Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pytam się po raz trzeci, który to z was wymyślił?
Nikt się nie przyznał.
Pan nauczyciel zbiegł ze stopni katedry i przyskoczył do Bieniarza, który stał obok mnie. Jak zawsze tak i teraz pachniało od naszego pana nauczyciela ślazowemi cukierkami.
— Bieniarz! Otwórz jeszcze raz na siedemnastej stronicy i przeczytaj głośno, żeby wszyscy słyszeli.
Bieniarz zbladł, otworzył na siedemnastej stronicy i niewiadomo czemu, najpewniej ze strachu, zamiast „paf“ przeczytał właśnie „hop“! Chciał się zaraz poprawić, ale pan nauczyciel krzyknął:
— Teraz ci okulary sprawię!!
Okulary polegały na tem, że wsadził Bieniarzowi twarz nosem między otwarte stronice i terpał mu silnie włosy za uszami, wołając:
— Masz teraz okulary, żebyś mógł przeczytać, czy „paf“! stoi napisane, czy wasze głupie „hop“!
Bieniarz nie mógł już potem śpiewać. Wsparty na ławce, płakał. Powtórzyliśmy całą piosenkę jeszcze raz od początku. Kiedy przyszło niebezpieczne miejsce, wszyscy razem zaśpiewali zgodnie „paf! deszczułka się złamała” i t. d.
Po skończonej godzinie zaczęliśmy się co prędzej ubierać, do śniegu się nam teraz śpieszyło, pan nauczyciel trwał jeszcze ciągle na katedrze, spocony.
Bieniarz płakał, łzy jego ciekły strugami po ławce. Stanąwszy całą kupą przy drzwiach, krzyknęliśmy mu na wszelki wypadek: