Miasto mojej matki/Szkoła

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Szkoła
Pochodzenie Miasto mojej matki
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego im. Ossolińskich we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


SZKOŁA
(Wstęp poparty później przykładami na to, czego nie powinno być)

Postawiłem na górze stronicy tytuł Szkoła i — ręka mi zadrżała ze strachu. Na szkole wszyscy się znają, każdyby ją chciał poprawić, ulepszyć a wszyscy jej wypominają, czego im potem w umiejętności pracy nie dostało. Nie dziw przeto, że mi ręka zadrżała, widzę poważnych ludzi mego kraju, jakby wokół tej kartki zgromadzonych, groźnie patrzących, czy im po myśli pójdzie moja mała praca.
Choć jest mała, będzie ważna. Niema w sprawie szkoły rzeczy błahych.
Wszystko tu jest równie ważne i konieczne, bo wszystko wpływa na duszę i charakter przyszłego człowieka.
Stoi więc za moim stołem, nakrytym bibułą, sam Prezydent, posłowie, senatorowie, biskupi, żołnierze, rzemieślnicy, chłopi, nawet strażaków musi to obchodzić. Wszyscy patrzą mi na pióro, jakby zaraz chcieli krzyknąć:
— Uważajno, mój drogi, bo to się może źle skończyć!
Zaprawdę, stygną na ustach wszelkie żarty! Widzę cię teraz dokoła stołu, Ojczyzno moja cała, twych ludzi widzę, twe pola, góry, rzeki. Mury, kamienie, zwierzęta, wszystko oblega teraz mały zeszyt, w którym piszę. Bo pisać o szkole, to tyle samo, co urabiać przyszłość, tyle samo, co chcieć kształtować serce człowieka i za kształt tego serca nieść odpowiedzialność!
Powiedz, czytelniku, czy możemy podjąć tak ogromne zadanie?
Pisząc o szkole nie dam wam żadnej rady, moi czytelnicy, a tylko podzielę się kilku wspomnieniami, o których z biegiem lat wyrobiłem już sobie własne zdanie. Nie przypuszczam, aby mi się udało zestawić listę wszystkich spraw źle, czy niepotrzebnie traktowanych w szkole. Ale kilka zagadnień muszę tu roztrząsnąć, bo mi w pamięci dotąd tkwią i dotąd spokoju nie dają.
Otóż: 1) nie powinno być w szkole walki między uczniami, 2) podziału na biednych i bogatych, 3) różnicy ze względu na pochodzenie ucznia, czy też rasę, 4) wreszcie być nie powinno, by nauczyciel przeklinał głośno swój profesorski los.
Nie mam zamiaru nikogo tu sądzić, ale przeciw tym grzechom występuję i jeżeli któryś z was powie, że błądzę, że wyżej przytoczone kwestje dobrej szkole nie szkodzą, jeżeli któryś z waszych nauczycieli powie, że się mylę, — chcę o tem wiedzieć koniecznie. Będę się z nim bowiem o to kłócił w kancelarji dyrektora, w klasie, na korytarzu. Stanę w bramie szkoły, zatrzymam wszystkich wychodzących i na podwórzu jeszcze się kłócić będę. Będę się spierał o to po drodze ze szkoły do domu.
Nie dam w domu spokoju i nawet jeszcze później, gdy się już jako dorośli kiedyś w życiu spotkamy, przypomnę, powtórzę, znów ten spór odnowię, — choćbyś ty był królem a ja dziadem, ty sędzią a ja aresztantem, ty ważnym doktorem a ja na łożu śmierci, ty całym Narodem a ja samotnym, opuszczonym człowiekiem.

Niejaki Kastalski

Było to zaraz po powrocie ze wsi.
— Od jutra będziecie już zawsze, przez długie lata, wstawać o tej samej godzinie, aby na ósmą być w szkole, — powiedział nam ojciec na dobranoc. — Trudno, muszę was kształcić.
Wstaliśmy o tej samej godzinie, rano o siódmej. Już nie było żadnego innego gadania o niczem.
Na śniadanie wypiliśmy gorącego mleka ze świeżemi bułeczkami i całym domem poszliśmy do szkoły.
— Trudno i darmo — rzekł ojciec do naszej matki, która zapiąwszy nam płaszcze pod szyją, całowała jeszcze raz każdego ważnym, urzędowym pocałunkiem w czoło.
