Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Na wiosnę i w lecie można było jeszcze jakoś wytrzymać na jego godzinach, ale późną jesienią czy w zimie ludzie się urywali. Był tak nudny, że nie warto było dokazywać. Kipieliśmy więc nad opisem tarczy Achillesa, łykając tak straszne ziewy, że nam od nich szczęki wyskakiwały ze stawów.
Nuda, którą umiał roztaczać Gorzkowski, była tak potężna, tak w swoim rodzaju znakomita, że ogarniała nas już zawczasu nawet przed jego przyjściem.
Któż nie zna niebywałych wspaniałości krótkiej chwili między dzwonkiem a nadejściem profesora?! Wtedy właśnie wymienia się najlepiej pióra, marki, książki. Ale przed nadejściem Gorzkowskiego nic się w tym czasie nie dzieje. Ludzie patrzą w mętne, zapotniałe szyby i śpią.
Otwierają się drzwi, wstajemy i nawet nie patrzymy na niego. Poco, — nie zmienia się, jest zawsze taki sam, tak samo stąpa, tyle samo kroków daje zawsze od drzwi do katedry.
Dziś, choć był tak samo ubrany i dał tyle samo kroków, nie siadł. Dalej stoi. Czekamy, aż padnie zwykłe, martwe: — Siadać!
Siadać — nie pada.
Gorzkowski spojrzał w zapocone okna i wodzi mętnym przepisowym wzrokiem pomiędzy ławkami. Zaczyna od prymusa Barańskiego, wzdłuż pierwszej ławki przeszedł już między średniakami, zlustrował wszystkich dryblasów na szarym końcu sali.
Co dalej?
Nic.