Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gorzkowski wyrzucił przed siebie chude, żółte ręce, jakby znów łapał małego motyla. Ucichliśmy natychmiast. Zapatrzył się w ścianę, zmarszczył czoło, podniósł wysoko szare, „zakurzone” brwi, przypominając sobie z ogromnym trudem coś, co należy koniecznie powtórzyć.
— Jak mówi? Naturalnie, że nie mówi po grecku. Ani wcale po żadnemu. Mówi — au, — au, — au. — Zapatrzony w ścianę, jął Gorzkowski cicho, nabożnie skrzeczeć, udając kwilenie małego dziecka.
Klasa wybuchła żywiołowym rykiem. Tłukliśmy z radości w ławy, tupaliśmy, książki spadały z pulpitów, latały w powietrzu. Ktoś przyszedł do tablicy i napisał pośpiesznie: Niech żyje syn pana profesora Pajdek!
Nawet Barański śmiał się i ze wszystkimi krzyczał.
Dryblasy biły się po głowach, kurz mieszał się z krzykiem. Największy z dryblasów Faliszewski stanął nagle na ławce i wrzasnął w imieniu całej klasy na całe gardło:
— Prosimy pana profesora, żeby syn pana profesora był także profesorem!!
I wtedy stała się ta straszna a przez nikogo nieoczekiwana rzecz. Gorzkowski porwał z katedry swój notes, cisnął nim o ziemię i ryknął:
— Milczeć!!!
Zapatrzony w ścianę, jakby nie do nas, a do tych murów szkolnych wołał, aż mu się w piersiach obrywało:
— Raczej kamienie będzie na drodze łupał, — raczej kamienie!...