Gdyśmy wyszli z naszej bramy, pokazał nam ojciec laską wielki czarny cyferblat na ratuszowej wieży. Serce dużej, złotej wskazówki było już niedaleko ósmej, mała wskazówka stała prawie na samej godzinie.
— Powinniście zawsze wychodzić o tej samej porze. Nie wolno się spóźniać. — Rzekłszy to, skierował się nasz ojciec ku ulicy Brackiej.
Szliśmy „całym domem“, gdyż miałem zdawać egzamin do pierwszej klasy ludowej.
Bałem się napisania litery f, bo nigdy nie wiedziałem, gdzie ją trzeba przewiązać ogonkiem i bałem się napisania ósemki. Zdarzało się często przy ósemce, że z górnego kółka robił mi się mały niekształtny bacik. Zresztą wszystko było w porządku: z nowej tabliczki łupkowej zwieszała się na sznurku czysta, nowa gąbka, rysik dzielnie chrobotał w piórniku...
Co się potem działo nie wiem. Pamiętam tylko, że wkońcu zdawaliśmy we dwóch, to jest niejaki Kastalski i ja.
Byłem małego wzrostu, i Kastalski wydawał się przy mnie olbrzymem. Staliśmy razem przy tablicy. Moi rodzicie siedzieli w pierwszej ławce. Ojcu dzwoniły kluczyki w kieszeni, mama szumiała jedwabiem.
O wiele dalej, prawie w ostatniej ławie, siedział niby jakiś stróż i stróżka. Okazali się potem rodzicami Kastalskiego. Nie wyobrażałem sobie dotąd, że rodzice mogą być wogóle tak biedni.
Zdawaliśmy razem z wielkoludem Kastalskim, — a właściwie on zdawał, podczas gdy mnie używano tylko do pomocy. Zaczęło się od drabiny.
Pan nauczyciel kazał Kastalskiemu wyrysować drabinę na dużej szkolnej tablicy. Nie wiem, czy Kastalski się bał, czy co?
W samym rożku tablicy smarował coś kredą bez sensu. Poprostu dłubał.
— No, a ty! — rzekł pan nauczyciel.
Ukłoniwszy się pięknie, machnąłem odrazu dwie wielkie linje równoległe, poczem od dołu, jakbym się miał wspinać, jakbym po nich szedł, jakby niemi biegło do góry moje serce, — kreślić zacząłem stopnie. Jeden, drugi, trzeci, — nie można się było pomylić. Spojrzałem przytem mimowoli na Kastalskiego. W długich butach, w połatanej katance stał z otwartemi ustami i ręce wyciągał po kredę.
Nie miałem ani chwili do stracenia, kredy mu nie oddałem. Rysowałem stopnie drabiny coraz wyżej, — Kastalski łykał tylko ślinę.
Pytano nas potem z rachunków, — do dwudziestu. Kastalski umiał liczyć tylko do czternastu. Dalej już poplątało mu się wszystko. Matka jego zrzuciła z pleców chustkę i, powstawszy z ławki, szepnęła głośno:
— Piętnaście!
Pan nauczyciel zauważył, że nie wolno podpowiadać. Kto wie, może się mylę, ale zdaje mi się, że nawet mój ojciec odwrócił się i zmierzył kobietę w chustce niechętnem spojrzeniem.
Pan nauczyciel zwrócił się do mnie ze słowami:
— A ty?
Zacząłem liczyć, jakby znów pod górę, jakby po tych liczbach moje serce wspinało się wysoko, do dwudziestu, trzydziestu, czterdziestu. Nie wiem dlaczego, ale od trzydziestu nie liczyłem już do pana nauczyciela, lecz do Kastalskiego, który się rumienił i jak gdyby brzękł od wypowiadanych przeze mnie cyfr.
Gdy zaczerpnąłem oddechu przy osiemdziesiąt jeden, — głowa Kastalskiego opadła na piersi.
Następnie do dwudziestu, — ale dodawanie i odejmowanie.
Pierwszy odpowiadał Kastalski. Każde pytanie najpierw głośno przełykał. Gdy przełknął, tonęło w nim, że już nawet nie wiedział, na co ma odpowiadać.
