Marta (de Montépin, 1908)/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Marta
Wydawca Nakładem J. Czaińskiego
Data wyd. 1908
Druk Drukiem J. Czaińskiego
Miejsce wyd. Gródek Jagielloński
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Daniel Savanne wychodząc z gmachu sądowego, miał udać się do swej rodziny w parku Saint-Maur, gdzie zamierzał przepędzić kilka dni i rozgospodarować się w swym gabinecie, który zajmował co rok w lecie.
Pożegnawszy swego sekretarza, ułożył systematycznie w skórzanej tece, którą z sobą zabierał wszystkie dokumenty, dotyczące zbrodni Saint-Ouen, wziął z szuflady kilka kluczy i wyszedł. Zamiast jednak skierować się ku stacji Vincennes, gdzie wyznaczył spotkanie Henrykowi, udał się na wybrzeże Złotników. Tam wszedł do sklepu znajomego jubilera.
— Daleko pan już z tą robotą, którą panu powierzyłem? zapytał go pan Savanne.
— Przedmiot wrócił z odlewu dziś zrana, panie sędzio, odpowiedział kupiec. Posłałem go niezwłocznie do jednego z naszych najzręczniejszych rytowników, wraz z modelem, który mi pan dał. Kazałem oszlifować kamień bez wartości, ale zupełnie podobny z koloru do szmaragdu w breloku. Na kamieniu kazałem też wyryć owe litery, i mogę pana zapewnić, że, prócz wartości, kopia będzie zupełnie podobna do oryginału.
— A kiedy robota będzie ukończona?
— Najpóźniej za trzy dni; jeżeli pan zechce, mogę panu go odnieść do sądu.
— To zbyteczne. Wolę go wziąć tutaj. Ale jeszcze co innego: Czy pan raczył się zająć zebraniem wiadomości, których pan był łaskaw się podjąć?
— Zająłem się zaraz nazajutrz po bytności u pana sędziego.
— I cóż?
— Nic jeszcze. Widziałem się z kilkoma kolegami, bardzo biegłymi w jubilerstwie artystycznem. Nie zgadzają się oni co do pochodzenia owej pieczątki, chociaż wszyscy uznają ją za bardzo dawną. Jeden z nich widzi robotę włoską i przypisuje ją Benvenutowi Cellini, inny wreszcie oświadcza, że to dzieło flamandzkie.
— A pan jakiego jesteś zdania?
— Nie śmiem go mieć, gdyż nie jestem takim znawcą, jak moi koledzy. Ja jednak twierdzę bez obawy omyłki, że jeżeli pieczątka jest starodawną, wspaniały szmaragd rytowany jest współczesny i zastąpił inny kamień, który pochodził z epoki klejnotu.
— I który zapewne nosił inne cyfry, rzekł pan Savanne.
— Prawdopodobnie.
— A zatem za trzy dni przyjdę do pana po model i kopię.
— Będą gotowe.
Daniel Savanne oddalił się i wziął dorożkę, ażeby się udać na stację Vincennes, gdzie od kilku chwil oczekiwał go już bratanek.
Sędzia wyglądał posępnie. Nietylko śmierć jego brata smutkiem przepełniała mu duszę, ani upór Weroniki, nie chcącej odpowiedzieć na pytania, dotyczące kapitana Savanne, ale nadto niepowodzenie zupełne i rozpaczliwe poszukiwań czynionych, dla odnalezienia tropu morderców Ryszarda Verniere. Cztery długie miesiące upłynęły od strasznego dramatu w nocy z 1. na 2. stycznia, i sprawiedliwość nie mogła postąpić kroku naprzód, ani rzucić światła na ciemności, zalegające dokoła zbrodni.
Dzienniki już jakby zapomniały o tej sprawie, gdy nagle przed kilku dniami, jakby na dane hasło, znów zaczęły pisać, używając wyrazów gwałtownych, oskarżając prefekta policyjnego o ślamazarność, a służbę bezpieczeństwa publicznego o niedoświadczenie, przyczem nie szczędzono wymówek prokuratorowi i sędziemu śledczemu Danielowi Savanne. Jego zwłaszcza traktowano brutalnie, mówiono o jego reputacji wyśrubowanej, o jego nadętęj miernocie.
Drażniło to Daniela i szukał wszelkich sposobów, ażeby szydercom nakazać milczenie powodzeniem.
Ponieważ różne ślady, któremi dążono, nie doprowadziły do żadnego rezultatu, z rozpaczy pomyślał w końcu o klejnocie, który miał w ręku. Klejnot ten, o ileby nie był klejnotem rodzinnym, musiał pochodzić od jubilera francuskiego lub zagranicznego, który, gdyby mu go pokazano, poznałby go i wskazał nabywcę. Nie chcąc więc niczego zaniedbać, powziął myśl zrobienia dokładnej kopii pieczątki i posłania agenta pewnego i zręcznego, dla pokazania tej podobizny wszystkim jubilerom w większych miastach. Zapewne długiem to byłoby i kosztownem, ale na to nie zważał Daniel Savanne. Jemu chodziło tylko o skutek możliwy.
Henryk, jak powiedzieliśmy oczekiwał stryja na stacji.
Po skończeniu codziennej pracy w szpitalu i po zjedzeniu śniadania na prędce, młodzieniec udał się do mieszkania prywatnego chirurga naczelnego w szpitalu św. Ludwika, do doktora Sermet. Przynaglany przez, panią Verniere, przez Matyldę i przez Alinę, ażeby spróbował jak najprędzej przywrócenia wzroku Weronice Sollier, Henryk chciał wypytać chirurga o szczegóły co do rany, która sprowadziła ślepotę, i co do operacji, przez niego dokonanej, a której ranna prawdopodobnie zawdzięczała życie.
Doktor znał Henryka. Przyjął go jak najgrzeczniej, odpowiadał na wszystkie jego zapytania i zawnioskował, że nie wierzy w powodzenie usiłowań, o których mu mówiono, i opinię swą opierał na rozumowaniach naukowych bardzo poważnych. Henryk nie dochodził jeszcze do żadnego wniosku. Chcał zbadać na nowo i bardzo zblizka kalectwo Weroniki, przed pomówieniem z naczelnym ordynatorem swej kliniki.
Stryjowi, który go wypytywał, odpowiedział:
— Wszystko, co mi mówią, niepokoi mnie. Nie wiem jeszcze, jakie powezmę postanowienie, ale przyznać muszę, że się lękam.


∗             ∗

Brama główna posiadłości Daniela Savanne otwierała się na aleję Północną. Willa, zbudowana między wielkim dziedzińcem z trawnikami i staremi drzewami, a ogrodem, sprawiała dobry efekt wśród krajobrazu. Sztachety z żelaza kutego zamykały podwórze. Po za temi sztachetami krzewy, artystycznie przystrzyżone, tworzyły firankę z zieleni. Szerokie schody kamienne o ośmiu stopniach prowadziły do drzwi wejściowych, dających wstęp do przedsionka bardzo wysokiego o ciemnych obiciach. Do tego przedsionka otwierały się obszerne pokoje parterowe, salon, jadalnia, sala bilardowa, bibljoteka i palarnia.
Na pierwszem piętrze dwa apartamenty oddzielne, Daniela Savanne i Matyldy. Alina, jak w Paryżu, zajmowała pokój łączący się z pokojem Matyldy. Gabinet pracy sędziego śledczego oddzielony był od jego sypialni małym salonikiem.
Drugie piętro było powtórzeniem pierwszego. Henryk miał tam swój pokój.
Na trzeciem piętrze, dokąd prowadziły osobne schody, mieściła się służba.
Ogród, jakeśmy powiedzieli, ciągnął się aż do Marny, kończąc się placykiem, przytykającym do parkanu i ocienionym podwójnym rzędem wspaniałych kasztanów. Na lewo od tego placyku wznosił się kiosk wiejski z pokryciem słomianem, na prawo zaś maleńki domek z dwoma pokojami na parterze i z dwoma również na pierwszem piętrze.
Matylda i Alina, gdy przybyły do tej willi, gdzie od lat dziecięcych przepędzały tak miłe chwile, uczuły niezmierną ulgę, wydało im się, jakby co najmniej ciężar spadł im z piersi.
Pani Verniere bardzo się spodobała ta siedziba.
Matylda pokazała ją jej szczegółowo i prosiła o wskazanie apartamentów, gdzie chciałaby zamieszkać, proponując jej ustąpienie mieszkania, które zajmowała z Aliną. Aurelia oparła się temu, ażeby w czemkolwiek zmieniać tryb życia dwóch przyjaciółek i wybrała jeden z eleganckich małych apartamentów na drugiem piętrze.
Kiedy Daniel z Henrykiem przyjechał do willi, goście już się rozgościli i obiad był gotów.
Po obiedzie odbyto mały spacer nad brzegiem Marny, której wody spokojne odbijały gwiazdy, i każdy około godziny dziesiątej udał się do swego pokoju.
Nazajutrz zrana Henryk odjechał do kliniki, gdzie zajęcia wymagały jego każdodziennej obecności. Powrócić miał w południe do parku Saint-Maur.
Daniel Savanne przepędził część poranku w bibliotece na porządkowaniu papierów, które wziął ze sobą. Tak się urządziwszy w sądzie, iż mógł był trzy dni przepędzić na wsi, korzystać chciał z odosobnienia, dla nowego zbadania akt i dokumentów w sprawie Saint-Ouen.
Matylda kazała ogrodnikowi spuścić na rzekę łódkę do przejażdżki. Liczyła na to, że kuzyn jej po południu, przewiezie ich po Marnie, co było ulubioną ich rozrywką. Zresztą w razie potrzeby, mogła była przy pomocy Aliny zastąpić młodzieńca, gdyż obiedwie, oddawna przyzwyczajone do wiosłowania, nabrały wprawy fachowych przewoźników.
Nadzieja ich nie doznała zawodu. Henryk powrócił do willi na śniadanie i pierwszy zaprojektował zawiezienie pani Verniere i młodych dziewcząt aż do mostu Chenueriere, pośród uroczych wysepek, na których słońce wiosenne przyspieszało kiełkującą roślinność.
Henryk zaopatrzył się w wiosła, i podążył za Aliną, panią Verniere i Matyldą, otworzywszy furtkę, dającą przejście na wybrzeże. Osoby nasze miały się skierować ku małej przystani, gdzie spoczywała łódka, gdy Henryk zatrzymał się raptownie.
Naprzeciw schodków drewnianych, prowadzących z brzegu do łódki, znajdowała się szeroka barka płaska, przywiązana do długiej i mocnej żerdzi, wbitej w koryto rzeki. Na tyle łodzi siedział jakiś człowiek przed stalugą, mającą płótno, na którem widniały pierwsze zarysy krajobrazu. Człowiek o włosach białych i takiejże brodzie przybrany w kapelusz słomkowy o szerokich rondach, wydawał się pochłoniętym zupełnie przygotowaniem na palecie farb, które miały odpowiadać barwie nieba na jego obrazie. Usłyszawszy otwierającą się furtkę, przerwał swą pracę i obrócił się. Na widok dam ukłonił się. Odkłoniły mu się, a on znów zabrał się do pracy.
Łódź, do której wsiadali mieszkańcy willi Savanne, była elegancka, mocna i dość znacznych rozmiarów, tak, że pomieścić mogła ośm osób. Zresztą nie należało się lękać niebezpieczeństwa, gdyż Henryk ze zręcznością przewoźnika łączył wiele spokoju i ostrożności.
— Idźcie panie powoli, zalecał, proszę ostrożnie, bo nie byłoby przyjemnie, użyć kąpieli, która byłaby zupełną, gdyż woda jest tutaj głęboka.
Malarz wyszeptał między zębami, tak, że go nikt nie mógł słyszeć:
— Cztery metry, ja sondowałem.
Matylda usiadła przy sterze. Pani Verniere i Alina zajęły miejsca na środkowej ławeczce.
Henryk odwiązał łódkę, wziął wiosła i, robiąc niemi po mistrzowsku, manewrował ku środkowi rzeki.
Malarz patrzył na oddalających się, potem zwrócił oczy ku miejscu, które opuściła łódka.
— Takie wycieczki są mi bardzo nie na rękę, mruknął, ale cóż zrobić!... Tymczasem wiem, co wiedzieć chciałem. Tą furtką wychodzą na spacer. Zapewne pozostawiają klucz od furtki w kiosku. Widziałem już co robią, gdy wychodzą. Teraz trzeba zobaczyć, co robią, gdy powracają.
Łódź prowadzona przez Henryka, znikła za mostem.
Malarz, w którym czytelnicy poznali niezawodnie magnetyzera O’Briena, odwiązał barkę swą od żerdzi, wbitej w koryto Marny, i przypłynął do przystani obok willi Savanne. Kiedy dotarł na miejsce, przyjrzał się drobiazgowo palom, podtrzymującym schody.
— Wszystko to bardzo kruche! rzekł do siebie, po szczegółowych oględzinach.
I odbił łodzią na miejsce, które zajmował przed tem, potem znów się wziął do pędzli i szkicował dalej niebo i główne punkta krajobrazu.
O’Brien nie miał wcale talentu malarskiego, lecz pędzle jego biegały szybko po płótnie i mógł uchodzić za amatora malarza.
Towarzystwo z willi wkrótce powróciło do schodków przystani.
— Malarz ciągle jest jeszcze, rzekła cicho pani Verniere.
Przybito do brzegu. Tym razem O’Brien nie poruszył się wcale. Nadstawił tylko uszu, udając zajętego najzupełniej pracą, chcąc pochwycić rozmowę.
Henryk przywiązał łódkę i dopomógł paniom wysiąść.
— Masz klucz od furtki? zapytała go Matylda.
— Mam. Ja zabieram z sobą rzeczy. Klucz zostanie w zamku, zamkniesz za mną.
— A gdzie go położyć?
— Razem z kluczem od łódki w szopie, jak zwykle.
Henryk wziął dywanik, którym przykryta była ławka i poszedł otworzyć furtkę.
Pani Verniere i Alina szły naprzód i zwolna podążyły do willi.
O’Brien nie stracił ani słowa z tego, co było mówione. Na teraz wiedział już dosyć. Złożył przybory malarskie, odwiązał łódkę i odpłynął ku Saint-Maur, gdzie przybił naprzeciw restauracyi, której właściciel wynajął mu łódkę, mającą mu posłużyć, jak mówił, do robienia szkiców z natury na rzece.


∗             ∗

Powróćmy do fabryki w Saint-Ouen.
Klaudjusz Grivot, chociaż żarliwy przy robocie, z twarzą zawsze uśmiechniętą, niemniej jednak zajęty był przyszłością. Niebezpieczeństwa gromadzące się dokoła jego wspólnika, a tem samem i jemu grożące, przejmowały go prawdziwym przestrachem. Pomoc O’Briena budziła w nim zaufanie bardzo ograniczone, a zresztą czyż amerykanin, nawet rozłakomiony obietnicą bardzo grubej sumy, zgodzi się zgładzić Weronikę Sollier. I łamał sobie głowę, ażeby wynaleźć kombinację, która mogłaby zapewnić im ocalenie, w razie gdyby magnetyzer cofnął się, zrażony ogromem zbrodni.
Bezwątpienia Grivot sam zdolny był do popełnienia tej zbrodni. Ale po co broczyć krwią ręce, jeżeli można było uczynić inaczej? Szukał więc ciągle sposobu. Nagle myśl pewna przebiegła mu przez głowę. Znalazł sposób pożądany, a Robert niezawodnie zgodzi się na niego.
Robert jednak dnia tego nie pokazał się w fabryce, nie mógł więc niezwłocznie podzielić się z nim powziętym projektem. Trzeba było zatem czekać do dnia następnego.
Bratobójca nie mógł przecie nie być przez dwa dni z rzędu w fabryce, gdzie roboty wymagały jego kontroli.
Rozstawszy się z O’Brienem na moście Joinville, Robert uznał, z powodu spóźnionej pory, za właściwe, nie jechać do Saint-Ouen i udał się wprost do willi Neuilly, gdzie, jak wiedział, nie zastanie już żony, ani bratanicy, ani też córki Daniela Savanne.
Nazajutrz, bardzo wcześnie, pojechał do fabryki z pasierbem.
Młodzieniec wyglądał smutnie, i smutek ten nie uszedł uwagi męża Aurelii.
— Jakoś mi wyglądasz strapionym? zagadnął. Czy co w interesach naszych nie idzie tak, jakbyś chciał?
Filip, tak znienacka zagadnięty, mocno się zaczerwienił. Na chwilę zawahał się, zanim odpowiedział:
— Nie, mój przyjacielu, nie... wyjąkał wreszcie.
Robert spostrzegł to pomieszanie i wahanie.
— Doprawdy? podchwycił.
— Ależ zapewniam cię.
— Tak mnie zapewniasz, że jeszcze bardziej mnie to utwierdza w przypuszczeniu, że ci coś dolega. Czy to z powodu fabryki?
— Bynajmniej.
— Nie masz jakiego kłopotu z robotnikami?
— Najmniejszego.
— To nie rozumiem twej miny stroskanej. Czyż to odjazd matki tak cię martwi?
— Tak, trochę, odpowiedział młodzieniec, znowu się rumieniąc.
Rumieniec ten po raz drugi uderzył Roberta.
— Ho! ho! rzekł z uśmiechem. Niepotrzebniem się trwożył! Twój smutek należy do tych, jakie nie powinny niepokoić. Rozumiem go.
— Co rozumiesz? wyjąkał Filip, spoglądając lękliwie na ojczyma.
— Powiem ci, jeżeli przyrzekniesz mi odpowiedzieć z zupełną szczerością...
— Ależ...
— No, moje drogie dziecko, jestem twoim przyjacielem, prawie twoim ojcem, więc możesz mieć we mnie powiernika. Ciebie zasmuca nietylko odjazd twej matki, przy niej są dwie panienki, zachwycające. Ty jesteś także miody, a miłość łatwo się rodzi w młodych sercach. Odgadłem, co?
Ton dobroduszny, jakim mówił Robert Verniere, ośmielił Filipa.
— A więc tak, wyszeptał, zgadłeś!
— Bo było to tak widoczne, że powinienem był odgadnąć wcześniej. To Matylda Savanne, nieprawdaż? i Filip potrząsł głową, słysząc ojczyma, wymawiającego nazwisko Matyldy Savanne.
— Nie ona, odpowiedział.
Robert drgnął.
Czyżby syn jego żony miał pokochać córkę brata, przezeń zamordowanego?
— Alina? zawołał głosem nieco drżącym.
— Tak... Alina...
Lekki pot zwilżył skronie bratobójcy, ale szybko otrząsnął się ze wzruszenia.
— A czy wie Alina, że ją kochasz? zapytał.
— Nie.
— Czy matka twoja wie, jakie cię uczucie przejmuje?
— Tak.
— I pochwala to?
— Tak sądzę.
Czoło Roberta zmarszczyło się.
— Dlaczego mi nie mówiła o tem? spytał.
— Czeka zapewne na to, aż przyszłość naszej fabryki będzie zupełnie zapewnioną.
— Bardzo jesteś jeszcze młody, ażebyś się miał żenić, mój drogi chłopcze, odparł Robert.
— Mam już lat dziewiętnaście skończonych.
— I myślisz, że w roku dziewiętnastym już się jest mężczyzną skończonym.
— Bezwątpienia, jeżeli kto ma przymioty poważne i rozsądek męzki.
— Dobrze. Przepędzimy niedzielę całą w parku Saint-Maur u pana Savanne i ja pomówię z twą matką o tem, coś mi powiedział.
Twarz Filipa rozpromieniła się. Było dlań wiadomem, że matka bronić będzie jego sprawy z porywającą wymową i że ją wygra.
Powozik zatrzymał się przed bramą fabryki.
Robert udał się niezwłocznie do swego gabinetu, ażeby przejrzeć nadeszłe listy, Filip zaś poszedł do pokoju dlań przeznaczonego i łączącego się z salą rysunkową. Tu przyjrzał się planom, które w przeddzień kazał ostatecznie wykończyć, potem wraz z ojczymem zwiedzili warsztaty, gdzie wykonywane były obstalunki, które w ciągu następnego miesiąca miały być dostarczone dla marynarki do Tulonu.
Klaudjusz Grivot wyszedł na ich spotkanie, zawsze pełen uszanowania, jak zwykle, wobec Roberta i Filipa de Nayle. Ten ostatni nie mógł więc ani na chwilę podejrzewać zażyłości tajemniczej, jaka istniała między tymi dwoma ludźmi, związanymi zbrodnią.
— Cóż się dzieje z kulami nowego modelu? zapytał Robert.
— Modele są gotowe, odpowiedział Grivot.
— Bądź łaskaw przygotować notatkę, objaśniającą o nowych działach, rzekł Robert do pasierba, i niech to będzie w jak największym sekrecie, dodał.
— Brak mi kilku ostatnich wiadomości, odparł młodzieniec, ale to, czego żądasz, będzie gotowe, zanim będziemy musieli pójść do komisji egzaminacyjnej w szkole Fontainebleau.
— Pospiesz się. W tym interesie kartaczownic, oprócz względów patrjotycznych, zarobić można ogromne sumy. Mozin jest naszym współzawodnikiem, nie zapominajmy o tem, musimy mieć nad nim przewagę. Panie Grivot, niech pan zajdzie do mego gabinetu, mam z panem do pomówienia.
Robert Verniere opuścił warsztaty a za nim wyszedł majster.
Gabinet pryncypała opatrzony był podwójnemi drzwiami, tak, że rozmowy w nim niepodobna było słyszeć na zewnątrz, gdyby nawet kto chciał podsłuchiwać. Nikt też nie mógł wejść, bez uprzedzenia dzwonkiem elektrycznym, a Robert dopiero naciskał sprężynę przy biurku, która drzwi otwierała.
Skoro się znaleźli sami, Klaudjusz zabrał głos.
— Pilno mi było zobaczyć się z tobą, rzekł.
— Czy masz mi powiedzieć coś ważnego?
— Nie, ale chcę ci wyjawić projekt, jaki mi przyszedł do głowy.
— Co do naszych wynalazków?
— Co do naszych interesów.
— W fabryce?
— Po za fabryką.
— Pozwól wprzód ci powiedzieć, żem się widział, z O’Brienem...
— I cóż? Zgadza się na usunięcie ślepej?
— Tak. Ale to będzie kosztowało drogo.
— Nigdy za drogo nie kupuje się spokoju.
— Obiecałem milion.
— Milion! zawołał Grivot, czyś ty oszalał?
— Wszak powiedziałeś przed chwilą, że nigdy za drogo nie kupuje się spokoju.
— Ależ wszystko ma swe granice! Zresztą zkąd weźmiesz ten przyobiecany milion?
— To nie ja go zapłacę...
— Któż więc?
— Niemcy.
Tu Robert opowiedział znaną czytelnikom rozmowę z przedstawicielem Prus.
— I ty gotów jesteś poddać się wymaganiom Niemiec? zagadnął Grivot.
— Zdecydowany jestem na wszystko, ażeby ocalić nasze głowy. Za dwa raporty o wynalazkach, Prusy zapłacą trzy miliony, O’Brien działać będzie, a my, zaopatrzeni w dwa pozostałe miliony, zostawimy mojego pasierba, ażeby sobie radził jak może z fabryką, sami zaś powędrujemy dokąd indziej.
— Tak, ale podejrzenie ścigać nas będzie.
— Podejrzenie bez dowodów nie znaczy nic.
— Ha! masz słuszność... Niemcy są naszą jedyną deską zbawienia... Wyjaw im te sekrety, ale za pieniądze gotówką.
— Bądź spokojny, będę działał i o tyle będę ostrożny, ażeby się nie skompromitować względem Francji. Jeżeli oskarżenie ma nastąpić, spadnie ono na tych, którzy nie będą w stanie dowieść, że nie są winni.
— Kiedy O’Brien ma działać?
— O ile można jak najprędzej. Działanie jego zawarunkowane jest jeszcze wykonaniem różnych kroków przygotowawczych względem pani Sollier.
Klaudjusz z głową zwieszoną, z czołem zmarszczonem, rozmyślał.
— Co ci jest? zagadnął Robert.
— Bo mnie się wydaje, że nie mamy wciąż jeszcze gruntu pod nogami, że nic jeszcze pewnego nie ma w twych planach zarówno jak amerykanina, i że zanim dojdziecie do kresu swych projektów, nadejść może katastrofa, która zniweczy wszystko i wyśle nas w podróż, której ani ja ani ty wcale sobie nie życzymy.
— Słowem, boisz się?
— Ja tylko tak jak ty, dbam o swą skórę i wcale nie jestem uspokojony waszemi kombinacjami, które mi się wydają wątpliwemi.
— Znajdź coś lepszego, rzekł Robert oschle.
— Może znalazłem.
Wytłómacz się.
— Ażeby się wytłómaczyć, muszę trochę zboczyć od przedmiotu, ale niebardzo. Czy pan Daniel Savanne bardzo przywiązany był do twego brata?
