Mohort (Pol, 1875)/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wincenty Pol
Tytuł Mohort
Podtytuł Rapsod rycerski z podania
Pochodzenie Dzieła Wincentego Pola wierszem i prozą; t.3 serya pierwsza: poezye (Poezye Wincentego Pola. Pierwsze wydanie zupełne. Tom II)
Wydawca F.H. Richter
Data wyd. 1875
Druk W. Maniecki
Miejsce wyd. Lwów
Indeks stron




WIECZORY KALENICKIE.




I.
N


Nie raz Ci pono już mówiłem o tém,
Z jakim ja żalem te strony porzucił;
Jak mnie dopiero step znowu ocucił,
Jak o bogdance zapomniałem potém,
Kiedy mnie owiał stepu oddech zdrowy,
Gdy mnie ożywił duch służby wojskowéj
Na Ukrainie.
O mój wielki Boże!
I kędyż to mnie koń nie nosił światem,
I czém ja myślał, że się skończy na tém,
Że w grobie ojców jeszcze głowę złożę?
Innem ja życie roił sobie z młodu.
Gdy wiatr dnieprowy owiał mnie od wschodu:
Wstępując w służbę jam sobie układał,
Że będę w bitwach i na koniu starzał,
W namiocie sypiał, przy ognisku jadał,
Że orzeł będzie nad nami się zważał;
Że całe życie na stepach mi spłynie,
Że krzywa szabla wśród boju zasłynie.
I jadąc w pole z sokołem na pięści,
Ja byłem pewien, że Bóg nam poszczęści,
A kiedym ujrzał mogiłę z daleka,
Tom roił sobie: że jak legnę w boju,
To takie łoże na stepach mnie czeka,
Gdzie niby Hetman wypocznę po znoju.

Nie darmo w stepy ukraińskie z dawna
Młódź się garnęła ochocza do boju:
Boć po Hetmanach kraina to sławna,
A woda bywa najczystsza u zdroju —
Ojczyzna mogił, to ziemia rycérzy,
Kto w Boga wierzy, ten i w szablę wierzy.

Kiedy mnie ojciec z Dubiecka wyprawiał
W drogę na kresy, nie długo zabawiał:

„Idź w dzikie pola, kędy życie chrobre
I exercitium dla młodego dobre,
Zawdy na koniu i zawdy w obozie,
W służbie, w posłuchu i w hetmańskiéj grozie!”

Takie to, takie brała namaszczenie
Rzeczpospolita na domowym progu,
Było rycerstwo, bo było sumienie,
I cześć dla starszych i ufanie w Bogu.

Z ciężkiém ja sercem pojeżdżałem z razu,
I dzisiaj jeszcze zapomnąć nie mogę
I ojca mego, i matki obrazu,
Boć też uczciwie wyprawili w drogę!

Cztéry wierzchowce, trzy konie do bryki,
A bryka długa i łubem wyszyta,
I jak spiżarnia Pani Matki syta —
Chłopcy gotowe na trud i wybryki,
Dobrze okryte, i jak ja niegłodne —
Zaprząg był nowy, rzędy były sprawne,
Dał téż Jegomość i trzy szable sławne,
I prócz szturmaka dwie strzelby dowodne,
Dwie smycze chartów, i sygnet herbowy,

I trzos z tynfami, i kaftan łosiowy,
I rzekł poważnie, gdy to wszystko dawał,
Gdym stopy jego ściskał najgoręcéj:
„W poczciwéj sprawie będziesz Wasze stawał —
O tém co daję, masz się Waść sposobić,
I w łasce Bożéj fortuny dorobić,
I dobréj sławy, bo nie dam nic więcéj...”

A matka znowu dała pokryjomu
Jeszcze dni kilka przed wyjazdem z domu,
Dała, jak mówią, na dziś i na jutro:
Więc drogą szpinkę, strojne czaple pióro,
Rysia na kołpak — niedźwiedzia na futro;
A bryka była i płótnem i skórą
Dobrze ładowna — że zapasu stało
Jeszcze w lat parę dla mnie i czeladzi;
A nadto jeszcze (co nigdy nie wadzi)
I sto czerwonych złotych się dostało;
A oprócz tego na mundur osobno,
Aby nie tykać woreczka ze złotem:
Więc się w świat można było puścić o tém,
Choć w sercu było długo mi żałobno.

