Marokko/Alkazar-el-Kibir

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmondo De Amicis
Tytuł Marokko
Wydawca Filip Sulimierski
Data wyd. 1881
Druk Redakcya Wędrowca
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. Marocco
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Alkazar-El-Kibir .

Doszedłszy do pewnego miejsca, Poseł skinął na Kaida, eskorta zatrzymała się, a my, zabrawszy z sobą kilku żołniérzy, skręciliśmy w stronę dla obejrzenia znajdujących się w pobliżu zwalisk starego mostu. Przybywszy nad brzeg rzeki stanęliśmy: z mostu pozostało tylko nieco gruzów na przeciwległém wybrzeżu. Przez chwilę patrzyliśmy to na owe gruzy, to na okolicę; każdy z nas milczał pogrążony w zadumie. Bo téż naprawdę, miejsce to było ze wszech miar godne tego cichego skupienia ducha. Przed dwustudziewięciudziesięciusiédmiu laty, w dniu czwartego sierpnia, na tych falach kwiecistych grzmiało dział pięćdziesiąt i harcowało czterdzieści tysięcy koni pod dowództwem jednego z najsłynniejszych wodzów afrykańskich i jednego z najbardziéj młodych, przedsiębiorczych i nieszczęśliwych monarchów Europy. Na brzegach téj rzeki pierzchali w nieładzie, tarzali się we krwi, błagali litości, rzucali się do wody aby ujść strasznych bułatów arabów, berberów i turków; dworzanie, biskupi, kwiat portugalskiéj szlachty, żołnierze hiszpańscy, żołnierze Wilhelma Oranii, ochotnicy włoscy, niemieccy, francuscy, a konnica muzułmańska po trupach sześciu tysięcy chrześcian. Byliśmy na polu owej pamiętnej bitwy pod Alkazarem, na wieść o któréj struchlała cała Europa podczas gdy od Fez do Konstantynopolu rozległ się okrzyk wesela. Rzeka, która u stóp naszych płynęła, była to Alkhasem. Przez ten most wiodła niegdyś droga do Alkazaru. W pobliżu mostu, podczas bitwy stał obóz Mulej Moluka, sułtana Marokko. Mulej Moluk ciągnął od Alkazaru, król Portugalii od Arzilla. Bitwa toczyła się na brzegach téj rzeki, na równinie, która roztacza się do koła. Ileż to obrazów ciśnie się do głowy! A jednak, oprócz zwalisk mostu nie pozostało tu nic zgoła, coby mogło budzić wspomnienia owéj strasznéj bitwy. W któréj stronie rozpoczęły się pierwsze szarże zwycięzkie konnicy księcia Riveiro? Gdzie walczył Mulej Hamed, brat sułtana, przyszły zdobywca Sudanu, wódz posądzany o tchórzostwo zrana, wieczorem król-zwycięzca? W jakiém miejscu téj rzéki utopił się Mohamed czarny, bratobójca, z tronu zrzucony, podżegacz i sprawca téj wojny? W jakiém miejscu tej równiny padł król Sebastyan ugodzony kulą i dwoma cięciami bułatu, które z nim razem zabiły niepodległość Portugalii i ostatnie nadzieje Kamoensa? I gdzież stała lektyka sułtana Moluka, kiedy konał śród swych oficerów, kładąc palec na usta? Podczas gdyśmy byli pogrążeni w tych myślach eskorta patrzyła na nas zdaleka, stojąc nieruchomie na téj pamiętnéj równinie jakby wskrzeszona garstka jeźdźców Mulej-Hameda, którzy z ziemi powstali na odgłos naszych kroków przerywających im sen śmierci. Jednak, zapewne żaden z tych ludzi nie wiedział, iż to jest pole trzech króli, pole chwały ich ojców; a gdyśmy wraz z nimi w dalszą drogę ruszyli, poglądali jeszcze ciekawie do kola, niby chcąc odkryć, w trawie i kwiatach, przyczynę, która nas zniewoliła do zatrzymania się na téj równinie.


Przeszliśmy przez Mkhacem i przez Uarrur dwie niewielkie rzeki wpadające do Kus, albo Lukkos, do owego Lixos starożytnych, które początek swój bierze w górach Rifu a ujście ma w Laracze na atlantyckiém wybrzeżu; i szliśmy daléj ku Alkazarowi po pustych, spieczonych wzgórkach, następujących po sobie bez przerwy, nie napotykając po drodze nikogo, oprócz, raz lub dwa razy na godzinę, jakiegoś araba na wielbłądzie lub pieszo.
Nareszcie, myślałem sobie tymczasem, przybędziemy do miasta! Już od trzech dni nie widzieliśmy żadnego domu i mieliśmy wielką ochotę zobaczenia czegóś, coby przerwało jednostajność pustyni. Oprócz tego, Alkazar był piérwszém miastem lądowém, które mieliśmy poznać w Marokko. Wiedzieliśmy, że nas tam czekają. Ciekawość nasza była wielką. Wkrótce spostrzegliśmy, iż eskorta zaczyna się szykować w porządne szeregi. My, sami jakoś prawie tego nie spostrzegając, utworzyliśmy dwa rzędy jak oddział konnicy. Poseł jechał na czele, tłumacze po bokach.
Pogoda zmieniła się, rozproszyły się chmury, wesołość połączona z niecierpliwą ciekawością ożywiła całą karawanę.
Po cztérech godzinach drogi, naraz z wierzchołka wzgórza, ujrzeliśmy w dole, na równinie, Alkazar otoczony ogrodami, uwieńczony wieżami, palmami i minaretami, a w téjże saméj chwili do uszu naszych doleciał odgłos wystrzałów i dźwięki jakiéjś piekielnéj muzyki.
To gubernator miasta w gronie wyższych urzędników, z oddziałem piechoty, z muzyką, podążał ku nam aby nas powitać.
W kilka chwil potém nastąpiło spotkanie.
Ah! kto nie widział muzyki wojskowéj Alkazaru, tych dziesięciu ludzi grających na piszczałkach i rogach, w liczbie których byli i starcy stuletni i dziesięcioletni chłopcy, jadących na osiołkach małych jak psy, brudnych, obszarpanych, półnagich, z ogolonemi głowami, w postawach przypominających satyrów, z twarzami mumii; kto, powiadam, tych ludzi nie widział, ten naprawdę nie widział najbardziéj żałosnego i śmiesznego zarazem obrazu, z jakim można spotkać się pod słońcem.
Podczas gdy gubernator pozdrawiał Ministra, żołniérze strzelali na wiwat, a muzyka grała zajadle.
Wszyscy razem posuwaliśmy się daléj przy odgłosach wystrzałów i ogłuszającéj muzyki, aż do miejsca o pól mili odległego od miasta, gdzie na pustém, spaloném polu miał stanąć obóz.
Rozpięto namiot służący za salę jadalną i tam zebraliśmy się wszyscy, przypatrując się lab el baroder, które eskorta powtórzyła na cześć gubernatora Alkazaru.
Muzykanci, stojąc przed namiotem, grali ciągle z podwojoną energią.
Nareszcie błagalny ruch ręki Posła sprawił że zamilkli.
Wówczas staliśmy się widzami dość ciekawej sceny.
Prawie jednocześnie zjawili się przed Posłem i stanęli, jeden po prawéj, drugi po lewéj stronie, dwaj ludzie, okazujący silne wzruszenie: murzyn i arab. Murzyn, ubrany wspaniale, w białym zawoju i niebieskim kaftanie złożył u nóg Posła naczynie z mlekiem, kosz pomarańcz i półmisek kuskussu, arab wyglądający ubogo, gdyż za cały strój miał na sobie płaszcz biały, położył przed nim związanego barana. Po ukończeniu téj czynności zamienili z sobą pełne nienawiści spojrzenie.
Byli to dwaj śmiertelni wrogowie.
Poseł, który ich znał i wiedział że przybędą, przywołał tłumacza, usiadł i rozpoczął badanie.
Przyszli prosić o rozsądzenie ich sprawy.
Murzyn, był to rodzaj dzierżawcy starego wielkiego szeryfa Bakalego, jednéj z najznakomitszych i najbardziéj możnych osobistości na dworze sułtana, właściciela licznych dóbr w okolicach Alkazaru. Arab był ubogim rolnikiem. Zwada tych dwu ludzi trwała od dość dawna. Murzyn, cieszący się łaską i zaufaniem swego pana, kilkakrotnie już skazywał na karę pieniężną a nawet osadzał do więzienia araba, oskarżając go, i oskarżenie swe popierając licznemi świadectwami, o to, iż kradł mu konie, bydło i zboże. Arab, który do winy nie chciał za nic się przyznać, nie znajdując nikogo ktoby się odważył ująć się za nim i bronić go przeciw tak niebezpiecznemu prześladowcy, pewnego dnia opuścił swą wioskę, udał się do Tangieru i zaczął się wypytywać który z zagranicznych posłów uważany jest za najsprawiedliwszego i najbardziéj szlachetnego, a dowiedziawszy się iż za takiego uchodzi poseł włoski, na progu domu jego zarżnął baranka, prosząc w ten uświęcony zwyczajem i religią sposób, który odmowę czyni niemożliwą, o opiekę i sprawiedliwość. Poseł wysłuchał go, zajął się tą sprawą za pośrednictwem agenta zamieszkującego w haracze, udawał się do władz Alkazaru: ale skutkiem tego iż będąc daleko, sam nie mógł sprawy prowadzić, jak również skutkiem nowych intryg ze strony murzyna i opieszałości władz Alkazaru, biedny arab nic nie wskórał; a nawet los jego znacznie się pogorszył, bo zawzięty murzyn zaczął go jeszcze srożéj prześladować niż dotychczas. Teraz, obecność Posła miała ostatecznie tę sprawę zakończyć.
Obu zarówno dozwoloném zostało wypowiedziéć Posłowi za pośrednictwem tłumaczy swoje racye.
Trudno sobie wystawić cóś bardziéj dramatycznego nad przeciwieństwo, które przedstawiały postacie i mowa tych dwu ludzi. Arab, człowiek trzydziestoletni, wątły, chorowity, jakby przygnębiony nieszczęściem, mówił prędko, z niepohamowanym zapałem, trzęsąc się na calem ciele, wzywając Boga na świadka swéj niewinności, uderzając pięściami o ziemię, zakrywając sobie twarz rękami na znak rozpaczy, ciskając na swego wroga piorunujące spojrzenia, których nienawiści i jadu żadne pióro, żaden pędzel nie zdoła wyrazić. Mówił iż jego przeciwnik przekupił świadków, że zagroził władzom, iż kazał go więzić aby na nim wymódz okup, tak jak więził innych aby w ich domach znieważać kobiéty, że poprzysiągł śmierć jego, że był plagą całéj okolicy, potępieńcem, nikczemnikiem, łotrem; a mówiąc to pokazywał na obnażonyah rękach i nogach ślady kajdanów i głos mu się urywał od silnego wzruszenia. Murzyn, którego cała postać zdawała się potwierdzać każde z tych obwinień, słuchał patrząc w ziemię, odpowiadał nie podnosząc oczu, uśmiéchał się nieznacznie, szyderczo i stał spokojnie, niewzruszony, obojętny a złowrogi jakby posąg zdrady.
Debata te trwały już dość długo i zdawało się że się chyba nigdy nie skończą, gdy naraz Poseł je przeciął, przedstawiając zwaśnionym pewien pomysł, który mu przyszedł do głowy, a który miał na celu zbadanie prawdy. Obaj zgodzili się nań chętnie. Wówczas Poseł przywołał Selama, a gdy ten po chwili stanął przed nim ze swemi czarnemi, szeroko rozwartemi oczami, rozkazał mu wsiąść na koń natychmiast, pędzić do wioski ubogiego araba i tam od mieszkańców zasięgnąć bliższych wiadomości o obu skarżących i o całéj ich sprawie. Murzyn myślał sobie: Boją się mnie: albo będą moją stronę trzymali albo nic nie powiedzą. Arab tymczasem myślał i może nie bez słuszności, że wieśniacy, zapytani przez żołniérza poselstwa, łatwiéj się zdobędą na odwagę powiedzenia prawdy.
Selam popędził jak strzała; dwaj powaśnieni odeszli i nie ujrzałem ich więcéj. Dowiedziałem się następnie, iż mieszkańcy owéj wioski jednozgodnie złożyli zeznania na korzyść araba a na niekorzyść murzyna, i że ten ostatni wskutek starań naszego Posła został zmuszony do oddania arabowi wszystkich tych pieniędzy, które poprzednio mu zabrał.


Tymczasem, służba i żołniérze rozpięli wszystkie namioty, nieszczęśliwi mieszkańcy wiosek okolicznych złożyli zwykłą monę, i kilka gromadek arabów z Alkazaru zbliżyło się do obozu, aby nas oglądać.


Zaledwie upał nieco się zmniejszył, wszyscy razem ruszyliśmy w stronę miasta piechotą, mając przed sobą, po bokach i za sobą uzbrojonych żołniérzy.
Na pół drogi pomiędzy obozem a miastem spostrzegamy zdaleka jakiś dziwny budynek, cały z łuków i kopułek, w środku którego znajduje się dziedziniec do cmentarza podobny. Powiadają nam, iż to jest jedna z tych zauia, dziś podupadłych, które wówczas gdy kwitła maurytańska cywilizacya mieściły w swych morach księgozbiór, szkołę nauk i literatury, szpital dla ubogich, gospodę dla podróżnych, meczet i kaplicę grobową (?), i należały, jak z resztą i dziś po największéj części należą, do duchownych zakonów. Zbliżamy się do bramy miasta. Alkazar opasują stare mury z blankami; w pobliżu bramy, przez którą wchodzimy, wznosi się kilka grobowców świętych, przykrytych zielonemi kopułami. Wchodząc słyszymy jakiś dziwny hałas ponad naszemi głowami: spoglądamy w górę. Są to wielkie bociany stojące na dachach domów, które głośno klekoczą jakby dla tego aby dać znać mieszkańcom o naszém przybyciu. Wchodzimy na jakąś ulicę: kilka kobiét chowa się spiesznie do domów, dzieci uciekają. Domy są małe, bez tynku, bez okien, oddzielone od siebie ciemnemi, bruduemi zaułkami. Ulice wyglądają jak łożyska potoków. Miejscami, w kąteczkach leżą zdechłe psy a nawet osły. Stąpamy po nawozie, śród kamieni i głębokich dołów, podskakując i potykając się co chwila. Mieszkańcy zaczynają zbierać się tłumnie kędy przechodzim, patrząc na nas z wielkiém zdziwieniem. Nasi żołniérze torują nam drogę za pomocą pięści i uderzeń kolbą strzelby z tak wielkim zapałem, iż Poseł zmuszony jest nieco ich hamować. Tłum ludu otacza nas zewsząd. Kiedy jeden z nas obraca się w tył niespodzianie, wszyscy zatrzymują się, ten i ów ucieka, inni chowają się. Od czasu do czasu jakaś kobiéta zamyka nam przed nosem drzwi z łoskotem i jakiś dzieciak wydaje okrzyk przestrachu. Kobiéty wyglądają jak zawiniątka brudnéj odzieży; dzieci po największéj części są zupełnie nagie; chłopcy dziesięcio i dwunastoletnie mają na sobie tylko koszulę przewiązaną w stanie sznurem. Stopniowo, lud, który nam towarzyszy, nabiera nieco śmiałości. Patrzą ze szczególną ciekawością na nasze buty i spodnie. Kilku chłopaków odważa się dotknąć naszego odzienia. Jednakże na ogół otaczające nas twarze nie mają życzliwego wyrazu. Jakaś kobiéta, uciekając, zwraca słów kilka do Posła. Znaczą one podług objaśnień tłumacza: „Niech Bóg zgładzi twoje plemię!" Jakiś młody arab woła: „Oby Bóg dał nam dzień piękny zwycięztwa nad nimi!" Przybywamy na placyk tak pełny wielkich kamieni i dołów, że chodzić po nim prawie nie podobna było. Mijamy cały szereg okropnych bab, całkiem niemal nagich, które siedząc na ziemi sprzedają jakieś zielska i chleby. Wchodzimy na inne ulice. W odległości stu kroków jedne od drugich widzimy toki z wrotniami zamykające się na noc. Domy wszędzie nagie, odrapane, brudne, ponure. Dochodzimy do bazaru, pokrytego dachem z trzciny i gałęzi, które, zsuwając się z góry, spadają na ziemię. Sklepy wyglądają jak nisze; kupcy jak figury woskowe, towary jak manatki dziecinne, przez żart tylko wystawione na pokaz. W każdym kątku siedzą ludzie skuleni, senni, zdziwieni, smutni: dzieci wynędzniałe, pokryte wysypką i strupami; starcy, którzy już nic ludzkiego w sobie nie mają. Zdaje nam się, że krążymy po korytarzach jakiegoś szpitala. Powietrze napełnione jest aromatycznemi zapachami. Żadnego głosu nie słychać. Tłum idzie za nami milczący, jakby zastęp upiorów. Wychodzimy z bazaru. Spotykamy maurów na koniach, obładowane wielbłądy, jakąś czarownicę, która pięścią zaciśniętą grozi Posłowi, świętego starca w wieńcu z wawrzynów, który najzuchwaléj śmieje się nam w oczy. Teraz, coraz częściéj w otaczającym nas tłumie zaczynają ukazywać się ludzie czarno ubrani, z długiemi, gęstemi włosami, z głową powiązaną chustką niebieską, którzy kłaniają się nam pokornie i patrzą na nas z uśmiechem. Jeden z nich, siwy staruszek, zbliża się do Posła i prosi go, aby chciał zwiedzić Mella, dzielnicę żydowską, której arabi nadali tę obelżywą nazwę, oznaczającą ziemię słoną czyli przeklętą. Poseł się zgadza. Przechodzimy pod sklepioną bramą, wchodzimy w labirynt uliczek jeszcze bardziej nędznych, brudnych, cuchnących, niż uliczki arabskie; postępujemy naprzód śród domów, podobnych do chlewów, po placykach, które wyglądały jak stajnie, mijamy dziedzińce, które chyba do kloak możnaby porównać; a w tém olbrzymiém śmietnisku zewsząd spoglądają na nas prześliczne kobiéty i dziewczęta, uśmiéchające się rozkosznie, witające nas przyjaznem:
Buenos dias!
W niektórych miejscach jesteśmy zmuszeni nos zatkać i stąpać na palcach. Poseł był oburzony.
— Powiedzcie mi, mówi do starego żyda, jak żyć możecie w takich brudach?
— A cóż zrobić; taki tu już zwyczaj w tym kraju!
— Zwyczaj taki? Wstydzilibyście się! I wy prosicie o opiekę poselstwa, mówicie o cywilizacyi, nazywacie maurów dzikimi? Wy, którzy żyjecie gorzéj od nich, a nadto nie skrywacie nawet tego, że kochacie się w brudach!
Stary żyd głowę pochylił w milczeniu, uśmiechając się tak, jakby chciał powiedzieć: „No, nieraz ci wielcy panowie miewają takie dziwaczne pojęcia!
