Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mazgaj, — strachopuda, — beksa!
Opowiedziałem to w domu nie zaraz, o wiele później, dopiero na Boże Narodzenie.
Ojciec mój niby się śmiał, śmiał, śmiał, aż nagle wziął mnie mocno za obie ręce i tak blisko popatrzył w oczy, żem się odrazu zaczerwienił.
— Postąpiliście, jak ludzie niegodni, — powiedział, — niema większej hańby, jak odwaga na koszt cudzego cierpienia. Powiedz Bieniarzowi, — zacisnął usta i uderzył mnie mocno w lewe ramię, — że za to paf! czy hop! tyś też dostał. I to nie od nauczyciela. Że cię za to z wielkim bólem serca uderzył twój własny ojciec. Pamiętaj, powiedz to Bieniarzowi zaraz jutro.

Żyd

Żydzi chodzili z nami już do szkoły ludowej, ale zostawali czasem na nauce naszej religji, przytem byli ładnie ubrani, naprzykład nasz Deyches. Deyches przynosił świetne ciastka ze słodkiemi, żydowskiemi może, ale doskonałemi powidłami. Na wakacje jechał, — zawsze mówił, że „sam“ jedzie, — jechał nad morze.
Więc choć byli Żydami, jakby nimi nie byli.
Prawdziwych Żydów poznałem dopiero w gimnazjum. Było ich w naszej klasie aż dwudziestu na czterdziestu trzech ucznów. W klasie drugiej B. Ile razy sobie przypomniałem, że są poprostu Żydami, niecierpiałem ich. Mój starszy brat pytał nieraz, dlaczego? Odpowiadałem mu krótko, że dlatego, — bo tak.
— Ale dlaczego?
— Dlatego, że mi się tak podoba.