Z początku czekałem spokojnie. Ale gdy pan nauczyciel zwrócony do Kastalskiego, patrzył odrazu na mnie — wcale już nie czekałem. Popatrzywszy na chudą szyję Kastalskiego, widząc, że dopiero łyka, — odpowiadałem odrazu.
Moi rodzice i pan nauczyciel kiwali chętnie głowami, a ja ostrem spojrzeniem, niby scyzorykiem, śmigałem przez twarz Kastalskiego, — i już wiem, że on nie wie!
I już mówię, co wiem!
I już się uśmiecham, nim Kastalski podniesie do góry swą zbiedzoną głowę.
I już mu nawet ust otworzyć nie dam, bo wszystko wiem! Wiem naprzód, wiem za siebie i za niego, głupiego. Wiem, tak prędko, głośno, że pan nauczyciel już na mnie tylko patrzy. Wiem tak dobrze, że nawet gdy Kastalski zaczyna odpowiadać, — ja mu słowa wyrywam z ust!!!
Wiem tak prędko, głośno, składnie, wyśmienicie, że Kastalski zakrywa sobie oczy rękawem katany. Jego ojciec przełożył czapkę z rąk do rąk.
Pan nauczyciel gładzi mnie lekko po głowie i mówi do mego ojca:
— No, naturalnie.
Tymczasem Kastalski wybucha głośnym płaczem.
Tego nie powinno być w szkole!
Szukam cię teraz, kochany Kastalski, chcę ci powiedzieć, że to była wielka niesprawiedliwość. Nikt nie miał racji przed tablicą, na której rysowałem drabinę, nikt, prócz twojej matki, gdy ze łzami w oczach szepnęła:
„Piętnaście“.
Chcę ci powiedzieć, że wszyscyśmy tam oszukali nasz kraj, bośmy tobie powinni byli pomagać, a nie mnie tuczyć twoją krzywdą.
Nie wiem, czy żyjesz, nie wiem, czy pamiętasz tego rumianego chłopca w granatowej marynarskiej bluzie, który ci słowa wyrywał z ust, patrząc na nauczyciela nędznym, przypochlebnym wzrokiem. Ten chłopiec, mój kochany Kastalski, — to ja. Jeżeli jesteś gdzie na świecie sławny i potężny, — dowiedz się, że mi twoja krzywda w życiu nie wygodziła, bom niczego wielkiego nie dokonał.
Jeżeli nie jesteś ani potężny, ani sławny, jeżeli jesteś byle kim i mniej jeszcze znaczysz ode mnie, pociesz się, że jestem zawsze twym dłużnikiem. Skąd chcesz, kiedy chcesz, przyjdź do mnie, a gdybym cię nie poznał, powiedz tylko jedno:
Jestem ten Kastalski, któremuś wtedy w szkole myśleć i mówić nie dał. Jestem ten Kastalski, któremu matka podpowiedziała: „piętnaście“.
Do ciebie, Kastalski, należy zawsze połowa mojej pracy. Sądzę nawet, że więcej: — połowa mego serca.

Najbiedniejszy uczeń
W drugiej klasie ludowej śpiewaliśmy piosenkę, której tytułu, niestety, już nie pamiętam, o małej myszce. Myszka ta, znęcona zapachem słoniny, weszła na jakąś deszczułeczkę zastawionej pułapki. Tu przychodził taki mniej więcej koniec śpiewanego przez nas utworu:

„Paf, deszczułka się złamała
„I ta myszka się złapała!

Wystarczy mi przepowiedzieć w myśli ów wiersz, bym odrazu, — jakby od tego czasu nie minęło trzydziestu kilku lat, — bym odrazu zobaczył całą naszą klasę...
Stoimy w ławkach, jest już prawie ciemno, za oknami pada szary, ciężki śnieg. Nad katedrą widać naszego pana nauczyciela. Wymachuje rękami na trzy. Nie na cztery, bo piosenka o myszy jest, — jak nas pouczył, — mazurkiem. Już wnet przyjdzie miejsce, w którem mamy zaczerpnąć oddechu, by potem razem głośno krzyknąć „paf“! — i dalej już spokojnie „deszczułka się złamała“ i t. d.
Śpiewamy o słonince, — teraz, jak mysz wylatuje i wącha tę słoninkę, jak ślinka napływa myszy do ust. Już przychodzi miejsce „paf“, ale tu pomyliłem się i z wielkiego rozpędu zamiast „paf“ krzyknąłem — „hop“!
