Mohort (Pol, 1875)/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wincenty Pol
Tytuł Mohort
Podtytuł Rapsod rycerski z podania
Pochodzenie Dzieła Wincentego Pola wierszem i prozą; t.3 serya pierwsza: poezye (Poezye Wincentego Pola. Pierwsze wydanie zupełne. Tom II)
Wydawca F.H. Richter
Data wyd. 1875
Druk W. Maniecki
Miejsce wyd. Lwów
Indeks stron



II.
D


Dzielny był Mohort i silny i zdrowy,
Czysty jak gołąb, do ostatnéj nitki,
Nie brakło nigdy ni szabli, ni kitki,
Lecz jak się zdało był bardzo wiekowy.

Miarkując z tego co sam opowiadał,
Już dobrze z górą sto lat sobie liczył —
Jakoż na konia z klocka tylko siadał,
Z wieczora sypiał, raz na dobę jadał,
A już z północka wszystkie kury liczył.

Za szwedzkiéj wojny był już namiestnikiem,
I pięciu królów pamiętał na tronie,
Nie było człeka w Litwie i Koronie
Coby po służbie był mu rówiennikiem;
A jak pamięcią najstarsi sięgali,
Wszyscy Mohorta już siwego znali.

Z dawnych to wieków tak w Polsce bywało,
Że te chorągwie, co na Rusi stały,
Starzejąc w służbie i idąc za chwałą,
Więcej Hetmanów niż Królów słuchały.

Był to akt wiary każdego szlachcica
Na Ukrainie, że już po kościele
Niéma jak Hetman na rycérstwa czele;
Że nic świętszego w Polsce, jak granica!

A strzedz granicy — to rycérska sprawa!
Więc téż na kresach o to dbano mało,
Co się tam z królem i na sejmach działo,
Byle wojskowa nie cierpiała sława.
Lecz o to dbały ukraińskie duchy,
By się Pan Hetman choć raz na rok stawił,
I dodał wojsku serca i otuchy,
I sam chorągwie w czystém polu sprawił.

Więc téż i Mohort był na to zbyt czuły
Co dla rycerstwa niósł obyczaj stary;
A od Hetmanów dane artykuły
I straż graniczna była aktem wiary!
Tak zaś wysoko zasługi oceniał,
Że po pacierzu, sercu w upominek,
Imiona wszystkich Hetmanów wymieniał,
A potém mówił — „Wieczny odpoczynek”
Za wszystkich, wszystkich Litewskich, Koronnych
Wielkich i Polnych — a co bitew dawnych,
Co fortec wziętych, i co miejsc obronnych,
Wszystkie wymieniał przy Hetmanach sławnych;
A koléj dziejów miał tak ułożoną,
Żeby i we śnie dokończył jéj pono.
„Klemens Branicki! — tu się zwykle wstrzymał —
To już ostatni!... dodawał powoli,
To już ostatni! Panie i to boli...”
A potém westchnął — westchnął i zadrzymał.

Ha! był to rycérz polskiego przymierza,
Bo pamięć dziejów łączył do pacierza.

Z Litwy był rodem, choć na kresach służył;
Choć stan rycérski nad wszystko mu płużył,
Lubił i rolę, i miał stepu kawał.

