Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— No, ale mniéj więcéj chociażby, ktoś zauważył.
— Nawet i mniéj więcéj, odrzekł, trudno o tém wiedziéć.
Po tém nas znowu pytać zaczęli. Jakże się wam podobał Alkazar? A cały kraj w ogóle? Woda dobra, nieprawdaż? Obcięlibyście mieszkać w Marokko? Dla czego nie wzięliście z sobą waszych kobiet? Ilu żołnierzy może miéć na rozkazy ten kapitan wojskowy który jest z wami? Jak wielkim jest okręt tego kapitana marynarki? Podczas téj rozmowy pili herbatę; następnie po wielu ukłonach, uściśnieniach dłoni i życzeniach dobréj podróży, dosiedli koni i spiąwszy je ostrogami znikli. Mówię naumyślnie znikli zamiast odjechali, jak mówię nieraz zjawili się zamiast przybyli, gdyż na nas, nie widzących nigdzie ani wioski, ani domu żadnego, wszyscy ci, którzy przybywali i oddalali się, czynili wrażenie ludzi wyrastających z pod ziemi i rozpływających się w powietrzu.


Dzień ten, jak zresztą i wszystkie dnie inne, zakończył się wspaniałym spokojnym zachodem słońca i hałaśliwym, wesołym obiadem. Ale zato noc mieliśmy tak niespokojną jak dotychczas żadnéj jeszcze w podróży. Prowincya Seffian musiała zapewne być miejscem nienazbyt bezpieczném dla osoby naszego Posła, gdyż straże nocne, aby nie zasnąć, co kwadrans śpiewały jakieś wyjątki z Koranu. Jeden z żołnierzy zaczynał nucić modlitwę, wszyscy in-