Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dziły na skronie, a czerwone powieki drżały tak prędko, że chyba musiały mu robić mały wiatr koło oczu.
— Rozumiesz teraz? — pytał, wyciągnąwszy do mnie zmarznięte dłonie.
— Nie rozumiem, — odpowiedziałem spokojnie.
Zczasem Sontag poznał mnie już trochę i zaczął „wykrywać“, że udaję. Poznawał to z mego spojrzenia. Wtedy obrałem sobie kilka punktów, by patrząc na nie, nie pokazywać mu oczu. Punktami temi były: obraz Juljusza Kossaka, wiązanka szarotek nad kanapą, metalowe kółko nogi fortepianu i czarna kropka, którą mam od urodzenia na przegubie lewej ręki.
W danej chwili Sontag zasłonił mi tę kropkę własną dłonią.
— Nie dotykaj mnie! — krzyknąłem z wściekłością.
Utkwił we mnie zdumione spojrzenie. Rozwartemi oczami patrzyliśmy na siebie, aż mu powiedziałem bezczelnie, prosto w nos:
— Moi koledzy mówią, że mam za korepetytora parcha.
— Twoi koledzy są głupi.
— No to są głupi, ale dalej nie rozumiem.
Nieraz przychodził mój starszy brat, kolega Sontaga, i razem mi tłumaczyli. Brat bardzo mnie prosił, bym starał się zrozumieć, bo Sontag ma jeszcze oprócz mnie różne inne lekcje. Kiedyż wróci do domu i kiedyż uczyć się zacznie sam dla siebie?
O to mi właśnie chodziło, by nie miał czasu uczyć się dla siebie, by zgłupiał, by sam też nic nie umiał!