Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mijały na ciśnięcie nam w oczy obelg i złorzeczeń. Jedna zawołała: Bądź przeklęty, rodzie łotrów niewiernych! Inna dodała więcéj głośno: Niech nas Bóg strzeże od złych duchów! Daléj spotkaliśmy pieszego gońca; biédnego wynędzniałego araba, który niósł listy w torbie skórzanéj, zawieszonéj przez ramię; zbliżywszy się do nas, stanął aby powiedziéć że idzie do Tangiem. Poseł dał mu list, goniec schował go do torby i poszedł daléj w swoją drogę.


Taką, i tylko taką jest służba poczt w Marrokko, takim, jedyny sposób przesyłania listów. Życie, które wiodą ci gońcy pocztowi, jest nędzne nad wszelki wyraz. Kiedy są w drodze, żywią się jedynie chlebem i figami, a i téj skromnéj strawy nie mają do zbytku; odpoczywają jedynie w nocy przez parę godzin, śpią nie inaczéj jak ze sznurem przywiązanym do nogi, którego koniec, kładąc się do snu zapalają, po to, aby się prędko obudzić; idą całymi dniami nie napotykając ani jednego drzewa, nie znajdując ani jednéj kropli wody; przebywają lasy zamieszkałe przez dziki, przechodzą przez nieprzystępne na pozór urwiste góry, przepływają rzeki, idą, biegną, padają, staczają się w dół po pochyłościach, wdrapują się na czworakach na wyżyny, w skwarze sierpniowego słońca, w ulewne deszcze jesieni, podczas szalejących wiatrów z pustyni; w ciągu dni cztérech przebywają drogę z Tangieru do Fez, w ciągu tygodnia z Tangieru do Marokko; podążają od jednego do drugiego końca państwa, samotni