Poczem dalej spokojnie, — deszczułka się złamała itd.
Bieniarz, który siedział ze mną w jednej ławce, wielki obdartus, ale doskonały chłopiec, — Żydek Deyches, który stał przed nami i jeszcze inni wszędzie blisko usłyszeli, że nie śpiewam paf, tylko hop!
Pan nauczyciel przestał machać i zaczął patrzeć na wszystkich pokolei. Ledwośmy mogli wytrzymać ze śmiechu. Hop! pokonało paf!
Pan nauczyciel kazał nam otworzyć książki na stronicy siedemnastej, gdzie była pod obrazkiem wydrukowana nasza piosenka.
— Proszę przeczytać, czy tam jest hop, czy paf? Bieniarz, — przeczytaj.
Bieniarz, który się bał pana nauczyciela najwięcej z całej klasy, zmarszczył brwi, podniósł książkę aż do oczu i przeczytał głośno:
— Paf!
— No więc proszę, jeszcze raz śpiewamy, — zawołał pan nauczyciel.
Znowu przyszło miejsce o ślince, którą mysz zaczęła łykać, by nastąpiło „paf“!
Już nie połowa, cała klasa zaśpiewała „hop! deszczułka“ i t. d.
Pan nauczyciel odpukał i zrobił się czerwony. Tyle krwi napłynęło mu do twarzy, że stała się purpurowa. Śnieg padał dalej spokojnie za ciemnemi szybami.
— Który to z was wymyślił to głupie hop!? — spytał pan nauczyciel, ocierając pot z czoła dużą białą chustką. Wytarłszy także ręce, skrzyżował je sobie na piersiach. Było to zawsze znakiem nadchodzącej awantury.
Wszyscy spuścili oczy. Patrzyliśmy teraz niespokojnie wzdłuż ławek, a równocześnie na nauczyciela.
— Któryż to z was wymyślił?
Nikt się nie przyznał. Ja też nie. Nie wymyśliłem przecież wspólnego śpiewania hop!
Krzepiła nas nadzieja, że jak zawsze tak i teraz wszystko się ostatecznie skrupi na Bieniarzu. Był w szkole za darmo, uczył się nieszczególnie, a pod koniec zeszłego roku matka jego za to, że zgubił podarowane mu przez szkołę książki, chciała pocałować naszego pana nauczyciela w rękę. Płakała, ale nie pozwolił.
— Pytam się po raz trzeci, który to z was wymyślił?
Nikt się nie przyznał.
Pan nauczyciel zbiegł ze stopni katedry i przyskoczył do Bieniarza, który stał obok mnie. Jak zawsze tak i teraz pachniało od naszego pana nauczyciela ślazowemi cukierkami.
— Bieniarz! Otwórz jeszcze raz na siedemnastej stronicy i przeczytaj głośno, żeby wszyscy słyszeli.
Bieniarz zbladł, otworzył na siedemnastej stronicy i niewiadomo czemu, najpewniej ze strachu, zamiast „paf“ przeczytał właśnie „hop“! Chciał się zaraz poprawić, ale pan nauczyciel krzyknął:
— Teraz ci okulary sprawię!!
Okulary polegały na tem, że wsadził Bieniarzowi twarz nosem między otwarte stronice i terpał mu silnie włosy za uszami, wołając:
— Masz teraz okulary, żebyś mógł przeczytać, czy „paf“! stoi napisane, czy wasze głupie „hop“!
Bieniarz nie mógł już potem śpiewać. Wsparty na ławce, płakał. Powtórzyliśmy całą piosenkę jeszcze raz od początku. Kiedy przyszło niebezpieczne miejsce, wszyscy razem zaśpiewali zgodnie „paf! deszczułka się złamała” i t. d.
Po skończonej godzinie zaczęliśmy się co prędzej ubierać, do śniegu się nam teraz śpieszyło, pan nauczyciel trwał jeszcze ciągle na katedrze, spocony.
Bieniarz płakał, łzy jego ciekły strugami po ławce. Stanąwszy całą kupą przy drzwiach, krzyknęliśmy mu na wszelki wypadek:
— Mazgaj, — strachopuda, — beksa!
