Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Nad Spreą.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciągnęło rączki, poruszyło główką, otwarło powieki, poznało ojca i uśmiechnęło się.
Wolski pochylił się ku kolebce.
Lischen ręce wyciągnęła ku niemu.
— Nie — ciebie porzucić nie mogę — zamruczał — chodź Lischen... chodź.
Jakby zrozumiała go rozespana dziecina przechyliła się ku niemu...
On zlekka wziął ją z poduszką razem na ręce i płaszczem, którego zrzucić nie miał czasu, otuliwszy starannie, gdy dziecię wnet oczy zamknęło do snu — podniósł i uniósł ją z sobą. Nie powracając przez salon, wprost wyszedł do przedpokoju.
Helma z książką na kolanach padła była zamyślona w krzesło w salonie, pochlebiając sobie, że się to wszystko skończy na słowach, a Wolski jutro pod zwykłe jarzmo powróci, gdy usłyszała otwierające się drzwi jedne, potem drugie i poznała, że mąż jej wyszedł... Zbladła... stała zamyślona... zdawało jej się, że to była bezsilna demonstracya tylko. Z szyderskim uśmiechem, gniewna, powlokła się przez pokój dzieci do sypialni...
Przechodząc, rzuciła okiem na kolebkę najmłodszej i spostrzegła, że jej nie było. Z załamanemi rękami, jakby nie wierząc oczom, zbliżyła się, dotknęła — pościółka