Futor, pasiekę i wszystko prócz domu;
Ogrodu swego téż orać nie dawał
I obsiać ziarnem na wiosnę nikomu,
Lecz go sam orał — „Odwykać nie trzeba
Człeku od roli, a wyknąć do domu!”
Tak to zazwyczaj do nas młodych mawiał —
Co wiosnę zorał choć zagonów parę
Koło futoru — lecz domu nie stawiał:
Bóg i animusz grzeje starą wiarę!
A więc w namiocie od śniegu do śniegu
Mieszkał zazwyczaj — czasem w wielkie szargi
Przysiadł w pasiece — „O zacznijcie wargi”
I znów powracał po krótkim noclegu,
Ale nie ściągnął na leże zimowe
Jak równo z zimą, po piérwszéj ponowie,
Bo zwykł był mawiać: — „Złe szlaki tropowe!”
Szalone było téż u niego zdrowie,
Zawsze pochmurne, choć się nie frasował.
Nigdy w swém życiu i dnia nie chorował;
Podpił raz na rok w dzień swego Patrona,
„Vivat! Rycérstwo! Litwa i Korona!
I Ruś co żywi nas tym chlebem Bożym,
I kędy głowę i te kości złożym!”
Tak zwykle kończył, gdy go miód rozbierze,
I ciągnął w myśli na „zimowe leże!”
W maju krew puścił, i pił jakieś zioła,
I tyle szwanku miał na ciele zgoła,
Co odniósł w boju — ale był pocięty!
Ztąd gdy przed burzą rany go targały,
Ledwo mógł skończyć pacierz rozpoczęty,
Chociaż w modlitwie był wszystek i cały,
Choć Litwin z rodu, choć uniata hardy,
Choć jak dyament, był katolik twardy.




Cztéry mil prawie od granicznéj luki
Był tam monastér Ojców Bazylianów,
W nim księża wielkiéj cnoty i nauki,
Wspiérani łaską okolicznych panów,
I nie daremnie, bo miała przytułek
Tam młódź uboga z parafialnych szkółek:
I już nie jeden, co u furty jadał,
Kiedy się pięknie w tych szkółkach wyćwiczył,
Na starość w ławce przy ołtarzu siadał,
A syn już po nim i wioski dziedziczył.

Sławne to miejsce było odpustami,
A stary Mohort był tam niby w domu.
Bo żył w poważnej przyjaźni z księżami,
I całe dzieje klasztoru nikomu
Nie było równie znane, jako jemu...
I tu od wszystkich starszy, po staremu,
Jak i na kresach poważnie rej wodził
I z cicha kącik na starość łagodził.
I zawsze mawiał: — „kiedy już nie będzie
Mógł siąść na konia, a Bóg mu pozwoli
Zebrać co grosza, a klasztor zezwoli,
To na dewocyi u Ojców osiędzie.”

Jakoż w klasztorze miał już własną celę,
A w niéj szlacheckie swoje depozyty:
Turecki namiot, drogie karabele,
Kilka par sukien, nie jeden pas lity,
Sadzone rzędy, co droższe rysztunki,
Słowem rycerskie sprawne moderunki.
Więc i ksiąg kilka i kilka puharów,
Kilka pamiątek jeszcze od Hetmana,
Parę kobierców i klasztornych darów,
I sławną szablę od samego Hana, —

I familijne w kantorku papiéry,
I relikwiarzyk od matki nieboszczki,
I z Matką Boską ryngraf złoto-szczéry,
Święcone wianki i palmowe rószczki, —
I Święci Pańscy ozdabiali ścianę,
A łoże nisko u ziemi wysłane
Było okryte końską skórą białą,
Jako na zakon rycérski przystało.

Miał i piwnicę własną dla wygody,
Co swoim sumptem przed laty zmurował,
W niej stare wina i wytrawne miody,
A jak mówiono i stary grosz chował,
Co go przekazał po najdłuższém życiu
Na klasztor (jako starszy brat cerkiewny);
Tylko ksiądz jeden i jeden dziad pewny
Wiedział o skarbie, gdzie leżał w ukryciu.

Chodziła bowiem gadka między ludem,
Że Mohort doszedł bogactw prawie cudem.
Bo mu się nocą jakiś duch pokazał,
Wichrami gnany w czyścowéj katuszy,
I pod mogiłą skarby mu przekazał,
Prosząc, ażeby pamiętał o duszy.
Dziwne to dziwne są te sądy Boże!

