kawaler orderu korony klasy trzeciej na pętlicy — wsunęła się ostrożnie, osłaniając światło... do drzwi pokoju matki... Była to niemal tak uboga izdebka jak ta, którą przeznaczono dla Wolskiego. Radczyni ani lubiła, ni potrzebowała przepychu...
Skrzypnięcie drzwi i promyk światła, natychmiast rozbudził staruszkę... porwała się przerażona, spostrzegła córkę i domyśliła się, że bytność jej o tej porze nic dobrego nie wróżyła.
Pierwszą jej myślą były wnuki... jedno z nich pewnie zasłabnąć musiało...
Złożywszy ręce czekała, co jej Helma powie, szepcząc coś niezrozumiałego drżącemi usty...
— Co to jest? co? mów?
Córka postawiła światło, potarła czoło i padła na fotel u łóżka matki, zakrywając twarz rękami.
— Dzieci chore? — spytała matka.
— Nie! ten człowiek! ten człowiek... — przerywanym głosem poczęła Helma...
— Wystaw sobie... powrócił przed chwilą... nie było go cały dzień... poszłam mu uczynić wymówkę... tak — być może, iż się uniosłam... na niewdzięcznika, który nam, mnie winien wszystko... Nie wiem... czy wrócił nietrzeźwy, czy oszalał... obszedł się ze mną, jak jabym ze sługą się nie obeszła... Zabrał Lischen i uszedł...
Lischen była właśnie faworytą babki, która powtórnie załamała ręce i cichym głosem zawołała... — W nocy! Lischen się zaziębi... z kołyski wprost! Co się z nią zrobi... to dziki człowiek, barbarzyniec, bez serca.
Staruszce łzy pociekły, córka siedziała z brwiami namarszczonemi.
— Miałam go już dosyć i odpokutowałam za błąd mój... żem się dała uwieść temu człowiekowi, który z mej nieznajomości świata korzystał... nie cierpię go, nienawidzę... ale żeby on śmiał mnie porzucać... a ludzie mówili... Nie! ja tego nie zniosę....
Porwała się z krzesła i chodzić poczęła po pokoju...
— Cicho! — odezwała się matka — radca usłyszeć może! (zwała męża zawsze panem radcą). To strach tylko, to pogróżka... on jutro powróci... Znasz go, cóżby począł sam jeden z dzieckiem. Ale moja Lischen! moja Lischen... Jakbym miała przeczucie! Chciałam ją na noc wziąć do siebie...
W tej chwili donośne aż tu chrapanie radcy nagle ustało, mogło to być oznaką przebudzenia, obie kobiety przestraszone zamilkły, spoglądając na siebie. Wkrótce jednak przemogło uczucie gwałtowne, Helma zaczęła chodzić i wyrzekać gniewna, matka ją uspakajała — chrapania słychać nie było. W chwili, gdy zapomniawszy o ojcu i podniósłszy głos rozmawiały o tej nieszczęsnej nocnej przygodzie, drzwi sypialnego pokoju otwarły się nagle i radca komercyjny w narzuconym starym szlafroku, szlafmycy i pantoflach stanął jak widmo przed przerażonemi i pochwyconemi na uczynku jakiegoś spisku kobietami. Zrazu patrzał na nie rozespany, gniewnie, nadęty, wreszcie oburzony krzyknął:
— O tej godzinie! co tu baronowa robi! co to jest! powaryowałyście! ja chcę spać...
Helma najmniej się zmięszała i pierwsza postąpiła do ojca.
— Wolski uciekł z domu zabrawszy z sobą Lischen...
Riebe zdawał się nie rozumieć.
— Co? kto? — zapytał... — kto uciekł?... Poszalałyście.
— Wolski uszedł z domu, zabrawszy z sobą dziecko...
Radca osłupiały stanął.
— Uciekł? kiedy? to nie może być!
Nie pojmował, ażeby ktoś mając dach i wikt bezpłatny mógł od takiego dobrodziejstwa uciekać, choćby mu pod nosem drzazgi palono. Patrzał na żonę i córkę na przemiany... Usta się mu wykrzywiły, zamyślił się głęboko.
Kobiety czekały zaciekawione co powie.
— Uciekł!! hm! filut... Zabrał to co do niego nie należy! Córka należy do matki, synowie do ojca... ale ja mu nie dam ani jednej ani drugich... To wprost Schwindel, aby odemnie dostać pieniądze. Odartus ten jakiś — włóczęga... ten... Polak!
Splunął.
— Jakże się to stało?
Helma opowiedziała mu śmiało swoje z mężem spotkanie, wiedziała, że za to złajaną nie będzie, ale opisała je tak, jak potrzeba było dla niej i dla ojca. Radca sierdził się coraz mocniej i fukał coraz głośniej a potakiwał córce... wtórując... Der verfluchte Pole!
Przeszedł się pary razy po pokoju namyślając.
— A! so ist’s... so! so! — powtórzył razy kilka zamyślony... — Dobrze więc — zagramy my we dwóch z sobą — zobaczymy, kto z nas wygra!! zobaczymy...
— Ale mi wstyd ludzi! co jutro powiedzą... słudzy rozniosą po mieście, że mąż uszedł z domu dziecko unosząc...
— Mąż! Polak! — wzgardliwie rzekł radca, wszyscy wiedzą, że oni są szaleńcy, że mózgu nie mają, cultur unfähige!! Co mi... tam!
Idź spać, nie ma się o co troszczyć... Rachuje na mój pugilares... spekuluje na radcę... Radca mu pokaże, iż się tego nie obawia...
— Spać!... — To mówiąc splunął, podał rękę milczącej żonie i zwolna się wyniósł do swej alkowy. Helma pozostała zamyślona. Jedno uczucie miotało nią, gniew i pragnienie zemsty... Szczęściem miała przyjaciela, na którego łono nazajutrz obiecywała sobie wylać całą boleść, pewną będąc, że on ją zrozumie i podzieli. — To ją nieco uspokoiło, stawała się niemal heroiną — schyliła się ku matce i krokiem dramatycznym wyszła napowrót na górę.
Nazajutrz cała ulica całe miasto miało mówić o niej — któż wie — Spener lub Voss pod rubryką Locales und Vormischtes mogły pomieścić jej przygodę. Arnheim się musiał postarać, aby Polak w przyzwoitem świetle w niej wystąpił.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.