— Jak brat.
— Czy również przywiązany jest dla Aliny?
— Kocha Alinę, jak gdyby była jego córką, i gotów byłby dla niej do wszelkich poświęceń! Za to ci ręczę! gdybyśmy nie byli przyjechali do Francji, gdyby żona moja nie była się zajęła przyszłością tego dziecka, jestem pewien, że byłby uczynił dla niej to, co uczyniłby dla swej córki. Tak, on kocha Alinę tak samo, jak kocha Matyldę, a ta uważa Alinę jak swą siostrę.
— Otóż gdyby ta Alina, to dziecko, dla którego, jak powiadasz, gotów byłby do wszelkich poświęceń, zagrożone było w swoim honorze lub w honorze kogokolwiek ze swoich bliskich i gdybyś dość było mu zamknąć oczy, dla zapobieżenia tej niesławie, czy sądzisz, że uczucie jego, jakby ojcowskie, nie odniosłoby przewagi nad jego bezstronnością sędziowską?
— Zadajesz mi zagadkę, której nie domyślam się rozwiązania, odparł Robert.
— Czy sądzisz wreszcie, Grivot ciągnął dalej, że przywiązanie Daniela Savanne dla Aliny Verniere byłoby dość silne, ażeby go skłonić do zapewnienia spokoju twej bratanicy, gdyby w tym celu musiał się wyrzec ukarania sprawców zbrodni w Saint-Ouen?
Robert wlepił w Klaudjusza oczy, palące gorączką.
— Nie rozumiesz? podchwycił majster.
— Mniej niż kiedykolwiek, odpowiedział bratobójca. Jakim sposobem przywiązanie Daniela Savanne dla córki po moim bracie mogłoby z tego urzędnika, niewolniczo oddanego swym obowiązkom, niezłomnego, uczynić wspólnika naszego, bo milczenie jego, gdyby znał zbrodniarzy, byłoby wspólnictwem.
— Dość byłoby, gdyby twój pasierb został mężem Aliny Verniere.
— Filip! zawołał Robert, miałby zaślubić Alinę!...
— Ach, mój Boże! Widzisz, jakie to proste. Zgadzam się na wszelkie twoje z O’Brienem kombinacje, przypuszczam, że się powiodą, lecz ta, którą ci proponuję, uwieńczy dzieło, zapewniając nam bezkarność ostateczną. Niechaj twój pasierb poślubi pannę Verniere. Gdy to małżeństwo zostanie zawarte, małżeństwo, na które pan Savanne, jako opiekun, da swe przyzwolenie, nie lękam się już wcale, gdyby nawet otrzymał oskarżenie, poparte dowodami, przeciw nam, bo czyżby się nie cofnął przed skandalem, którego pierwszą ofiarą byłaby jego droga wychowanica. Chętnie zamknie on wtedy oczy i cały interes w łeb weźmie. Teraz rozumiesz?
— Tak, Robert rozumiał.
— Masz słuszność, wyrzekł Robert po chwili milczenia.
— Tego pewny byłem z góry, podchwycił Klaudjusz Grivot. Ażeby przyznać mi rację, dość mnie było zrozumieć. Więc zgadzasz się na mój plan?
— Tak.
— Zatem jużeśmy w zasadzie postanowili małżeństwo; czy jednak nie będzie przeszkód do pokonania?
— Jakich? Jeżeli Daniel Savanne jest opiekunem przydanym Aliny, ja jestem jej opiekunem głównym. Radzie familijnej wiadomo, ile dowodów przywiązania złożyłem dla tego dziecka. Nowy też dowód złożę, wydając ją za mąż za mego pasierba, który jest bardzo miłym młodzieńcem i będzie bardzo bogatym! Rzeczywiście myśl twoja jest wspaniała. O’Brien ze swej strony działać będzie, a my ze swej przez małżeństwo Filipa de Nayle z Aliną Vernier, mój zaś układ z baronem Schwartz opłaci koszta weselne. Przyszłość zapowiada się wesoło.
Rozmowę przerwał odgłos dzwonka elektrycznego. Robert nacisnął sprężynę, otwierającą drzwi.
Filip wszedł. Przynosił ojczymowi rysunki robót mechanicznych, które fabryka miała wykonać.
Wszyscy trzej zajęli się sprawami fabrycznemi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.