Łup hajdamaków znalazł się w klasztorze.
Czyli tak było? — nie wiem — lecz gadano,
Że tém siérotom dał nie jedno wiano,
Co po humańskiéj rzezi pozostały,
I z miłosierdzia w chatach się chowały.
A ile razy tylko nów nastawał,
Za dusze zmarłych na Msze Święte dawał.




Dwa razy na rok dłużéj się zabawiał
W murach klasztornych: raz gdy gości gościł
Na imieninach — to znowu gdy pościł,
I rekolekcye w Wielki Post odprawiał.

Na Symeona bywał prażnik w maju
I w monastérze, w Święto Symeona
Obchodził Mohort dzień swego Patrona.

Monastér leżał prześlicznie śród gaju
Cienistych dębów, śród lip i jaworów,
I cała szlachta z okolicznych dworów
W tym dniu zjeżdżała na solenizacyą;
A Mohort suto podejmował bracią.

Namiot turecki stał zwykle wzniesiony
Przed monastérem dla uroczystości,
A solenizant pięknie ustrojony
Stał przed namiotem i przyjmował gości,
I pośród gaju bywał dzień wesoły,
Bo pod lipami zastawiono stoły,
A gdy wiwatów nadeszła już pora,
Trąby ich odgłos roznosiły z wieży
Na okolicę — a na znak Rektora
Bito na vivat z klasztornych moździerzy.

A potém znowu cicho przez rok cały
Bywało w gaju — tylko słowik śpiéwał,
Tylko głos dzwonu wzdłuż jaru przepływał,
I po nad źródłem światełka migały,
Gdzie z pod kapliczki sączył się zdrój mały.

I w ciągu roku zdarzało się częściéj,
Że ze Mszą Świętą księża przybywali,

I dobrodzieja na luce zwiedzali,
Chcąc się dowiedziéć, jak mu Pan Bóg szczęści?

Na nabożeństwie czterdziesto-godzinném,
I na Popielcu z nami jeszcze bywał,
I „Gorżkie żale” po sumie zaśpiéwał;
Lecz po nich zdawszy już komendę innym,
Wracał na futor i brał kubrak na się —
A co uzbiérał przez rok cały w czasie
Z sadu, z pasieki, z bydła i ze młyna,
Z tego szła więcéj niźli dziesięcina
Do monastéru Ojców Bazylianów.

Dwie a czasami trzy wołowe maże
Suto ładowne szły dla Ojców w darze —
A na najpiérwszéj sam siedział na wierzchu,
I zwykle stawał na miejscu o zmierzchu;
A gdy zadzwonił u furty klasztornéj,
To już nie rycérz, lecz kubrak pokorny
Odsyłał ludzi do dom w Imię Boże,
A sam się wpraszał pokory słowami
Na rekolekcye — a wozy z wołami
I cały zapas zostawał w klasztorze.

To już przez cały Wielki-Post się bawił,
I włosiennicę pokutną przywdziewał,
Długie godziny na modlitwie trawił,
I z księżą razem w chórze pieśni śpiéwał;
Bo jako rycérz wziął pokorę z daru,
Więc na usługach cichych i pokornych
Czuwał przy chorych, a chłopców klasztornych
W koléj pacierza słuchał i alwaru.

Tu na rok cały léki przysposabiał:
Jeruzalemski balsam zwykle rabiał,

Maść Matki Boskiéj cudną od zranienia,
Rycérski kordyał z ziół i okowity,
Na wszelkie wnętrzne bóle wyśmienity.
I jakieś proszki od gadu kąsania.

Tu zapas kartek zwykle wygotował,
Któremi ludziom febrę odpisował;
A dla klasztornéj i własnéj wygody
Przepędzał wódki i rad sycił miody....

A gdy pomyślał o duszy i ciele,
O refektarzu, o świetle w kościele,
I o kalectwie klasztornéj furty,
Gdy chłopców postrzygł i w łaźni wyparzył,
I przybrał w nowe koszule i kurty,
A okoliczne ubóstwo obdarzył:
Wówczas dopiéro dla sławy Narodu,
Przy postnych grzankach i przy szklance miodu
Z całego roku z pomocą Rektora
I „Silvam rerum” spisywał z wieczora;
Aby w klasztornych księgach pozostało,
Co się w Ojczyźnie i w Kościele działo....

