Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Posłowi, świętego starca w wieńcu z wawrzynów, który najzuchwaléj śmieje się nam w oczy. Teraz, coraz częściéj w otaczającym nas tłumie zaczynają ukazywać się ludzie czarno ubrani, z długiemi, gęstemi włosami, z głową powiązaną chustką niebieską, którzy kłaniają się nam pokornie i patrzą na nas z uśmiechem. Jeden z nich, siwy staruszek, zbliża się do Posła i prosi go, aby chciał zwiedzić Mella, dzielnicę żydowską, której arabi nadali tę obelżywą nazwę, oznaczającą ziemię słoną czyli przeklętą. Poseł się zgadza. Przechodzimy pod sklepioną bramą, wchodzimy w labirynt uliczek jeszcze bardziej nędznych, brudnych, cuchnących, niż uliczki arabskie; postępujemy naprzód śród domów, podobnych do chlewów, po placykach, które wyglądały jak stajnie, mijamy dziedzińce, które chyba do kloak możnaby porównać; a w tém olbrzymiém śmietnisku zewsząd spoglądają na nas prześliczne kobiéty i dziewczęta, uśmiéchające się rozkosznie, witające nas przyjaznem:
Buenos dias!
W niektórych miejscach jesteśmy zmuszeni nos zatkać i stąpać na palcach. Poseł był oburzony.
— Powiedzcie mi, mówi do starego żyda, jak żyć możecie w takich brudach?
— A cóż zrobić; taki tu już zwyczaj w tym kraju!
— Zwyczaj taki? Wstydzilibyście się! I wy prosicie o opiekę poselstwa, mówicie o cywilizacyi, nazywacie maurów dzikimi? Wy, którzy żyjecie gorzéj