Po drodze było jeszcze dość scen rzewnych:
Bo ojciec kazał objechać mi krewnych,
Błogosławieństwo na drogę uprosić,
I zlecić siebie łasce i pamięci;
Więc nie raz przyszło jeszcze oczy zrosić:
Bo cóż to serca i co dobrych chęci
Miał ten świat polski dla młodego człeka,
Każdy obdarzył — bo podróż daleka,
I błogosławił — bo kolej niepewna,
I żegnał chlebem na domowym progu,
I dał przestrogę, i polecił Bogu,
Że dzisiaj o tém pamięć jeszcze rzewna.

Ledwo we Lwowie mogłem się ukoić,
Gdziem sobie sprawił cały mundur nowy,
Abym przystojnie mógł się już wystroić,
I już na kresach stanął jak wojskowy.
Ale od Lwowa stał już świat otwarty,
I pojeżdżałem w kraje co raz nowe...
Na wierzchu bryki trzymał kuchta charty.
Na jeden popas szły przodem wierzchowe,

Dopóki jeszcze szła droga Podolem,
Jechałem sobie przez piękne obłogi
I dniem i nocą, i lasem i polem,
Jak swoją stroną, nie pytając drogi;
Lecz gdym się przebrał przez podolskie jary,
Kiedym się wybił na wielkie równiny,
Minąwszy nieco Konstantynów-Stary
Owiał mnie oddech już obcej krainy:
Bo tam na wschodzie od wioski Bachłaje
Już ów tatarski „Czarny-Szlak” nastaje
I wieją wschodnie wiatry ukraińskie,
I w trawnych stepach buja sobie oko,
I pierś oddycha wolno i szeroko:
Hej! gdzie Rzym? gdzie Krym? gdzie Karczmy Babińskie?

Wolno jechałem, bo była pogoda,
I maj na niebie i w duszy swoboda;
Nie raz mi nocleg przypadł w stepie czystym,
I głos przepiórki do snu mnie ułożył,
A kiedym oczy znów w nocy otworzył,
Tonęła dusza w tém niebie gwiaździstém:
I w ów czas czułem na łonie natury,
Że naszem sercem taka pieśń kołysze,
Któréj Pan Nieba błogosławi z góry,
Lecz któréj w słowach człowiek nie wypisze.

Są piękne chwile i czyste natchnienia
W życiu człowieka, co lgną do sumienia
Jak jasne gwiazdy, jak słowa miłości,
Dopóki jeszcze godzien tych piękności.

Takie to było w stepach me zaranie,
Od takiéj zorzy brałem powitanie,
I takie głosy nieba czy narodu
Niósł wiatr stepowy do duszy od wschodu..
I tak jechałem co raz daléj, daléj,
A step przepływał nakształt morskiéj fali.

Ze stepów Bohu, więcéj ku wschodowi
Zwróciłem konie na stepy Dnieprowe,
I pojeżdżałem szlakiem ku Dnieprowi,
Kędy na kresach wojska narodowe
Od ujścia Rosi począwszy już stały —
A gdzie mi tylko mignął futor mały,
I w każdym siole i nad każdą rzéką
Pytałem ludzi, czy jeszcze daleko
Do brzegów Dniepru. — A czém bliżej było,
Tém niespokojniéj serce moje biło:
Jakieś uczucie szczęścia i obawy,
Jakieś pragnienie i czynów i sławy
Paliło duszę — i z każdym noclegiem
Jechałem raźniej — jakby nad tém brzegiem
Raj obiecany gdzieś tam dla mnie leżał.
Jakbym się lękał, żeby nie odbieżał
Dniepr swego brzegu! —

I noc zapadała,
I znowu ranna zorza mi świtała,
I znów był dzionek i było południe,
Gdym ujrzał futor i dworek i studnię.

