Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jak byk; ale, rzecz dziwna na prawdę, nie posiadał przytém żadnego niemal zarostu, miał oczy niezmiernie łagodne, uśmiéch słodki, głos cienki, ruchy pełne kobiecego wdzięku, a to wszystko, jak każdy łatwo zrozumie, stanowiło rażącą sprzeczność z jego herkulesową postacią. Nosił wielki, biały zawój, kurteczkę niebieską i spodnie jak u żuawów; mówił po hiszpańsku, wszystko zrobić potrafił, wszyscy go lubili tak, że nawet Selam, sławny Selam, był o niego cokolwiek zazdrosny. Reszta służących, jeden mniéj, drugi więcéj byli to chłopcy piękni, roztropni, gotowi na każde skinienie, a to tak dalece, iż każdą rażą gdy który z nas, w drodze, oglądał się poza siebie, musiał koniecznie spotkać się ze wzrokiem wszystkich tych ludzi, zwróconym na siebie i zdającym się pytać czy czego nie rozkaże. Że téż nie napadnie na nas jaka banda rabusiów! myślałem sobie nieraz; a tak bym chciał widzieć jakby się to do nich zabrały te zuchy!


Po dwugodzinnéj jeździe zaczęliśmy już nieco ludzi spotykać na drodze. Pierwszym był arab na koniu, trzymający w ręku jednę z tych pałeczek, pokrytą napisami, którą lud zowie herrez i którą zakonnicy dają podróżnym aby ich broniła od złodziei i chorób. Potém spostrzegliśmy kilka starych kobiét owiniętych w łachmany, które dźwigały na plecach duże wiązki drzewa. O siło fanatyzmu! Tak zgarbione, znużone, upadające prawie pod ciężarem niepomiernego biz imienia, zdobyły się jednak, w chwili kiedy nas