Opowiedziałem to w domu nie zaraz, o wiele później, dopiero na Boże Narodzenie.
Ojciec mój niby się śmiał, śmiał, śmiał, aż nagle wziął mnie mocno za obie ręce i tak blisko popatrzył w oczy, żem się odrazu zaczerwienił.
— Postąpiliście, jak ludzie niegodni, — powiedział, — niema większej hańby, jak odwaga na koszt cudzego cierpienia. Powiedz Bieniarzowi, — zacisnął usta i uderzył mnie mocno w lewe ramię, — że za to paf! czy hop! tyś też dostał. I to nie od nauczyciela. Że cię za to z wielkim bólem serca uderzył twój własny ojciec. Pamiętaj, powiedz to Bieniarzowi zaraz jutro.

Żyd

Żydzi chodzili z nami już do szkoły ludowej, ale zostawali czasem na nauce naszej religji, przytem byli ładnie ubrani, naprzykład nasz Deyches. Deyches przynosił świetne ciastka ze słodkiemi, żydowskiemi może, ale doskonałemi powidłami. Na wakacje jechał, — zawsze mówił, że „sam“ jedzie, — jechał nad morze.
Więc choć byli Żydami, jakby nimi nie byli.
Prawdziwych Żydów poznałem dopiero w gimnazjum. Było ich w naszej klasie aż dwudziestu na czterdziestu trzech ucznów. W klasie drugiej B. Ile razy sobie przypomniałem, że są poprostu Żydami, niecierpiałem ich. Mój starszy brat pytał nieraz, dlaczego? Odpowiadałem mu krótko, że dlatego, — bo tak.
— Ale dlaczego?
— Dlatego, że mi się tak podoba.
Właśnie wtedy bardzo się moje sprawy popsuły w matematyce i w łacinie. Matka moja pojechała (bo mieliśmy wtedy powóz) razem ze mną do naszego dyrektora gimnazjum, który wszystko wiedział, wszystkich znał, gdyż chodził zawsze po całym budynku w cichych, filcowych pantoflach.
Dyrektor wziął mnie pod brodę, wogóle rozmawiał bardzo uprzejmie i zalecił mamie kilku korepetytorów z klasy mego starszego brata. W liczbie tych był także niejaki Sontag.
Przez jedno n, bardzo zdolny, ale Żyd.
Mama, zrobiwszy miłosierny ruch ustami, chciała przedewszystkiem wiedzieć, który z tych chłopców jest najbiedniejszy. Który jest, jak się wyraziła, w najcięższem położeniu materjalnem.
— Jeżeli pani o to chodzi, — oświadczył pan dyrektor, — to najbiedniejszy jest niewątpliwie Sontag.
Sontag był synem starego kamizelkarza, oczywiście także Żyda, ale już prawie całkiem ślepego.
— Oni tam podobno nie mają nawet gdzie mieszkać, i właśnie syn utrzymuje poniekąd swych rodziców z korepetycyj.
— W takim razie, panie dyrektorze, — powiedziała moja matka, — niech już chyba będzie ten Sontag.
Doskonale pamiętam, jak była tego dnia ubrana. Miała piaskową suknię z jedwabnym fioletowym przodem, woalkę na czoło odwiniętą. W ręku trzymała pęk alpejskich fiołków.
Nic nie powiedziałem, dopiero kiedyśmy wsiedli do powozu, rzuciłem przez zęby jedno jedyne słowo:
— Parch.
— Co ty mówisz? — pochyliła się nade mną matka. — Coś ty powiedział?
Mruknąłem, że nic.
Nazajutrz popołudniu przyszedł Sontag na lekcję. Chociaż ojciec jego był krawcem, nie stolarzem, zdawało mi się, że mój korepetytor pachnie stolarskim klejem. Klejem stolarsko-żydowskim, to znaczy jeszcze mocniejszym i nieznośniejszym.
Sontag miał zrośnięte brwi nad niebieskiemi oczami w czerwonych obwódkach. Zauważyłem, że gdy mówi, robi mu się coś w ustach, coś mu się tam klei i lepi.
Rzecz bardzo nieznośna.
Odziany był nader nędznie, — wszystko wystarzałe, przetarte i pocerowane. Byłem zdziwiony, że tyle zbrodni i łotrostw, które popełnia jakiś naród, nie może temu narodowi zapewnić nawet porządnego przyodziewku.