Zjechałem z szlaku chcąc się napić wody,
Wtém wyszedł z dworku człowiek już nie młody,
A widząc, żeśmy zjechali już z drogi,
Krótkiemi słowy zaprosił w swe progi.
Był to poważny szlachcic i wojskowy,
Co w kawaleryi służył narodowéj;
Właśnie już było nakryto do stołu,
Więc téż i obiad zjedliśmy pospołu.
Świadomy miejsca opisał mi drogę,
I rzekł, że w miejscu stanąć jeszcze mogę
Na piérwszej luce, nim słońce zapadnie,
Ale że dobrze pojeżdżać wypadnie.
Więc téż nie bawiąc uprzejmie żegnałem,
I wziąwszy mundur żwawo pojeżdżałem.
Noc już zapadła od godziny blisko.
Gdym w końcu stanął na luce strudzony,
Gdzie Pan Porucznik miał swe stanowisko,
Któremu listy byłem polecony.

Po drodze nocny rozjazd mnie powitał
I przeprowadził do saméj granicy,
Żołnierz od czaty naprzód mnie wypytał,
Potém samego puścił do strażnicy.

Zwolna wstąpiłem do izby ponuréj,
Którą z nad pułki kaganek oświécał,
A od téj półki wisiały trzy sznury,
Które jak lonty był ktoś porozniecał
Dymek błękitny płonącego włókna
Wązkim się pasem po izbie rozścielił,
W wielkim kominie płomień czasem strzelił,
I zbiegł wężykiem po szybach od okna. —
A izba była pusta jak stodoła,

Prócz kołków w ścianie, prócz ławy i stoła
I prócz proporca, nic więcéj nie było.

Przetarłem oczy, bom nie wierzył sobie,
I rozumiałem, że mi się przyśniło
Jakieś widziadło, niby w nocnéj dobie:
Jak gdyby z grobu powstał Hetman który,
Taki mnie widok ugodził potężny.
Taki mąż siedział przedemną orężny,
Sędziwy, dzielny, groźny i ponury,
Na koźle z drzewa uciesanym siedział
Niby na koniu — a choć sobie drzymał,
Czuwał jak żuraw i o sobie wiedział,
Bo spiąc pistolet w prawéj ręce trzymał. —
Biały włos lekko osrebrzał mu głowę,
A rysy były tak pięknie surowe.
Że więcéj prawie podobien z daleka
Był do posągu, niźli do człowieka. —
Był to pan Mohort.

A gdy przed nim stałem,
Gdy mu od ojca listy oddać miałem,
Patrząc na niego, dopiéro pojąłem,
Dla czego ojciec mówił: — „Czołem! Czołem!
I nie zapomnij Waść w gębie języka.
Gdy przyjdzie witać Pana Porucznika!”
Bo był to jeszcze wojownik z pod znaku,
I wielki strażnik hetmańskiego szlaku,
Czujny jak żuraw, całe życie zbrojny,
Jako lew dzielny, jak posąg spokojny.

Długo myślałem, co robić wypada:
Zbudzić? nie zbudzić? — trudna była rada;
Stoję i czekam — kaganiec się mroczy,

W tém brzęknął pałasz od przeciwnéj strony,
A pan Porucznik rozwarł zwolna oczy:
„Niech będzie Jezus Chrystus pochwalony!”
— Na wieki wieków! — z cicha odpowiada,
I z kozła swego niby z konia zsiada,
A potém trochę kagańca poprawił,
A potém rzucił na mnie wzrok surowy,
I zmierzył ostro od stóp aż do głowy,
I pytał krótko — a gdym mu się sprawił,
Rzekł, wysłuchawszy z uwagą wszystkiego:
„Jak się dzień zrobi to i list wyczytam,
A teraz syna pana Antoniego
Jako krew bratnią z poczciwością witam!
Dziś już za późno, i jestem na służbie,
Lecz jutro Waści na kresach podrużbię:
Już tu nie jeden piérwsze żołdy czynił
Więc po staremu będę gospodynił . . .”

