Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

towarzyszy, nabiera nieco śmiałości. Patrzą ze szczególną ciekawością na nasze buty i spodnie. Kilku chłopaków odważa się dotknąć naszego odzienia. Jednakże na ogół otaczające nas twarze nie mają życzliwego wyrazu. Jakaś kobiéta, uciekając, zwraca słów kilka do Posła. Znaczą one podług objaśnień tłumacza: „Niech Bóg zgładzi twoje plemię!" Jakiś młody arab woła: „Oby Bóg dał nam dzień piękny zwycięztwa nad nimi!" Przybywamy na placyk tak pełny wielkich kamieni i dołów, że chodzić po nim prawie nie podobna było. Mijamy cały szereg okropnych bab, całkiem niemal nagich, które siedząc na ziemi sprzedają jakieś zielska i chleby. Wchodzimy na inne ulice. W odległości stu kroków jedne od drugich widzimy toki z wrotniami zamykające się na noc. Domy wszędzie nagie, odrapane, brudne, ponure. Dochodzimy do bazaru, pokrytego dachem z trzciny i gałęzi, które, zsuwając się z góry, spadają na ziemię. Sklepy wyglądają jak nisze; kupcy jak figury woskowe, towary jak manatki dziecinne, przez żart tylko wystawione na pokaz. W każdym kątku siedzą ludzie skuleni, senni, zdziwieni, smutni: dzieci wynędzniałe, pokryte wysypką i strupami; starcy, którzy już nic ludzkiego w sobie nie mają. Zdaje nam się, że krążymy po korytarzach jakiegoś szpitala. Powietrze napełnione jest aromatycznemi zapachami. Żadnego głosu nie słychać. Tłum idzie za nami milczący, jakby zastęp upiorów. Wychodzimy z bazaru. Spotykamy maurów na koniach, obładowane wielbłądy, jakąś czarownicę, która pięścią zaciśniętą grozi