— Z pewnością nosisz kamizelkę pod mundurem? — zauważyłem, chcąc w ten sposób zwrócić Sontagowi uwagę na lichą kondycję jego ojca, kamizelkarza.
— Naturalnie, że noszę — odpowiedział Sontag, — o wiele cieplej w kamizelce. — Rozpiął granatową bluzę i pokazał starą watowaną kacabaję. — A ty?
— Ja nie noszę — odrzekłem z pogardą, postanawiając równocześnie, że dla takiego Żyda na złość nic nie będę rozumiał.
Dotrzymałem sobie obietnicy na tej lekcji i na wielu innych przez kilka długich tygodni.
Objaśniał mi matymatykę. Tłumaczył, na czem tylko mógł: na jabłkach, śliwkach, orzechach. Żyły mu wychodziły na skronie, a czerwone powieki drżały tak prędko, że chyba musiały mu robić mały wiatr koło oczu.
— Rozumiesz teraz? — pytał, wyciągnąwszy do mnie zmarznięte dłonie.
— Nie rozumiem, — odpowiedziałem spokojnie.
Zczasem Sontag poznał mnie już trochę i zaczął „wykrywać“, że udaję. Poznawał to z mego spojrzenia. Wtedy obrałem sobie kilka punktów, by patrząc na nie, nie pokazywać mu oczu. Punktami temi były: obraz Juljusza Kossaka, wiązanka szarotek nad kanapą, metalowe kółko nogi fortepianu i czarna kropka, którą mam od urodzenia na przegubie lewej ręki.
W danej chwili Sontag zasłonił mi tę kropkę własną dłonią.
— Nie dotykaj mnie! — krzyknąłem z wściekłością.
Utkwił we mnie zdumione spojrzenie. Rozwartemi oczami patrzyliśmy na siebie, aż mu powiedziałem bezczelnie, prosto w nos:
— Moi koledzy mówią, że mam za korepetytora parcha.
— Twoi koledzy są głupi.
— No to są głupi, ale dalej nie rozumiem.
Nieraz przychodził mój starszy brat, kolega Sontaga, i razem mi tłumaczyli. Brat bardzo mnie prosił, bym starał się zrozumieć, bo Sontag ma jeszcze oprócz mnie różne inne lekcje. Kiedyż wróci do domu i kiedyż uczyć się zacznie sam dla siebie?
O to mi właśnie chodziło, by nie miał czasu uczyć się dla siebie, by zgłupiał, by sam też nic nie umiał!
Kiedy przyszło przystawanie trójkątów, męczarnie Sontaga podwoiły się, a może nawet potroiły. Nie rozumiałem nic od początku do końca. Wieczór już zapadł, już uczyliśmy się przy lampie, ja, na niby oczywiście — ani w ząb.
Sontag tak się usadowił, że mógł mi patrzeć prosto w oczy, a potem razem patrzymy prosto w zeszyt. Prosto w oczy — a potem znowu razem prosto w zeszyt. I tak od literki do literki, od kąta do kąta, od powierzchni do powierzchni, — aż nagle uśmiechnąłem się. Chwycił mnie za ręce i krzyknął:
— Teraz widzę, rozumiesz! Rozumiesz!
Rozumiałem, ale wściekłość mną wstrząsnęła tak gwałtowna, że już nic nie myśląc, uderzyłem go w twarz.
Chwycił mnie za ręce, upadliśmy na dywan. Ściskał mnie za przeguby z całej mocy swych chudych, zimnych palców i krzywiąc boleśnie twarz, płakał. Ja też — naprzeciw niego, nos w nos.
Mieląc niezrozumiałe, mokre od łez słowa, leżeliśmy tak, póki w futrze, zaśnieżony jeszcze, nie wszedł nagle mój ojciec.
Pamiętam doskonale pierwsze jego słowa:
— Cóż to takiego znowu?
Na to otwarły się drzwi jadalni, i wbiegła matka. Sontag i ja staliśmy znowu na środku dywanu.
Ojciec, jakby Sontaga wcale nie było w pokoju, spytał odrazu mnie:
— Dlaczego płaczesz?
— Bo mu dałem w twarz.
— O, — rzekł mój ojciec, — to wspaniale. — Zapalił papierosa i dodał:
— A za co?
