Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sułtana! Piękni, wołaliśmy, cudowni, niezrównani A oni odpowiadali na nasze zachwyty okrzykiem potężnym i nikli w kłębach dymu, wywijając nad głową długiemi strzelbami wykładanemi złotem, z gorączkową radością tryumfu.
Ci pięciu byli synami, zaś siedmiu innych synowcami gubernatora Ben-Auda.
Harce na koniach i wystrzały trwały przeszło godzinę; wreszcie przybyliśmy do ogrodu będącego własnością gubernatora gdzie wszyscy pozłazili z koni aby wypocząć.
O w ogród był to gaik z drzew cytrynowych i pomarańczowych, rosnących szeregami w równych od siebie odstępach, a tak gęstych iż tworzyły zielone sklepienie, przez które żaden promień słońca nie mógł się przedrzéć. Było tam chłodno, wonno, rozkosznie jak w raju.
W ciągu kilku minut ta prześliczna oaza została napełnioną i otoczoną końmi, mułami, obozowemi kuchniami, śpiącymi żołnierzami i naszą służbą, która uwijała się we wszystkich kierunkach.
Gubernator również zsiadł z konia i przedstawił nam swoich synów.
Teraz mogłem przyjrzéć się im lepiéj. O jakżeż byli piękni, wspaniali, uprzejmi! Każdy z nich po kolei ścisnął nam rękę z grzecznym ukłonem, uśmiechając się przytém i spuszczając oczy z jakąś dziecinną nieśmiałością.
Zaraz potém spytali o lekarza. Pan Minguerez