Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Właśnie wtedy bardzo się moje sprawy popsuły w matematyce i w łacinie. Matka moja pojechała (bo mieliśmy wtedy powóz) razem ze mną do naszego dyrektora gimnazjum, który wszystko wiedział, wszystkich znał, gdyż chodził zawsze po całym budynku w cichych, filcowych pantoflach.
Dyrektor wziął mnie pod brodę, wogóle rozmawiał bardzo uprzejmie i zalecił mamie kilku korepetytorów z klasy mego starszego brata. W liczbie tych był także niejaki Sontag.
Przez jedno n, bardzo zdolny, ale Żyd.
Mama, zrobiwszy miłosierny ruch ustami, chciała przedewszystkiem wiedzieć, który z tych chłopców jest najbiedniejszy. Który jest, jak się wyraziła, w najcięższem położeniu materjalnem.
— Jeżeli pani o to chodzi, — oświadczył pan dyrektor, — to najbiedniejszy jest niewątpliwie Sontag.
Sontag był synem starego kamizelkarza, oczywiście także Żyda, ale już prawie całkiem ślepego.
— Oni tam podobno nie mają nawet gdzie mieszkać, i właśnie syn utrzymuje poniekąd swych rodziców z korepetycyj.
— W takim razie, panie dyrektorze, — powiedziała moja matka, — niech już chyba będzie ten Sontag.
Doskonale pamiętam, jak była tego dnia ubrana. Miała piaskową suknię z jedwabnym fioletowym przodem, woalkę na czoło odwiniętą. W ręku trzymała pęk alpejskich fiołków.
Nic nie powiedziałem, dopiero kiedyśmy wsiedli do powozu, rzuciłem przez zęby jedno jedyne słowo: