Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A za co?
Nie odpowiedziałem.
— Więc jakże? — spytał wtedy Sontaga.
Nie mogąc już wytrzymać, krzyknąłem:
— Dałem mu w twarz, bo zrozumiałem!
Ojciec usiadł na kanapie, pociągnął do siebie lekko Sontaga, oparł rękę na jego ramieniu i powiedział parę słów, ale takich, że do dziś noże mi się od nich obracają w piersiach. Powiedział, że ojciec Sontaga kocha swego syna, tak samo, jak mój ojciec mnie kocha. Że matka Sontaga, kocha swego syna, jak moja matka mnie. Że gdyby stary kamizelkarz zachorował, jego syn Sontag cierpiałby nad tem tak samo, jak ja nad chorobą swego własnego ojca.
— Rodzice i dzieci, — niema nic innego na świecie, tylko to.
Trzy razy powtórzył: — Tylko to. Tylko to. Tylko to.
Poczem mój ojciec, który nas, swoich synów, tak rzadko całował, objął za szyję Sontaga, pocałował go w czoło i, zwróciwszy się do mnie, rzekł:
— Za takie rzeczy nie warto nawet karać, można tylko współczuć. Nic więcej.
Z oczami łez pełnemi uciekłem z salonu do kuchni, potem, choć to była zima, aż na strych. Tu mnie znalazła matka i sprowadziła nadół.
Poszliśmy jeszcze tego samego dnia do sklepu z kwiatami, a potem pojechaliśmy do starych Sontagów.
— Sam zaniesiesz, — powiedziała mi mama w bramie starego, ciemnego domu. — Przecież to właściwie tylko twoja sprawa.