Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

odgłos naszych kroków przerywających im sen śmierci. Jednak, zapewne żaden z tych ludzi nie wiedział, iż to jest pole trzech króli, pole chwały ich ojców; a gdyśmy wraz z nimi w dalszą drogę ruszyli, poglądali jeszcze ciekawie do kola, niby chcąc odkryć, w trawie i kwiatach, przyczynę, która nas zniewoliła do zatrzymania się na téj równinie.


Przeszliśmy przez Mkhacem i przez Uarrur dwie niewielkie rzeki wpadające do Kus, albo Lukkos, do owego Lixos starożytnych, które początek swój bierze w górach Rifu a ujście ma w Laracze na atlantyckiém wybrzeżu; i szliśmy daléj ku Alkazarowi po pustych, spieczonych wzgórkach, następujących po sobie bez przerwy, nie napotykając po drodze nikogo, oprócz, raz lub dwa razy na godzinę, jakiegoś araba na wielbłądzie lub pieszo.
Nareszcie, myślałem sobie tymczasem, przybędziemy do miasta! