Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Nad Spreą.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

uśmiechającą się do mnie... — gdybyś posłyszał jej szczebiotanie...
A! nie! nie! dodał — lepiej stokroć cierpieć a nie rozdzielać się od nich...
Nie wyżyłbym... myśli tej przypuścić nie mogę. A jednak wierz mi — jestem bardzo nieszczęśliwy... może daleko więcej niż mówię...
Tu oczy mu się zaiskrzyły, rzucił trzymaną książkę o stół i padł zakrywając oczy na kanapę...
Wojtuś o nic już więcej nie pytał.
Po co było krwawą sondować ranę, nie mogąc jej uleczyć. — Dreszcz przeszedł po nim tylko. Milczeli oba długo.
— Słuchaj — odezwał się wreszcie garbaty — gdy rzeczy są bez ratunku, zacisnąć usta, cierpieć — milczeć, czekać. Wprawdzie ja na tem miejscu chwyciłbym się heroicznych środków... lecz sam ci doradzać nie będę.
— Ale jakich? jakich?
— Zagroziłbym, że ich porzucę...
— Zagroził! — Wolski zaśmiał się a śmiech był przejmujący do szpiku kości — słysząc go, Wojtusiowi źle się zrobiło, rzucił się aż na krześle. — Zagroził! doskonały! — wołał Wolski — ale oni tego chcą, czekają tego, pragną... ta groźba byłaby dla nich radosną nowiną...