Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ogląda ściany.
Nagle wyrzucił przed siebie ręce leciutko, jakby łapał motyla, roześmiał się do siebie cichym, bladym śmiechem i rzekł powoli w senną ciszę klasy:
— Mamy syna.
Nikt nie odpowiedział. W pierwszej chwili nie rozumieliśmy poprostu, co to znaczy. Czy „mamy syna“ będzie musiał zaraz ktoś na grecki przetłumaczyć, czy jest to tytuł zadania czy początek serji jakichś nowych wyjątków.
Gorzkowski stulił przy sobie ręce i, długą szyję wyciągnąwszy z luźnego kołnierzyka, powtórzył nieśmiało:
— Mamy syna.
Klasa jako taka nic jeszcze nie odpowiedziała. Tylko stare dryblasy z szarego końca, którym wogóle na niczem nie zależało, spytały z ostatnich ław:
— To znaczy, że pan profesor ma syna?
— Tak — odpowiedział Gorzkowski, kładąc ostrożnie swój czarny notes przed sobą. — Mamy syna od dziś, od piątej rano.
— Ten ci będzie znał grekę! — huknął w zupełnej ciszy najstarszy z dryblasów.
Słowa „ten ci będzie znał grekę“ okazały się hasłem dla całej klasy. Nie siadając, stojąc dalej w ławkach, zaczęliśmy teraz na wyrywki pytać Gorzkowskiego o wszystko. Czy już „odrazu“ mówi syn pana profesora, czy ma wszystkie włosy na głowie, czy nie ma sześciu palców u ręki, czy już odmienia pajdeno, jakie powiedział pierwsze słowo?!?
— Jak mówi? jak mówi? — huczała cała klasa.