Nie odpowiedziałem.
— Więc jakże? — spytał wtedy Sontaga.
Nie mogąc już wytrzymać, krzyknąłem:
— Dałem mu w twarz, bo zrozumiałem!
Ojciec usiadł na kanapie, pociągnął do siebie lekko Sontaga, oparł rękę na jego ramieniu i powiedział parę słów, ale takich, że do dziś noże mi się od nich obracają w piersiach. Powiedział, że ojciec Sontaga kocha swego syna, tak samo, jak mój ojciec mnie kocha. Że matka Sontaga, kocha swego syna, jak moja matka mnie. Że gdyby stary kamizelkarz zachorował, jego syn Sontag cierpiałby nad tem tak samo, jak ja nad chorobą swego własnego ojca.
— Rodzice i dzieci, — niema nic innego na świecie, tylko to.
Trzy razy powtórzył: — Tylko to. Tylko to. Tylko to.
Poczem mój ojciec, który nas, swoich synów, tak rzadko całował, objął za szyję Sontaga, pocałował go w czoło i, zwróciwszy się do mnie, rzekł:
— Za takie rzeczy nie warto nawet karać, można tylko współczuć. Nic więcej.
Z oczami łez pełnemi uciekłem z salonu do kuchni, potem, choć to była zima, aż na strych. Tu mnie znalazła matka i sprowadziła nadół.
Poszliśmy jeszcze tego samego dnia do sklepu z kwiatami, a potem pojechaliśmy do starych Sontagów.
— Sam zaniesiesz, — powiedziała mi mama w bramie starego, ciemnego domu. — Przecież to właściwie tylko twoja sprawa.
Poleciałem na górę, czuć tam było cebulę i czosnek, dopukałem się nareszcie do drzwi, które otworzył stary, siwy Żyd.
— To od mojej matki dla pani Sontagowej, — zawołałem na progu i, położywszy białe róże tuż obok żelazka na długim stole krawieckim, uciekłem.

Profesor

O wszystkich innych profesorach wiedzieliśmy coś, to, tamto, owo, może nic wielkiego, — aleśmy wiedzieli. Coś ludzkiego, zwykłego, osobistego. Nasz przyrodnik bał się szkieletu, profesor niemieckiego był pijakiem, łacinnika odprowadzały zawsze do gimnazjum jego dwie małe córeczki, katecheta był domowym prałatem papieskim, fizykowi nie udawały się nigdy doświadczenia, historyk zwalczał papiestwo, matematyk był synem chłopa, dyrektor chodził w filcowych pantoflach.
O Gorzkowskim — nic. Nawet ubrań na lato nie zmieniał, zawsze w tych samych wysiedzianych spodniach, w tym samym żakiecie, w tej samej czarnej krawatce. Nawet nas z twarzy nie pamiętał, wywołując tylko według nazwisk ze spisu.
Był zawsze taki sam, zawsze tak samo patrzył półprzymkniętemi oczami, czyto gdy „tłukł“ z nami aorysty, czy gdyśmy Homera „rozbierali”, czy gdy się Xenofontowi zaczynał pokazywać „na piątej parasandze świeży poślad koński“. Nawet notes miał Gorzkowski przez parę lat ten sam, tak samo równo obsiany na wszystkich stronicach pokurczonemi „stopniami“.
Na wiosnę i w lecie można było jeszcze jakoś wytrzymać na jego godzinach, ale późną jesienią czy w zimie ludzie się urywali. Był tak nudny, że nie warto było dokazywać. Kipieliśmy więc nad opisem tarczy Achillesa, łykając tak straszne ziewy, że nam od nich szczęki wyskakiwały ze stawów.
Nuda, którą umiał roztaczać Gorzkowski, była tak potężna, tak w swoim rodzaju znakomita, że ogarniała nas już zawczasu nawet przed jego przyjściem.
Któż nie zna niebywałych wspaniałości krótkiej chwili między dzwonkiem a nadejściem profesora?! Wtedy właśnie wymienia się najlepiej pióra, marki, książki. Ale przed nadejściem Gorzkowskiego nic się w tym czasie nie dzieje. Ludzie patrzą w mętne, zapotniałe szyby i śpią.
