Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

po największéj części należą, do duchownych zakonów. Zbliżamy się do bramy miasta. Alkazar opasują stare mury z blankami; w pobliżu bramy, przez którą wchodzimy, wznosi się kilka grobowców świętych, przykrytych zielonemi kopułami. Wchodząc słyszymy jakiś dziwny hałas ponad naszemi głowami: spoglądamy w górę. Są to wielkie bociany stojące na dachach domów, które głośno klekoczą jakby dla tego aby dać znać mieszkańcom o naszém przybyciu. Wchodzimy na jakąś ulicę: kilka kobiét chowa się spiesznie do domów, dzieci uciekają. Domy są małe, bez tynku, bez okien, oddzielone od siebie ciemnemi, bruduemi zaułkami. Ulice wyglądają jak łożyska potoków. Miejscami, w kąteczkach leżą zdechłe psy a nawet osły. Stąpamy po nawozie, śród kamieni i głębokich dołów, podskakując i potykając się co chwila. Mieszkańcy zaczynają zbierać się tłumnie kędy przechodzim, patrząc na nas z wielkiém zdziwieniem. Nasi żołniérze torują nam drogę za pomocą pięści i uderzeń kolbą strzelby z tak wielkim zapałem, iż Poseł zmuszony jest nieco ich hamować. Tłum ludu otacza nas zewsząd. Kiedy jeden z nas obraca się w tył niespodzianie, wszyscy zatrzymują się, ten i ów ucieka, inni chowają się. Od czasu do czasu jakaś kobiéta zamyka nam przed nosem drzwi z łoskotem i jakiś dzieciak wydaje okrzyk przestrachu. Kobiéty wyglądają jak zawiniątka brudnéj odzieży; dzieci po największéj części są zupełnie nagie; chłopcy dziesięcio i dwunastoletnie mają na sobie tylko koszulę przewiązaną w stanie sznurem. Stopniowo, lud, który nam