Poszedł ku pułce, kędy stał kaganek,
Do owych sznurów za zégar służących,
Policzył węzły na knotkach płonących,
I rzekł: „Nie zaraz będzie jeszcze ranek!
Wracaj do koni, boś zdrożony może,
A jak zatrąbią na poranne zorze.
Czekam tu Waści” — potem krzyknął — „służba!”
Starszy towarzysz, człowiek już nie młody,
Wstąpił do izby — „No, przybył nam drużba!
Dacie mu nocleg a koniom wygody,”
Rzekł Pan Porucznik, i zlecił nas Bogu,
I przeprowadził oczyma do progu.

Kiedy oświtłem — dopiéro ujrzałem,
Żem był w okopie, który zamykała
Brama, na piętro otoczona wałem.

Była to sobie taka twierdza mała
Nad brzegiem Dniepru — okop był sklepiony,
W nim stały konie na bramie strażnicy,
Nad bramą obraz był Boga Rodzicy,
A pod nim napis — „Pod Twoje obrony.”

Ledwom się trochę ogarnął z noclegu,
I ledwom sprzątnął po sobie me łoże,
Przybył towarzysz: że czas do szeregu.
Bo już zatrąbią na poranne zorze.

„Baczność!” i Mohort stanął przed szeregiem:
W górze nad bramą był ganeczek mały,
Z niego się trąby po rosie ozwały,
I głos ich skonał za Dnieprowym brzegiem.
Hajnał krakowski odgrali trębacze
Który od wieków, co zorzy porannéj
Z Maryackiéj wieży po nad Polską płacze
Czystemi łzami Przenajświętszéj Panny;
A potem męzkie podniosły się głosy,
I pieśń pobożną wysłano w niebiosy.

Jak nie zapomnę nigdy piérwszéj bitwy.
Tak nie zapomnę téj pierwszéj modlitwy,
Bo cudny urok miał ten śpiéw poranny
Polskich rycérzy do Najświętszéj Panny,
Który po wiekach i po bojowiskach
Od pokolenia staréj Polski płynął,
I tu dopiéro w dnieprowych urwiskach.
Na krańcach Polski w Ukrainie ginął!

Po téj modlitwie chórem odśpiewanéj
Rozjazdy nocne raporty złożyli,
Potem szła koléj i służby i zmiany,

A chwilą późniéj gdyśmy odstąpili,
Dopiéro wówczas znów mnie Mohort witał,
I rzekł, że listy od ojca odczytał,
I życzy sobie opatrzyć me konie.

Z nocy stał jeszcze mój tabor na stronie,
Ludzie przy bryce, konie posiodłane,
I do poręcza rzędem powiązane.

„Coś mi Waść dworno! a wyglądasz przecie
Jakbyś sam jeden mógł jeździć po świecie!”

Potem obejrzał cały tabor w koło.
Konie i ludzi, i z tyłu i z przodu,
I rzekł mi w końcu, pomusnąwszy czoło:
„No — konie dobre! i nie miały głodu!
A co do ludzi to zobaczym jeszcze.
Waść jedziesz ze mną — lecz na moim koniu,
A rzeczy twoje i ludzi umieszczę
Tu na podzamczu, w bezpieczném ustroniu,
Lecz swoje konie każ mi rozkuć zaraz.
Bo choć wierzchowe, nie bardzo im skoczno;
W znaczek je puścić — niech z drogi wypoczną,
Bo w wojsku konia potrzeba nie na raz.

Pisze mi ojciec, że się rwiesz do świata,
I że krew żwawo po żyłach się sączy,
Więc wyprobujem tutaj pana brata.
Jest tutaj pole, zobaczym czyś rączy,
Krewkość niedobra — ale krew rzecz święta,
I nie za piecem chowają orlęta!
Ptaku mój, ptaku pancernego znaku!„
Ot dzisiaj właśnie na kresy wyruszę,
Pojedziesz ze mną od szlaku do szlaku,

Kędy rycérskie rosły animusze,
Tam się rozpatrzyć trzeba Waści rano,
Bo co jest dzielne, to dla nas nieobce,
Boć i ojcowie mieli krew rumianą,
Jak świadczą w stepie mogiły i kopce!

