Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ni odpowiadali mu chórem; śpiéw rozlegał się po obozie, konie rżały, psy szczekały i wyły. Ten śpiew zbudził nas z piérwszego snu z wieczora i już przez całą noc nie udało nam się zmrużyć oka. Na dobitkę, wkrótce po północy, śród chwilowéj ciszy, rozległ się niespodzianie głos dziki, przeraźliwy, który nie zamilkł aż o świtaniu. Czasami słyszeliśmy go blizko, wyraźnie, czasami słabo, zdaleka; raz się zbliżał, to znów się oddalał, a brzmiały w niém na przemiany i skargi i groźby, i jęki rozpaczy i krzyki tak przeszywające i śmiéchy tak szalone, że nas przechodziło mrowie przestrachu. Był to święty, który krążył dokoła obozu, przyzywając na nas przekleństwo Boże. Zrana, kiedy wyszliśmy z namiotów, stał jeszcze wyprostowany, olbrzymi jak widmo przed swą kubą samotną, zalaną różowemi brzaskami wschodzącego słońca i wciąż jeszcze przeklinał nas głosem ochrypłym, wstrząsając nad głową wychudłemi rękami.


Poszedłem szukać naszego kucharza, aby go się zapytać jak mu się ten święty podoba. Ale, gdym go znalazł, był tak zakłopotany, iż całkiem odeszła mu chęć do żartów. Właśnie w téj chwili kawę przyrządzał a dokoła niego stał tłum niecierpliwy, który nie pozwalał mu niemal poruszać się swobodnie. Kuchty mówiły doń po arabsku, Ranni po włosku wprawdzie ale sycylijskiém narzeczem, drugi marynarz narzeczem neapolitańskiém, Hamed po hiszpańsku, pan Vincent po francuzku. — A niechże mię piorun