Marokko/Ben-Auda

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmondo De Amicis
Tytuł Marokko
Wydawca Filip Sulimierski
Data wyd. 1881
Druk Redakcya Wędrowca
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. Marocco
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Ben-Auda.

Następnego poranku o wschodzie słońca, po przebyciu wbród rzeki Kus, na któréj prawym brzegu Jeży Alkazar, wjechaliśmy znowu na równinę kwiecistą, falistą, a tak rozległą, iż krańców jéj widać nie było. Eskorta rozproszyła się po wielkiéj przestrzeni, tworząc liczne gromadki, z których każda wyglądała jak mały orszak sułtana. Malarze uwijali się na koniach po polu przystając tu i owdzie, aby w swych albumach kreślić szkice jeźdźców i zwierząt. Reszta towarzystwa, składającego poselstwo, rozmawiała o najściu Gotów, o handlu, o niedźwiadkach, o filozofii, a rozmowie téj przysłuchiwała się pilnie gromadka sług jadących za nami. Civo zwracał szczególniejszą uwagę na wszystko co się odnosiło do filozofii. Hameda, przeciwnie, zajmowało to tylko co mówił pan jego, pan Pacxot, przyjaciel Posła, który właśnie opowiadał o jakiémś polowaniu na dziki, w którém o mało życia nie postradał. Ten Hamed, po Selamie, był osobistością najbardziéj wybitną w całém gronie sług, żołniérzy i masztalerzy. Był to arab blisko trzydziestoletni, olbrzymiego wzrostu, śniady, muskularny, silny jak byk; ale, rzecz dziwna na prawdę, nie posiadał przytém żadnego niemal zarostu, miał oczy niezmiernie łagodne, uśmiéch słodki, głos cienki, ruchy pełne kobiecego wdzięku, a to wszystko, jak każdy łatwo zrozumie, stanowiło rażącą sprzeczność z jego herkulesową postacią. Nosił wielki, biały zawój, kurteczkę niebieską i spodnie jak u żuawów; mówił po hiszpańsku, wszystko zrobić potrafił, wszyscy go lubili tak, że nawet Selam, sławny Selam, był o niego cokolwiek zazdrosny. Reszta służących, jeden mniéj, drugi więcéj byli to chłopcy piękni, roztropni, gotowi na każde skinienie, a to tak dalece, iż każdą rażą gdy który z nas, w drodze, oglądał się poza siebie, musiał koniecznie spotkać się ze wzrokiem wszystkich tych ludzi, zwróconym na siebie i zdającym się pytać czy czego nie rozkaże. Że téż nie napadnie na nas jaka banda rabusiów! myślałem sobie nieraz; a tak bym chciał widzieć jakby się to do nich zabrały te zuchy!


Po dwugodzinnéj jeździe zaczęliśmy już nieco ludzi spotykać na drodze. Pierwszym był arab na koniu, trzymający w ręku jednę z tych pałeczek, pokrytą napisami, którą lud zowie herrez i którą zakonnicy dają podróżnym aby ich broniła od złodziei i chorób. Potém spostrzegliśmy kilka starych kobiét owiniętych w łachmany, które dźwigały na plecach duże wiązki drzewa. O siło fanatyzmu! Tak zgarbione, znużone, upadające prawie pod ciężarem niepomiernego biz imienia, zdobyły się jednak, w chwili kiedy nas mijały na ciśnięcie nam w oczy obelg i złorzeczeń. Jedna zawołała: Bądź przeklęty, rodzie łotrów niewiernych! Inna dodała więcéj głośno: Niech nas Bóg strzeże od złych duchów! Daléj spotkaliśmy pieszego gońca; biédnego wynędzniałego araba, który niósł listy w torbie skórzanéj, zawieszonéj przez ramię; zbliżywszy się do nas, stanął aby powiedziéć że idzie do Tangiem. Poseł dał mu list, goniec schował go do torby i poszedł daléj w swoją drogę.


Taką, i tylko taką jest służba poczt w Marrokko, takim, jedyny sposób przesyłania listów. Życie, które wiodą ci gońcy pocztowi, jest nędzne nad wszelki wyraz. Kiedy są w drodze, żywią się jedynie chlebem i figami, a i téj skromnéj strawy nie mają do zbytku; odpoczywają jedynie w nocy przez parę godzin, śpią nie inaczéj jak ze sznurem przywiązanym do nogi, którego koniec, kładąc się do snu zapalają, po to, aby się prędko obudzić; idą całymi dniami nie napotykając ani jednego drzewa, nie znajdując ani jednéj kropli wody; przebywają lasy zamieszkałe przez dziki, przechodzą przez nieprzystępne na pozór urwiste góry, przepływają rzeki, idą, biegną, padają, staczają się w dół po pochyłościach, wdrapują się na czworakach na wyżyny, w skwarze sierpniowego słońca, w ulewne deszcze jesieni, podczas szalejących wiatrów z pustyni; w ciągu dni cztérech przebywają drogę z Tangieru do Fez, w ciągu tygodnia z Tangieru do Marokko; podążają od jednego do drugiego końca państwa, samotni bez obuwia, napół nadzy, a stanąwszy u celu.. znowu puszczają się w podróż! I to za lichą zapłatę kilku franków!


Prawie na połowie drogi pomiędzy Alkazarem a miejscem, w którém dziś mieliśmy stanąć obozem, grunt stopniowo zaczął się podnosić i powoli, prawie tego nie spostrzegając, wjechaliśmy na wyżynę, za którą, przed nami rozścielała się inna, olbrzymia równina, pokryta na wielkich obszarach żółtymi, czerwonymi i białymi kwiatami, co jéj nadawało podobieństwo do śnieżnego kobierca w purpurowe i złociste pasy.
Po téj równinie pędziło na nasze spotkanie dwustu jeźdźców ze strzelbami; na czele ich była jakaś postać całkiem biała, którą Mohamed Ducali poznawszy z daleka zawołał:
— To gubernator Ben-Auda!
Przybyliśmy na granicę prowincyi Sefian, zwanej również Ben-Auda od imienia jéj gubernatora, które, w dosłowném tłumaczeniu, znaczy Syn klaczy. Było to to samo imię, które jeszcze w Tangierze tak silnie wraziło mi się w pamięć.
Spuściliśmy się na równinę; dwustu konnych z Sefianu uszykowało się w jeden szereg, tuż obok trzystu jeźdźców z Laracze i gubernator Ben-Auda przedstawił się naszemu Posłowi.
Gdybym żył sto lat nawet, nie zapomnę nigdy téj twarzy. Był to starzec chudy, o wejrzeniu ponurem, z nosem zakrzywionym, z gębą całkiem bez ust, mającą kształt półkuli zwróconéj ku dołowi. Okrucieństwo, fanatyzm, lubieżność, próżniactwo, niepomierne użycie kifu i przesyt wszelkiego rodzaju były wypisane na jego twarzy. Wielki zawój zakrywał jego czoło i uszy. Puginał zakrzywiony wisiał mu przy boku.
Poseł pożegnał dowódzcę eskorty z Laracze, który natychmiast popędził w stronę Alkazaru ze swymi jeźdźcami; i ruszyliśmy w dalszą drogę z nową eskortą, która zaraz rozpoczęła zwykle lab-el-barode.
Twarze tych ludzi były bardziéj czarne, stroje bardziej jaskrawe, konie piękniejsze, okrzyki dziksze strzały i ruchy śmielsze od tych, które widzieliśmy dotychczas. Im daléj posuwaliśmy się w głąb kraju, tém silniéj rzecz każda przybierała czysto marokańską cechę.
Śród owych dwustu ludzi, najprzód wpadło nam w oko dwunastu jeźdźców, ubranych z książęcym przepychem i siedzących na tak pięknych koniach, iż sami arabowie z eskorty patrzyli na nie z zachwytem. W liczbie tych dwunastu było pięciu młodzieńców olbrzymiego wzrostu a tak do siebie podobnych iż każdy odgadłby odrazu, że to są bracia rodzeni; twarze mieli blade, oczy duże czarne, błyszczące, na które wielki zawój lekkie rzucał cienie; przelatywali tam i napowrót przed nami w całym pędzie, z głową podniesioną dumnie, piękni, wspaniali. O jakżeby ślicznie wyglądały na tych purpurowych siodłach, w objęciach tych ramion pięć odalisek porwanych z haremu sułtana! Piękni, wołaliśmy, cudowni, niezrównani A oni odpowiadali na nasze zachwyty okrzykiem potężnym i nikli w kłębach dymu, wywijając nad głową długiemi strzelbami wykładanemi złotem, z gorączkową radością tryumfu.
Ci pięciu byli synami, zaś siedmiu innych synowcami gubernatora Ben-Auda.
Harce na koniach i wystrzały trwały przeszło godzinę; wreszcie przybyliśmy do ogrodu będącego własnością gubernatora gdzie wszyscy pozłazili z koni aby wypocząć.
O w ogród był to gaik z drzew cytrynowych i pomarańczowych, rosnących szeregami w równych od siebie odstępach, a tak gęstych iż tworzyły zielone sklepienie, przez które żaden promień słońca nie mógł się przedrzéć. Było tam chłodno, wonno, rozkosznie jak w raju.
W ciągu kilku minut ta prześliczna oaza została napełnioną i otoczoną końmi, mułami, obozowemi kuchniami, śpiącymi żołnierzami i naszą służbą, która uwijała się we wszystkich kierunkach.
Gubernator również zsiadł z konia i przedstawił nam swoich synów.
Teraz mogłem przyjrzéć się im lepiéj. O jakżeż byli piękni, wspaniali, uprzejmi! Każdy z nich po kolei ścisnął nam rękę z grzecznym ukłonem, uśmiechając się przytém i spuszczając oczy z jakąś dziecinną nieśmiałością.
Zaraz potém spytali o lekarza. Pan Minguerez zbliżył się do nich, pytając od jakiéj choroby chcą się leczyć.
Za całą odpowiedź, w obecności naszej wszyscy razem obnażyli lewe ramię... ramię to, od pleców do ręki, pokrywała okropna róża syfilityczna.
— Dziedziczna, rzekł jeden z nich. A ojciec który był przytém obecny, potwierdził obojętnie:
— Tak, dziedziczna.
— Mój Boże, mając tuż pod bokiem siarczane wody, dojść do takiego stanu! zawołał pan Miguerez ale gdzieżby się tam chcieli leczyć! Wolą tracić czas i zdrowie, radząc się swych szarlatanów, którzy im każą nosić na szyi amulety i ustępy z Koranu!
Dał im jakieś lekarstwo, nauczył jak je mają zażywać: każdy z młodzieńców nasunął napowrót rękaw na chore ramię i wszyscy odeszli zamyśleni.
Wkrótce potém usiedliśmy w środku gaiku, na prześlicznym kobiercu z Rabat, na którym zastawiono śniadanie. Gubernator Ben-Auda usiadł na macie o dwadzieścia kroków od nas i kazał swym niewolnikom również podać sobie śniadanie. Wówczas pomiędzy nim a Posłem nastąpiła niezmiernie ciekawa wymiana grzeczności. Ben-Auda piérwszy przysłał w podarunku naczynie z miśkiem; Poseł w zamian za nie kazał mu zanieść befsztyk. Wślad za miśkiem poszło masło, za befsztykiem jajecznica, za masłem słodka legumina, za jajecznicą pudełko sardynek; a temu wszystkiemu towarzyszyły tysiące ruchów chłodno ceremonialnych, takich naprzykład jak przyciskanie obu rąk do piersi, i wznoszenie oczu do nieba z dziwnie śmiesznym wyrazem gastronomicznéj rozkoszy. Słodka legumina, mówiąc nawiasem, był to rodzaj tortu zrobionego z miodu, jaj, masła i cukru, który należy do najbardziéj ulubionych przysmaczków arabskich, i do którego przywiązany jest pewien dziwny przesąd, ten mianowicie iż jeżeli się zdarzy że podczas gdy kobiéta ów tort przyrządza, wejdzie przypadkiem do pokoju mężczyzna, wówczas tort staje się szkodliwym i lepiéj jest wcale już go nie kosztować. A wino? zapytał któryś z nas. Czyż się nie pośle wina panu gubernatorowi? Zaczęto się naradzać. I do nas wprawdzie doszły już pewne wieści o tém, że prześwietny Ben-Auda ma być w skrytości wielkim miłośnikiem butelki; ale czyżby pił wino w obecności żołnierzy? Postanowiono nie częstować go niém wcale. Jednak, wydało mi się, iż zwracał na butelkę spojrzenia nader słodkie; o wiele słodsze od tych, któremi nas obdarzał. Przez cały ten czas, który przesiedział na swojéj macie, z wyjątkiem tych chwil w których następowała wymiana darów jadalnych, zachowywał on taką powagę, wyraz tak nieznośnéj pogardy i dumy, że nieraz myślałem sobie, coby to to była za rozkosz miéć tu na zawołanie nasze czterdzieści pułków bersaglierów, aby im kazać przeciągnąć mimo nosa tego muzułmanina!


Mohamed Ducali opowiadał mi podczas śniadania pewien ciekawy ustęp z dziejów rodziny BenAudów, która od dawna już dzierży w swem ręku rządy prowincyi Seffian. Mieszkańcy téj prowincyi słyną jako lud waleczny i buntowniczy, i powiadają że dali liczne dowody męztwa podczas ostatniéj wojny z Hiszpanią, w której poległ, w bitwie pod Vad-Ras, 23 marca 1861 r., Sidi Absalon ben-Abd-el-Krim ben-Auda, podówczas gubernator całéj prowincyi Garbu. Po tym Absalonie nastąpił jego syn najstarszy Sidi-Abd-el-Krim. Był to człowiek gwałtowny i rozrzutny, który lud swój przyprowadzał do nędzy ostatniéj niepomiernymi podatkami i który dręczył go swém dzikiem okrucieństwem. Pewnego dnia, zażądał od niejakiego Gileli-Ruqui znacznej kwoty pieniężnej. Ruqui nie dał mu jéj, tłumacząc się tem, że jest ubogi. Sidi-Abd-el-Krim kazał go okuć wr kajdany i wtrącić do więzienia. Wówczas przyjaciele i krewni więźnia sprzedali całe swe mienie i złożyli wymaganą summę w ręce nielitościwego ciemiężcy. Ruqui został wypuszczony na swobodę; lecz skoro tylko wyszedł z więzienia, natychmiast zebrał wszystkich swych najbliższych i wraz z nimi poprzysiągł uroczyście śmierć gubernatora. Dom Ben-Audów znajdował się w odległości dwu godzin drogi od ogrodu czy gaju w którym siedzieliśmy teraz; spiskowcy napadli nań w nocy, niespodzianie. Pozabijali straże, wdarli się do pokojów, zamordowali Sidi-Abd-el-Krima, jego żony, dzieci, sługi, niewolnice, zrabowali i spalili dom, a potem rozbiegli się po okolicy wzywając cały lud do powstania. Krewni i stronnicy Ben-Audów zebrali naprędce wszystkich niewolników i całą swą służbę i ruszyli na spotkanie powstańców. Zbuntowany lud rozproszył ich i powstanie rozszerzyło się na całą prowincyi Garba. Wówczas sułtan przysłał wojsko dla skarcenia zuchwałych; powstanie po walce zaciętéj zostało poskromione; głowy głównych przywódzców buntu zawieszono na bramach Fezu i Marokko; ziemię Beni-Malek oddzielono od reszty prowincyi; dom gubernatora odbudowano, i Sidi Mohamed Ben-Auda, brat zabitego, ten sam, który w tej chwili siedział o parę kroków od nas, objął rządy prowincyi, którą władali jego przodkowie. Odwet, chwilowe zwycięztwo uciemiężonych, przywiedzionych do rozpaczy, nad ciemiężcami, a potém stokroć sroższa jeszcze niewola: oto dzieje każdéj prowincyi całego marokańskiego państwa. Kto wie, może już jaki nowy Ruqui zaprzysiągł śmierć Ben-Auda.


Obóz nasz, w którym stanęliśmy przed zachodem słońca, znajdował się nieopodal ogrodu gubernatora, na samotnéj równinie, u stóp małego wzgórza, na którem wznosiła się biała kuba obok zielonéj wysmukłéj palmy.
Zaledwie przybył Poseł, przyniesiono monę i złożono ją jak zwykle, przed jego namiotem w obecności nadzorcy, kaida, żołniérzy i służby. Podczas gdy wszyscy byli zajęci podziałem mony, spostrzegłem, zwracając oczy na kubę, człowieka wysokiego wzrostu, wyglądającego bardzo dziwnie, który wielkimi krokami zstępował z pagórka, zmierzając prosto do obozu. Nie podlegało najmniejszéj wątpliwości, iż był to święty, który przybywał w celu wypłatania nam jakiegoś brzydkiego figla! Nie powiedziałem nikomu o tém, żem go spostrzegł: czekałem co będzie daléj. Zamiast wejść do obozu, obszedł go w koło, aby niepostrzeżenie dojść do namiotu Posła. Zbliżał się na palcach. Była to postać jakby przed chwilą z grobu powstała, okryta czarnymi łachmanami, które przejmowały wstrętem i przestrachem. Nagle skoczył naprzód, wpadł pomiędzy nas i poznawszy Posła po odmienném od naszego ubraniu, rzucił się ku niemu rycząc jak opętany. Ale miał zaledwie tyle czasu, aby ów ryk wydać. Z szybkością błyskawicy kaid chwycił go za gardło i obalił na ziemię, a żołniérze, porwawszy go na ręce i zatykając mu usta swymi płaszczami, aby choć w części głos jego uczynić mniéj donośnym, wynieśli go za obóz. Święty, jak nam to objaśnił pan Marteo, wołał:
— Wytępmy wszystkich tych przeklętych psów-chrześcian, którzy jadą do sułtana i robią co chcą podczas gdy my umieramy z głodu!


Wkrótce po złożeniu przed Posłem obowiązkowéj mony przybyło do obozu pięciudziesięciu arabów i murzynów, którzy nieśli w wielkich okrągłych pudełkach, przykrytych Wysokiem i, śpiczastemi nakrywkami ze słomy, jaja, kury pieczone, torty, baraninę, kuskussu, sałatę i cukierki; a to w takiéj ilości, że naprawdę byłoby tu czém nakarmić kilka pułków żołniérzy. Była to druga mona, ofiarowana dobrowolnie Posłowi przez Sidi-Mohameda Ben-Ajidę, być może dlatego, aby zatrzéć przykre wrażenie, które jego dumna, pogardliwa mina mogła na nas sprawić.


Jeszcze darów obfitych nie złożono na ziemi, gdy zjawił się i sam gubernator ze swymi pięciu synami; wszyscy jechali na koniach, za nimi cały tłum sług podążał.
Poseł przyjął ich w swoim namiocie; po chwili zawiązała się rozmowa przy pomocy tłumacza.
Ale jaka rozmowa! Poseł zapytał jednego z synów Ben-Andy czy słyszał kiedy o królestwie włoskiém. Młodzieniec odpowiedział, iż parę razy imię tego państwa obiło mu się o uszy. Jeden z jego braci zapytał, który z dwu krajów czy Anglia, czy Włochy znajdują się daléj od Marokko. Pytali o to ile mamy dział, jak się nazywa stolica naszego państwa, i jak się nasz król ubiera. Podczas rozmowy zarówno synowie jak i ojciec przyglądali się uważnie naszym krawatom i łańcuszkom od zegarków. Poseł zadał gubernatorowi parę pytań dotyczących rozległości jego prowincyi i liczby zamieszkującéj ją ludności. Czy to, że sam nic o tém nie wiedział, czy też że obawiając się jakiegoś podstępu, nie chciał w téj mierze nic a nic powiedziéć, dość iż nie było sposobu wydobyć z niego jakiéjś zadawalniającéj odpowiedzi.
— Co do ludności, rzekł, niepodobna wiedziéć dokładnie jak jest wielką.
— No, ale mniéj więcéj chociażby, ktoś zauważył.
— Nawet i mniéj więcéj, odrzekł, trudno o tém wiedziéć.
Po tém nas znowu pytać zaczęli. Jakże się wam podobał Alkazar? A cały kraj w ogóle? Woda dobra, nieprawdaż? Obcięlibyście mieszkać w Marokko? Dla czego nie wzięliście z sobą waszych kobiet? Ilu żołnierzy może miéć na rozkazy ten kapitan wojskowy który jest z wami? Jak wielkim jest okręt tego kapitana marynarki? Podczas téj rozmowy pili herbatę; następnie po wielu ukłonach, uściśnieniach dłoni i życzeniach dobréj podróży, dosiedli koni i spiąwszy je ostrogami znikli. Mówię naumyślnie znikli zamiast odjechali, jak mówię nieraz zjawili się zamiast przybyli, gdyż na nas, nie widzących nigdzie ani wioski, ani domu żadnego, wszyscy ci, którzy przybywali i oddalali się, czynili wrażenie ludzi wyrastających z pod ziemi i rozpływających się w powietrzu.


Dzień ten, jak zresztą i wszystkie dnie inne, zakończył się wspaniałym spokojnym zachodem słońca i hałaśliwym, wesołym obiadem. Ale zato noc mieliśmy tak niespokojną jak dotychczas żadnéj jeszcze w podróży. Prowincya Seffian musiała zapewne być miejscem nienazbyt bezpieczném dla osoby naszego Posła, gdyż straże nocne, aby nie zasnąć, co kwadrans śpiewały jakieś wyjątki z Koranu. Jeden z żołnierzy zaczynał nucić modlitwę, wszyscy inni odpowiadali mu chórem; śpiéw rozlegał się po obozie, konie rżały, psy szczekały i wyły. Ten śpiew zbudził nas z piérwszego snu z wieczora i już przez całą noc nie udało nam się zmrużyć oka. Na dobitkę, wkrótce po północy, śród chwilowéj ciszy, rozległ się niespodzianie głos dziki, przeraźliwy, który nie zamilkł aż o świtaniu. Czasami słyszeliśmy go blizko, wyraźnie, czasami słabo, zdaleka; raz się zbliżał, to znów się oddalał, a brzmiały w niém na przemiany i skargi i groźby, i jęki rozpaczy i krzyki tak przeszywające i śmiéchy tak szalone, że nas przechodziło mrowie przestrachu. Był to święty, który krążył dokoła obozu, przyzywając na nas przekleństwo Boże. Zrana, kiedy wyszliśmy z namiotów, stał jeszcze wyprostowany, olbrzymi jak widmo przed swą kubą samotną, zalaną różowemi brzaskami wschodzącego słońca i wciąż jeszcze przeklinał nas głosem ochrypłym, wstrząsając nad głową wychudłemi rękami.


Poszedłem szukać naszego kucharza, aby go się zapytać jak mu się ten święty podoba. Ale, gdym go znalazł, był tak zakłopotany, iż całkiem odeszła mu chęć do żartów. Właśnie w téj chwili kawę przyrządzał a dokoła niego stał tłum niecierpliwy, który nie pozwalał mu niemal poruszać się swobodnie. Kuchty mówiły doń po arabsku, Ranni po włosku wprawdzie ale sycylijskiém narzeczem, drugi marynarz narzeczem neapolitańskiém, Hamed po hiszpańsku, pan Vincent po francuzku. — A niechże mię piorun spali, jeżeli was rozumiem; czego chcecie opętańcy! wołał w rozpaczy. Ależ to istna wieża Babel! Ależ dajcie mi chociaż odetchnąć! I cóż? chcecież abym padł trupem? O, cóż to za kraj, cóż to za kraj! Wszyscy mówią, lecz żaden po ludzku. O, co ja pocznę z wami! co ja z wami pocznę!
Nareszcie tłum nieco się rozrzedził; zbliżyłem się do kucharza i wskazując mu Świętego, który nie przestawał ryczéć i wyć, spytałem go.
— I cóż ty powiész, mój przyjacielu, na taką niegrzecznośc?
Podniósł oczy na hubę, popatrzył przez chwilę uważnie na Świętego, a potém, z miną największéj pogardy, odrzekł:
— A cóż mam powiedziéć? Spojrzę i mijam. (Guardo e passo!) I wrócił majestatycznie do namiotu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edmondo De Amicis i tłumacza: Maria Obrąpalska.