Gdy Wielki-Tydzień w końcu już nadchodził,
Mohort zazwyczaj wszystko załagodził;
A kiedy Mękę Pańską zakonnicy
Rozpamiętywać w końcu poczynali,
Klęczał i Mohort tam, gdzie się kapnicy,
Zakrywszy głowy, w skrusze biczowali . . .

Aż w Wielki-Czwartek znów był mundur wzięty
Gdy przystępował do spowiedzi Świętéj...
A choć post cały gdzieś w kąciku jadał,
To w Wielki-Czwartek, gdy mundur ubierze,

Po prawéj ręce Rektora zasiadał
I w Refektarzu jadł Pańską Wieczerzę.

A po Wieczerzy, starym obyczajem,
Na koń i do dom — komendę odebrał
Przed rezurekcyą — i do ust nic nie brał.
Póki się z nami nie podzielił jajem...




Przeszedł czas długi saskiego pokoju,
Rozpił się naród i odwykł od boju,
Po nim nastąpił wiek innego kroju:
Stanisław August i uczył i stroił,
Lecz nie douczył, ani téż dozbroił.
A mój Pan Mohort przez te wszystkie czasy,
Gdy inni tylko popuszczali pasy,
Jak słup graniczny na granicy siedział,
Starzejąc w służbie, a zawsze o swojém;
I choć na kresach o wszystkiém niewiedział,
Trapił się w kraju tak długim pokojem;
I dochodziły o nim Króla słuchy,
Poznał go nawet kiedy był w Kaniowie.
Lecz że królowi przydworni panowie
Ganili zawsze te stepowe duchy,
Ztąd téż i łaski u tronu nie mieli,
Chociaż w usługach ojczyzny starzeli.

Był tam Rudnicki, był tam Madaliński,
I Mokronowski późniejszemi laty,
Czasem przebywał i Hetman Ogiński...
A towarzystwo? to Konfederaty
Co drugi prawie — i komu zaduszno
Było w Koronie, w partyi ukraińskiéj
Znalazł i miejsce i okazyę słuszną,

Dawnych przyjaciół lub przymierze nowe,
I miał przynajmniéj już złożyć gdzie głowę.
Ztąd tutaj tylko, i u takiéj wiary
I duch rycérski i obyczaj stary
Mógł się przechować jeszcze po staremu;
I kto tu widział wszystko jeszcze cało,
Nie mógłby nigdy nawet wierzyć temu,
Co się podówczas już w Warszawie działo.
Lecz i na kresy przyszła w końcu kreska,
Bo się poczęto przypatrywać z bliska
Sprawom i ludziom, w obozie i w radzie,
Bo się ważyły rzeczy w nowym składzie.

W koronném wojsku miał żołnierz traktament,
I cudzoziemski był już autorament,
A kawaleryi narodowéj strojem
Każdy towarzysz sługiwał o swojém,
I sam się żywił, i zbroił i odział;
Komenda polska, na chorągwie podział,
I małe poczty prowadził namiestnik...
A już z chorągwią Pan Porucznik chodził,
Kiedy Rotmistrzem był Miecznik i Cześnik,
Co nigdy w służbie ludźmi nie dowodził,
Bo w Wielko-Polsce lub w Krakowskiém siedział
I o chorągwi swojéj ledwo wiedział.




