Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

może nie bez słuszności, że wieśniacy, zapytani przez żołniérza poselstwa, łatwiéj się zdobędą na odwagę powiedzenia prawdy.
Selam popędził jak strzała; dwaj powaśnieni odeszli i nie ujrzałem ich więcéj. Dowiedziałem się następnie, iż mieszkańcy owéj wioski jednozgodnie złożyli zeznania na korzyść araba a na niekorzyść murzyna, i że ten ostatni wskutek starań naszego Posła został zmuszony do oddania arabowi wszystkich tych pieniędzy, które poprzednio mu zabrał.


Tymczasem, służba i żołniérze rozpięli wszystkie namioty, nieszczęśliwi mieszkańcy wiosek okolicznych złożyli zwykłą monę, i kilka gromadek arabów z Alkazaru zbliżyło się do obozu, aby nas oglądać.


Zaledwie upał nieco się zmniejszył, wszyscy razem ruszyliśmy w stronę miasta piechotą, mając przed sobą, po bokach i za sobą uzbrojonych żołniérzy.
Na pół drogi pomiędzy obozem a miastem spostrzegamy zdaleka jakiś dziwny budynek, cały z łuków i kopułek, w środku którego znajduje się dziedziniec do cmentarza podobny. Powiadają nam, iż to jest jedna z tych zauia, dziś podupadłych, które wówczas gdy kwitła maurytańska cywilizacya mieściły w swych morach księgozbiór, szkołę nauk i literatury, szpital dla ubogich, gospodę dla podróżnych, meczet i kaplicę grobową (?), i należały, jak z resztą i dziś