Wychodzimy z Mella, tłum znowu się zbiera i idzie za nami. Wicekonsul pogłaskał po twarzy dzieciaka: wywołuje to niemałe zdziwienie; dają się słyszéć głosy pochwalające jego postępek; żołniérze zmuszeni są usuwać z drogi dzieciarnię, która zewsząd nadbiega. Skręcamy na jakąś pustą ulicę, przyśpieszamy kroku, tłum powoli zostaje za nami; wychodzimy za miasto, za mury, na drogę opasaną olbrzymiemi figami indyjskiemi i wysmukłemi palmami, oddychamy całą piersią; nareszcie jesteśmy sami.


Takim jest Alkazar, zwany powszechnie Alkazar-el-Kibir, to jest „wielki pałac.“ Podanie głosi, iż miasto to zostało założone w dwunastém stuleciu przez owego Abu-Yussufa Jakóba-el Mausur, z rodu Almoadych, który wygrał bitwę pod Alarkos i w niéj pokonał Alfonsa IX króla Kastylii i który kazał zbudować słynną wieżę Giraldy w Sewilli. Opowiadają o nim, że na łowach pewnego wieczora zabłądził, że jakiś rybak przyjął go do swéj chaty na nocleg i że kalif, przez wdzięczność, kazał dla rybaka wystawić, na tém samém miejscu gdzie była chata, pałac wspaniały i kilka domów, dokoła których następnie wzniosło się miasto. Niegdyś było to miasto kwitnące i ludne; dziś mieszka w niém najwyżéj pięć tysięcy maurów i żydów; na ogół jest ono bardzo ubogie, pomimo iż ciągnie pewne zyski z tego, że leży na drodze którą przeciągać muszą karawany udające się z północy na południe Państwa.


Przechodząc przed bramą, przez którą weszliśmy do miasta, zobaczyliśmy małego araba, mogącego miéć lat około dwunastu, który szedł, suwając z trudnością sztywnemi, rozstawionemi szeroko nogami i kiwał się w jakiś dziwny sposób. Inni chłopcy szli za nim. Zatrzymaliśmy się, czekając aż nadejdzie, bo właśnie w naszą stronę zmierzał. Kiedy się zbliżył, spostrzegliśmy iż ma grubą sztabę żelazną, długą na parę piędzi, przytwierdzoną do nóg przy kostce za pomocą dwu również żelaznych obręczy.
Był to chłopak drobny, chudy, brudny i brzydki, Poseł zapytał go przez tłumacza.
— Kto ci włożył to żelazo?
— Ojciec, odpowiedział śmiało chłopiec.
— Dlaczego?
— Bo nie uczę się czytać.
Nie chcieliśmy wierzyć, ale arab, znajdujący się w pobliżu, potwierdził słowa chłopca.
— I od jakże dawna to nosisz?
— Od trzech lat, — odpowiedział, uśmiechając się gorzko.
Myśleliśmy, że skłamał. Lecz arab znowu słowa jego potwierdził, a nadto dodał, że chłopak śpi nawet z tém żelazem i że w mieście wszyscy go znają.
Wówczas Poseł, zdjęty litością, przemówił do chłopca, namawiając go aby się uczył, aby uwolnił się od tych hańbiących pętów. aby przełamał swój upór i zaprzestał wstyd przynosić całéj rodzinie; a kiedy tłumacz wszystko to mu powiedział, Poseł spytał go jeszcze czy niema nic do powiedzenia.
— A to mam do powiedzenia, odrzekł chłopak, że będę nosił to żelazo przez całe życie, ale że nie nauczę się nigdy czytać i że wolę raczéj dać się porąbać w kawałki, niż czegoś się uczyć.
Poseł wpatrzył się weń wzrokiem badawczym; a on wzrok ten spokojnie wytrzymał.
My wróciliśmy do obozu, chłopak ze swém narzędziem tortury do miasta.
— Za lat kilka, powiedział jeden z żołnierzy eskorty, głowa tego malca będzie wisiała na bramie Alkazaru.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edmondo De Amicis i tłumacza: Maria Obrąpalska.