Takim to sprawy szły podówczas szykiem,
I był Pan Mohort takim Porucznikiem.
A że najstarszy był służbą i wiekiem,
Że rzecz nie stała rangą, lecz człowiekiem,
Że wiecznie siedział na miejscu i łęku,
Ztąd wszystkie końce jeden trzymał w ręku; —
Przeszli Hetmani i Regimentarze,

A to się działo co pan Mohort każe,
Bo stał przy Bogu i brał rzeczy nago,
Ztąd stało wszystko tam jego powagą.
I gdy Król pytał: — „A cóż się tam dzieje?
Jakiż od Dniepru duch tam teraz wieje?”
To zawsze wyszedł z partyi ukraińskiéj
Na wierzch Pan Mohort i Pan Madaliński;
Lecz wypadało to w końcu odmienić:
Czego zgnieść trudno, to trzeba pocenić.
— Weźmy Mohorta tutaj do Warszawy,
A jakoś pójdą ukraińskie sprawy —
Lecz Pan Branicki im na to powiada:
„Weźmy Mohorta bardzo piękna rada,
Ale ja wątpię czy się to powiedzie,
On służbę rzuci, a tu nie przyjedzie,
I cała partya tylko się oburzy,
Bo Mohort służy, jako nikt nie służy.
Takich jak Mohort nie wielu naliczym;
Jeźli nie służbą, nie ujmiem go niczém!”

A pod te czasy przybył do Warszawy
Był Książę Józef, co się z Kińskiéj rodził,
I zagranicą długo do szkół chodził,
I nabył nawet już wojskowéj wprawy,
Bo Regimentem Cesarskim dowodził;
Ale że z rodu był w pół cudzoziemiec,
Że nie znał kraju, i nie miał zacięcia,
Ztąd nie miał w wojsku ni w narodzie wzięcia,
I pospolicie był zwan: Książę niemiec.
Król się tém strapił, bo go umiał cenić,
Więc wypadało coś jakoś odmienić,
I dać mu jakąś sankcyą osobliwą.
Tu Pan Ogiński wpadł na myśl szczęśliwą
Wezwać Mohorta i oddać mu księcia:

Polską komendę niech pozna co żywo,
To i nabierze polskiego zacięcia,
I jeszcze w wojsku i w narodzie wzięcia.
Więc jako Hetman i najstarszy drużba
Pana Mohorta taki list wyprawił:
„W Bogu, i z Bogiem!
Towarzyszu służba:
Konno i zbrojno będziesz tu się stawił.”
— „Niema co mówić, ordynans Hetmana”
Rzekł pan Porucznik kiedy list przeczytał;
Więc zdał komendę, a nazajutrz z rana
Już go na drodze promień słońca witał.

W Warszawie hetman zapoznał go z księciem;
Od piérwszéj chwili gdy mu spojrzał w oczy
I pojął, jaki to się świat w nich mroczy,
Był dla Mohorta z tak wielkiém zajęciem,
Iż rzekł w pokorze do Hetmana: „Wierzę,
Że mi się uczyć gdzie tacy rycérze!”
I odtąd tylko z Mohortem na koniu,
I odtąd tylko przy mustrze na błoniu
Widziano księcia, i poczęto chwalić,
A piękne panie poczęły się żalić:
„Co to za trudy na takie paniątko!
Z takim rębaczem zdziczeje książątko.”

A gdy pan Hetman coś w tygodni parę
Spytał Mohorta — „Czyś tam kontent z księcia?
Czy najdzie przecie na naszę tam wiarę?”
„Dobry — rzekł Mohort — nabiéra zacięcia,
Jest krew poczciwa, i serce i oko;
A jak się w boju spotka z Panem Bogiem,
To może z czasem urośnie wysoko,
I będzie kogo postawić przed wrogiem.”

U kapucynów stanąwszy kwaterą,
Ciągle na koniu, cały dzień na dworze,
Związał się z księciem przyjaźnią tak szczérą,
Że książę zwiedzał go nawet w klasztorze,
Gdzie także bywał i hetman Ogiński,
Przyjaciel całéj partyi ukraińskiéj.
Tam to o mustrze nie było już mowy,
Dyskurs duchowny, lub tylko sejmowy,
Bo Gwardyan — święty, Pan hetman — surowy,
Mohort — rycérski — ot i była szkoła:
To chociaż nie raz pokojowiec woła,
I listki nosi i na ustęp prosi,
To książę tylko ciągle go odgania,...
I tak do gustu szły mu owe zdania,
Tak je brał chciwie, że nie było mocy
Z klasztoru wyrwać Księcia o północy.