Kiedy to mówił, zwolna sobie kroczył
I wstąpił ze mną na okop wspaniały;
A ztąd dorazu kraj się rozkrył cały,
Dniepr u przepaści wstęgę swą roztoczył,
A jak najdaléj sięgło tylko oko,
Świat się rozłożył za Dnieprem széroko,
A na wzdłuż rzéki pomiędzy skałami
Mgła się poranna zwijała kłębami,
I w tejże chwili pierwszy blask promienny
Ocknięte stepy z ukosa zadrasnął,
I świat się budził — ale Dniepr był senny
I spać się zdawał — jak pod mgłami zasnął...

Ledwom wrażenie w duszy stłumić umiał,
Ah! bo i w duszy było w ów czas rano...
A Mohort zda się, że mnie wyrozumiał,
Bo rzekł: „i oni mieli krew rumianą!”

Trąba z nad bramy dała znak pochodu.
„No weź żywności, byś nie doznał głodu,
Bo różnie bywa, a nabij Waść bronie,
Mnie czas opatrzyć i ludzie i konie!”

Bo trzeba wiedziéć, choć nie było wojny,
Przecież na kresach rzadki dzień spokojny.
Humańskiéj rzezi pamięć była świéża,
A bojaźń dżumy trzymała żołnierza
I dniem i nocą na czacie granicznéj:

Bo potrzeb wielka, a człek był nie liczny.
A że porucznik sobie nie folgował,
Więc i podwładnych w służbie nie żałował,
To i o plaster nie było tam trudno,
I trzeba było stawać nieobłudno.

Tam na dwór jakiś Tatary napadli
Na podgraniczu, i cerkiew złupili,
To znów Kozacy tabun nam ukradli,
Czeladź uwiedli, lub wioskę spalili,
Czasem i łotry od multańskiéj dziczy
Wtargnęli, siłą dostawszy języka,
Czasem téż nasi tak na ochotnika
Ruszyli sobie na odwet ku Siczy.

To téż, gdy Mohort objeżdżał granicę.
Zawsze wyruszał najmniéj we sto koni,
Gotów do boju — i w takiéj pogoni,
I tym téż razem opuszczał stannicę.

Poczt był prześliczny, gdy ruszył po błoniu;
Na przodzie jechał na srokatym koniu
Najstarszy trębacz, sławny nasz Kafarek,
A za nim siedział na kuli Zégarek.
Tak zwał koguta, co go woził z sobą,
Bo był jak sokół na to unoszony,
Aby znać dawał, kiedy nocną dobą
Czas zmieniać straże — jakoż ustrojony
Był czarny kogut w porządny kapturek:
We dnie na głowie a nocą na sznurek
Wzięty do nogi budził obóz cały,
I podług niego czaty się zmieniały.
Tak był łaskawy, że z rąk tylko jadał,
A przy ognisku na ramię nam siadał.

Kafarków srokacz nie dotykał darnia,
A nocą świécił przodem jak latarnia;
Sam zaś Kafarek był myśliwy sławny,
I do sokołów i do chartów sprawny;
Tuż przy nim biegło zawsze chartów kilka,
Z których brał każdy pojedynkiem wilka.

Kiedyśmy kresów objeżdżali kraniec,
A noc zapadła nas czasem na stepie,
W ówczas rozpalał Kafarek kaganiec,
I nie raz przygrzał Tatarowi w ślépie,
A lulkę przy nim pozwolił zapalić,
I w dobréj zgodzie z granicy oddalić.

Od ujścia Rosi — aż tam gdzie Siniucha
Na pograniczu już do Bohu wpada,
Szła linija kresów i ziemia tak głucha,
Że tylko czasem pod koniem zagada.

Sześć tam chorągwi pogranicza strzegło,
Daleko było od luki do luki,
I kilka rzędów mogił stepem biegło,
A czort stepowy wyprawiał swe sztuki.