Otwierają się drzwi, wstajemy i nawet nie patrzymy na niego. Poco, — nie zmienia się, jest zawsze taki sam, tak samo stąpa, tyle samo kroków daje zawsze od drzwi do katedry.
Dziś, choć był tak samo ubrany i dał tyle samo kroków, nie siadł. Dalej stoi. Czekamy, aż padnie zwykłe, martwe: — Siadać!
Siadać — nie pada.
Gorzkowski spojrzał w zapocone okna i wodzi mętnym przepisowym wzrokiem pomiędzy ławkami. Zaczyna od prymusa Barańskiego, wzdłuż pierwszej ławki przeszedł już między średniakami, zlustrował wszystkich dryblasów na szarym końcu sali.
Co dalej?
Nic.
Ogląda ściany.
Nagle wyrzucił przed siebie ręce leciutko, jakby łapał motyla, roześmiał się do siebie cichym, bladym śmiechem i rzekł powoli w senną ciszę klasy:
— Mamy syna.
Nikt nie odpowiedział. W pierwszej chwili nie rozumieliśmy poprostu, co to znaczy. Czy „mamy syna“ będzie musiał zaraz ktoś na grecki przetłumaczyć, czy jest to tytuł zadania czy początek serji jakichś nowych wyjątków.
Gorzkowski stulił przy sobie ręce i, długą szyję wyciągnąwszy z luźnego kołnierzyka, powtórzył nieśmiało:
— Mamy syna.
Klasa jako taka nic jeszcze nie odpowiedziała. Tylko stare dryblasy z szarego końca, którym wogóle na niczem nie zależało, spytały z ostatnich ław:
— To znaczy, że pan profesor ma syna?
— Tak — odpowiedział Gorzkowski, kładąc ostrożnie swój czarny notes przed sobą. — Mamy syna od dziś, od piątej rano.
— Ten ci będzie znał grekę! — huknął w zupełnej ciszy najstarszy z dryblasów.
Słowa „ten ci będzie znał grekę“ okazały się hasłem dla całej klasy. Nie siadając, stojąc dalej w ławkach, zaczęliśmy teraz na wyrywki pytać Gorzkowskiego o wszystko. Czy już „odrazu“ mówi syn pana profesora, czy ma wszystkie włosy na głowie, czy nie ma sześciu palców u ręki, czy już odmienia pajdeno, jakie powiedział pierwsze słowo?!?
— Jak mówi? jak mówi? — huczała cała klasa.
Gorzkowski wyrzucił przed siebie chude, żółte ręce, jakby znów łapał małego motyla. Ucichliśmy natychmiast. Zapatrzył się w ścianę, zmarszczył czoło, podniósł wysoko szare, „zakurzone” brwi, przypominając sobie z ogromnym trudem coś, co należy koniecznie powtórzyć.
— Jak mówi? Naturalnie, że nie mówi po grecku. Ani wcale po żadnemu. Mówi — au, — au, — au. — Zapatrzony w ścianę, jął Gorzkowski cicho, nabożnie skrzeczeć, udając kwilenie małego dziecka.
Klasa wybuchła żywiołowym rykiem. Tłukliśmy z radości w ławy, tupaliśmy, książki spadały z pulpitów, latały w powietrzu. Ktoś przyszedł do tablicy i napisał pośpiesznie: Niech żyje syn pana profesora Pajdek!
Nawet Barański śmiał się i ze wszystkimi krzyczał.
Dryblasy biły się po głowach, kurz mieszał się z krzykiem. Największy z dryblasów Faliszewski stanął nagle na ławce i wrzasnął w imieniu całej klasy na całe gardło:
— Prosimy pana profesora, żeby syn pana profesora był także profesorem!!
I wtedy stała się ta straszna a przez nikogo nieoczekiwana rzecz. Gorzkowski porwał z katedry swój notes, cisnął nim o ziemię i ryknął:
— Milczeć!!!
Zapatrzony w ścianę, jakby nie do nas, a do tych murów szkolnych wołał, aż mu się w piersiach obrywało:
— Raczej kamienie będzie na drodze łupał, — raczej kamienie!...
Chcieliśmy sobie z tego nic nie robić, już nawet któryś z dryblasów wrzasnął — niech żyje kamieniarz! — gdy drzwi się otwarły i w cichych filcowych pantoflach i wkroczył sam pan dyrektor.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Kaden-Bandrowski.