Jedyną tedy pociechą w Warszawie
Był Mohortowi Ogiński i książę...
Lecz choć i klasztor, choć i przyjaźń wiąże,
Tęsknił do kresów i zmizerniał prawie:
„Już mi tu zginąć widzę w téj Warszawie.”

Wisła mu Dniepru nie mogła zastąpić,
I każdą chwilą życia począł skąpić;
Więc kiedy księcia już nauczył służby,
Nie chciał pozostać w Warszawie i chwili:
„Tęsknią tam po mnie i konie i drużby,
Muszę na szlaki!”
Więc Król go przywołał,
I ledwo słowy wypowiedziéć zdołał,
Ile mu wdzięczny i ile go ceni,
Że mu synowca tak pięknie wyćwiczył
W rycérskich sprawach, że się szczęsnym mieni
Mieć go w swym wojsku, w końcu, żeby życzył,

Aby mąż taki, co tak dzielnie stawał
W obronie kraju przez lat szereg długi,
Przyjął nagrodę — a więc krzyż mu dawał,
I rotmistrzowską buławę zasługi
I ukraińską słobodę na wieczność,
A przy tém była i łaska i grzeczność
Króla tak wielka, że aż dwór się zdziwił,
Za co łask tyle i tyle partesów
Dla szerepetki z ukraińskich kresów.
Sam tylko Mohort coś trochę się skrzywił,
I rzekł do króla: — „Miłościwy Panie!
Umiem ja cenić choć w pomiernym stanie
I łaski Waszéj Królewskiéj Miłości,
I nie powszednie Jego dla mnie względy;
Ale nie dla mnie takie dostojności,
I po staremu rzecz nie idzie tędy!

„Chrzest, to Sakrament niczém niezmazany,
Ja na chrzcie świętym wyparłem się czorta,
I Krzyż przyjąłem krwią Boga oblany,
I ufam w Panu, że Pan Bóg Mohorta
Karać nie będzie choć przynajmniéj za to,
(Jeźlim nic więcej sobie nie wyprosił),
Bom dla ojczyzny ten Krzyż wiernie nosił,
Stojąc na czatach przez nie jedno lato;
Więc po raz wtóry krzyża wziąść nie mogę!

„Co do buławy — zaszczyt to rycérski,
Ale w chorągwi rotmistrzem Pan Kierski,
A ja chorągwi mojéj nie porzucę,
Bom w niej zastarzał Miłościwy Panie!

„A co do ziemi — to jéj mam nie mało;
A jeźli z resztą w życiu jéj nie stało,
To jéj dodadzą po śmierci — i stanie.”

Więc król mu na to: — „A to mi Spartanin,
To Polak twardy ! — To Republikanin...
Teraz dopiéro ciężą mi me długi,
Gdy mnie za serce taka cnota chwyta,
Gdy za ubogą jest Rzeczpospolita,
By mogła spłacić swych synów zasługi;
Więc jedną prośbę mam tylko pod niebem:
Nim się rozstaniem, przełamiem się chlebem.”
 
I wielki obiad był nazajutrz dany
Na cześć Mohorta na zamku królewskim...
I do obiadu przyszedł. Król ubrany
W złotym pancerzu i w płaszczu niebieskim,
Jak na obrazach bywa ustrojony;
Lecz do obiadu był tylko proszony
Sam jeden Mohort z królewską rodziną,
A był i Hetman.
Król bardzo łaskawy.
Ciągle się bawił tylko Ukrainą,
I wypytywał o ludzi i sprawy;
Pod koniec stołu zawołał: — „Panowie!
Ojciec ojczyzny wnoszę teraz zdrowie
Tu najstarszego w ojczyźnie rycérza!
Niechaj nam żyje, z nami się sprzymierza!”