Pan Mohort z dawna miał obyczaj taki,
Że gdy poczt sprawił i wywiódł na szlaki,
Opodal środka sam jechał na boku,
Aby miał ciągle cały poczt na oku,
I gdzie potrzeba, stanął w jednym skoku;
Tutaj poczynał o zorzy porannéj
Śpiéwać Godzinki do Najświętszéj Panny,
A wszystka wiara powtarzała za nim,
I pieśń płynęła po rosie zaraniem, —
Konie parskały, a jakaś otucha
W górę ku niebu podnosiła ducha.

Głos miał potężny: i czy tam bywało
Krzyknie przed siebie „A wolno od czoła!”
Czy na straż tylną w potrzebie zawoła,
To już wyraźnie człeku się zdawało,
Że w ucho mówił, chociaż się nie silił,
A na komendę nawet koń nie zmylił.

Z tego téż miejsca było najdogodniéj,
Kiedy już w stepach było nieco chłodniéj,
W miejscu opatrzyć zająca i strzelić,
Lub się w pochodzie charty rozweselić.
Jeźli Kafarek prześlepił na przedzie,
To już Pan Mohort pewno go dojedzie;
I zawsze bywał, kresy objeżdżając,
Lub na pieczyste, lub do barszczu zając.
A jak Kozacy dostarczali burek,
Tak lisy w rudkach krésowych lisiurek.
Pan Mohort w stepach rad zawsze polował,
I nie jednemu i wilki darował.




Jako nowicyusz ja na lewém skrzydle
Jechałem z razu, i koń mi się zrywał:
Spostrzegł to Mohort — „Jak tam koń w wędzidle?
Czy Waść na przedzie zawsze tylko bywał?
Poskocz no ku mnie!” a więc w jednym skoku
Zebrawszy konia, byłem mu u boku.
„Basta!” zawołał — „Śmiało jeździsz Wasze,
Jeźli tak samo zetniesz się w pałasze,
To nie źle będzie, boś równo osadził,
Byleś mi konia spokojniéj prowadził.
Jakże się Waści w tych polach podoba?
Tu już potrzeba z konikiem od żłoba!
Piérwsze to piérwsze pole na sokole,

Toć poznać trzeba tę rycérską rolę.
Kto w boju legnie, narodowi miły,
Bóg sieje ludzie — człek sypie mogiły....

Kto Boga w sercu, a kord ma przy boku,
Ten znać powinien, że oko puklerzem,
Że cała dusza ma być wiecznie w oku, —
Kto nie ma oka, nie będzie rycérzem —
A kto rycérzem, ten już po zakonie
Znać to powinien, czego bronić trzeba:
Więc naprzód stawać ma w wiary obronie,
I Maryi Panny, téj Królowéj Nieba,
Potém w obronie granicy — i basta!
Bo reszta z tego już człeku wyrasta.
A kto się takim puklerzem uzbroi,
Kto przy kościele i granicy stoi,
Ten się prócz Boga niczego nie boi.
Tyle słów wszystkich — i pasuję niemi
W Wielkiéj Ojczyźnie ciebie na rycerza:
Pilnuj zakonu ! dotrzymaj przymierza,
A wszystko składaj w Bogu albo w ziemi....
Tyle słów wszystkich.”

I jakoż ni słowa
Nie rzekł już więcéj do końca samego,
Ani następnie, ani dnia owego
Téj treści do mnie — lecz mądrość surowa
Przylgnęła mocno na zawsze do duszy!
I nic jéj z serca więcéj nie wyruszy!

Boć to zaprawdę nie zła była szkoła,
Gdzie oprócz nieba i stepu do koła,
Tylko mogiły świadczyły przeszłości,
I poprzedników pobielałe kości;

A prawdę poznać na rycérskim szlaku,
I ślad poczciwy własném sercem zmierzyć;
Hej ptaku, ptaku pancernego znaku!”
To w taką prawdę wiecznie trzeba wierzyć.

Kiedyśmy wyszli na hetmańskie szlaki,
Kazał Pan Mohort narodowe znaki
Odkryć — i z pierszéj stepowéj strażnicy
Kazał otrąbić pieśń Boga-Rodzicy,
I rzecze do mnie: „To już grunt klasyczny,
I w ręku dzielnych jak bułat dziedziczny,
Tu już tradycyą trzeba dziatwie matczyć,
Bo ci śpią głucho, co by mogli świadczyć.”

I odtąd wszystkie mogiły już liczył,
I wszystkie wały i graniczne kopce,
W których okopach gdzie kto stawał kiedy,
I kto dowodził, kto zwyciężył wtedy,
Wszystko to, wszystko nie było mu obce.
Nie raz to zjechał ze szlaku na milę,
By obóz stawał zawsze przy mogile,
Znał każdy futor, każdy młyn stepowy,
Każdą pasiekę pomiędzy parowy,
Każdą krynicę, każdy krzyż przy drodze —
I kiedy nocą pofolgował wodze,
Sam koń już wiedział, kędy mu potrzeba,
A ty patrz tylko gwiaździstego nieba —
I gdy ta ziemia dla nas wszystkich była
Zaklętą księgą, gdzie tajemnic siła,
O które każdy tylko serca pytał,
To on w téj księdze tylko jeden czytał.

Nie tyle grozą, jak raczéj dozorem
Stała chorągiew — bo Mohort był wzorem

Wojskowéj służby — i kto pod nim służył,
Służbę pokochał i nią się nie nużył,
I mimo wiedzy nabiérał spokoju,
Powagi, hartu i serca do boju.
Lubił odwagę w towarzystwie naszym,
Lubił i zręczność i dzielność na koniu;
Ale broń Boże brzęknąć tam pałaszem.
Lub dla pustoty harcować po błoniu,
Zawsze ukarał za takie junactwo —
To się téż strzegło i wybryków bractwo.

W samych początkach nie wiedziałem o tém,
I nabawiłem się trochę kłopotem:
Nad brzegiem Dniepru leżały tam kłody,
Kędy chorągiew z końmi szła do wody.

Chętka mnie wzięła: ano czy koń skoczy,
I nuż harcować przez kłody i łodzie,
A w towarzystwie rozległ się ochoczy
Okrzyk — a Mohort spuszczał się ku wodzie
Z góry wąwozem — ja go nie dojrzałem;
Ale jak wykle, w towarzystwie całém
Chciano koniecznie bym wpadł w samołówkę,
I jak nowicyusz opłacił frycówkę.
Więc nikt nie ostrzegł, że Porucznik jedzie,
Aż sam już krzyknął — „Będzie tego! będzie!
A jakiż junak! jaki rycérz srogi!
Ot z pozwoleniem ... Ot powiem ja Waci,
Nie wielka sprawa, że szkapa ma nogi!
Kto chce być dzielnym, niechaj sobą płaci!
A gdy się stawisz do skoków ochoczym,
To dla junaków są tu inne skoki;
Kłody wysokie, a Dniepr nie wysoki.
Więc proszę za mną — na tamten brzeg skoczym!”

I puścił konia — koń był dzielny, śmiały...
Spłynął a płynie, że widno grzbiet cały.
Z razu pół biédy — lecz gdy w środku rzéki
Przed się pojrzałem, a tu brzeg daleki,
A woda zniosła a strach mnie opłynął,
To byłbym może w ów czas tam i zginął.

Ale mój Mohort, jak na szpaku bryźnie,
Jak mnie nie poprze swoim koniem z boku,
Jak nie pochwyci, to już w jednym skoku
Wyrwany z toni stałem na mieliźnie.

Wir nie szeroki, lecz był bardzo rwący,
Daléj nie było koniom jak do brzucha. —
„A co ? — powiada — a gdzieś podział zucha?
Kipi Dniepr bratku, chociaż nie gorący!”
Ale z powrotem to już czajka w biegu
Zniosła nas lekko od drugiego brzegu.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wincenty Pol.