Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Parch.
— Co ty mówisz? — pochyliła się nade mną matka. — Coś ty powiedział?
Mruknąłem, że nic.
Nazajutrz popołudniu przyszedł Sontag na lekcję. Chociaż ojciec jego był krawcem, nie stolarzem, zdawało mi się, że mój korepetytor pachnie stolarskim klejem. Klejem stolarsko-żydowskim, to znaczy jeszcze mocniejszym i nieznośniejszym.
Sontag miał zrośnięte brwi nad niebieskiemi oczami w czerwonych obwódkach. Zauważyłem, że gdy mówi, robi mu się coś w ustach, coś mu się tam klei i lepi.
Rzecz bardzo nieznośna.
Odziany był nader nędznie, — wszystko wystarzałe, przetarte i pocerowane. Byłem zdziwiony, że tyle zbrodni i łotrostw, które popełnia jakiś naród, nie może temu narodowi zapewnić nawet porządnego przyodziewku.
— Z pewnością nosisz kamizelkę pod mundurem? — zauważyłem, chcąc w ten sposób zwrócić Sontagowi uwagę na lichą kondycję jego ojca, kamizelkarza.
— Naturalnie, że noszę — odpowiedział Sontag, — o wiele cieplej w kamizelce. — Rozpiął granatową bluzę i pokazał starą watowaną kacabaję. — A ty?
— Ja nie noszę — odrzekłem z pogardą, postanawiając równocześnie, że dla takiego Żyda na złość nic nie będę rozumiał.
Dotrzymałem sobie obietnicy na tej lekcji i na wielu innych przez kilka długich tygodni.
Objaśniał mi matymatykę. Tłumaczył, na czem tylko mógł: na jabłkach, śliwkach, orzechach. Żyły mu wycho-