I wypił kielich, i wszyscy powstali,
A po toaście wyszedł już król z sali,
I zdjął ów pancerz; a Pani Krakowska
Wniosła go za nim wraz z pięknym szyszakiem,
I wraz z pancernym przez nią szytym znakiem
Złożyła razem przed Mohortem zręcznie,
I słów nie wiele, lecz rzekła tak wdzięcznie,
Że wszystkich w głębi przejęły te słowa.
Na piersi zwisła Mohortowi głowa,

I rzekł wpatrując się w ów znak pancerny:
Hej! ptaku, ptaku pancernego znaku!
Jak zawsze byłem téj chorągwi wierny,
Tak Królu, Panie! stoję Bożą wolą,
Rany nie bolą — lecz łzy takie bolą.”
I Książę Józef na starca się rzucił,
Sam Król łzę otarł — Hetman się odwrócił...
I słychać było tylko czyjeś łkanie,
I takie było z Dworem pożegnanie.

Kiedy nazajutrz słońce w pełnym blasku
W Wiśle zagrało, poił Mohort konia
W Wiśle na drogę — wtém tętent przez błonia
I jakieś wierzchy wymykają z lasku.

Mohort się spojrzał — a tu jedzie książę
Na czele całéj dobranéj młodzieży,
I woła: — „Teraz Pan Mohort uwierzy,
Że kiedy służba, to i na czas zdążę!

„Z rozkazu Króla mam oddać tę zbroję
I konia z rzędem, i niech Bóg prowadzi!
A jeźli wolno, składam służby moje,
Bobyśmy gościa przeprowadzić radzi.”
 
„I owszem, proszę! — Rzekł Mohort wesoło;
To mi to życie, kiedy takie koło;
Jabym odprawiać miał taką drużynę?
Ja proszę z sobą choć na Ukrainę!”
 
A w tém nadjechał królewski Koniuszy,
Prowadząc konia — koń był wielkiéj duszy,
Oczy jak gwiazdy, jako piekło chrapy,
Szyja jak łabędź, a piersi jak wrota,
Rzęd staro-polski aż kapał od złota,
Choć przysłoniony tureckiemi kapy.

Koniuszy odkrył tyftyk, a u boku
Upięty pancerz i szabla w wytoku,
Szyszak na łęku, a tuż przy szyszaku
Spływa proporzec pancernego znaku.

Spojrzał się Mohort i podumał głową,
Koń parsknął raźno — a on krzyknął — „zdrowo!
Zdrowo mój kosiu! — takiego bachmata
Daj Hetmanowi, a przejdzie kraj świata!”
Pogłaskał konia i nareszcie powié:
„Ha, komu w drogę, temu czas panowie!”

I z koniem ruszył pan Koniuszy przodem,
Książę po lewéj, Mohort po prawicy,
Reszta za nimi, i wolnym pochodem
Jadąc ku Górze, w równéj okolicy,
Spojrzeli czasem ku murom stolicy....

Ranek jesienny był bardzo pogodny,
Ale od wschodu pociągał wiatr chłodny;
Ktoś ich dopędził — patrzą — ktoś w wilczurze
Pędził i stanął — A to ja, Ogiński,
Stary przyjaciel partyi ukraińskiéj,
Z rannym obiadkiem czekam Panów w Górze.

I jakoż w Górze z południa dopiéro
Pana Mohorta pożegnano szczéro...
I tu dopiéro, kiedy na podziękę
Do strzemiennego wyciągnął już rękę,
Siedząc na koniu, pieśń starą zaśpiéwał,
Którą dziękował, gdy podjętym bywał:

Czas do domu czas!
Zabawili nas!”



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wincenty Pol.