Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przytem mimowoli na Kastalskiego, W długich butach, w połatanej katance stał z otwartemi ustami i ręce wyciągał po kredę.
Nie miałem ani chwili do stracenia, kredy mu ni oddałem. Rysowałem stopnie drabiny coraz wyżej, — Kastalski łykał tylko ślinę.
Pytano nas potem z rachunków, — do dwudziestu. Kastalski umiał liczyć tylko do czternastu. Dalej już poplątało mu się wszystko. Matka jego zrzuciła z pleców chustkę i, powstawszy z ławki, szepnęła głośno:
— Piętnaście!
Pan nauczyciel zauważył, że nie wolno podpowiadać. Kto wie, może się mylę, ale zdaje mi się, że nawet mój ojciec odwrócił się i zmierzył kobietę w chustce niechętnem spojrzeniem.
Pan nauczyciel zwrócił się do mnie ze słowami:
— A ty?
Zacząłem liczyć, jakby znów pod górę, jakby po tych liczbach moje serce wspinało się wysoko, do dwudziestu, trzydziestu, czterdziestu. Nie wiem dlaczego, ale od trzydziestu nie liczyłem już do pana nauczyciela, lecz do Kastalskiego, który się rumienił i jak gdyby brzękł od wypowiadanych przeze mnie cyfr.
Gdy zaczerpnąłem oddechu przy osiemdziesiąt jeden, — głowa Kastalskiego opadła na piersi.
Następnie do dwudziestu, — ale dodawanie i odejmowanie.
Pierwszy odpowiadał Kastalski. Każde pytanie najpierw głośno przełykał. Gdy przełknął, tonęło w nim, że już nawet nie wiedział, na co ma odpowiadać.