Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pomnę, powtórzę, znów ten spór odnowię, — choćbyś ty był królem a ja dziadem, ty sędzią a ja aresztantem, ty ważnym doktorem a ja na łożu śmierci, ty całym Narodem a ja samotnym, opuszczonym człowiekiem.

Niejaki Kastalski

Było to zaraz po powrocie ze wsi.
— Od jutra będziecie już zawsze, przez długie lata, wstawać o tej samej godzinie, aby na ósmą być w szkole, — powiedział nam ojciec na dobranoc. — Trudno, muszę was kształcić.
Wstaliśmy o tej samej godzinie, rano o siódmej. Już nie było żadnego innego gadania o niczem.
Na śniadanie wypiliśmy gorącego mleka ze świeżemi bułeczkami i całym domem poszliśmy do szkoły.
— Trudno i darmo — rzekł ojciec do naszej matki, która zapiąwszy nam płaszcze pod szyją, całowała jeszcze raz każdego ważnym, urzędowym pocałunkiem w czoło.
Gdyśmy wyszli z naszej bramy, pokazał nam ojciec laską wielki czarny cyferblat na ratuszowej wieży. Serce dużej, złotej wskazówki było już niedaleko ósmej, mała wskazówka stała prawie na samej godzinie.
— Powinniście zawsze wychodzić o tej samej porze. Nie wolno się spóźniać. — Rzekłszy to, skierował się nasz ojciec ku ulicy Brackiej.
Szliśmy „całym domem“, gdyż miałem zdawać egzamin do pierwszej klasy ludowej.
Bałem się napisania litery f, bo nigdy nie wiedziałem, gdzie ją trzeba przewiązać ogonkiem i bałem się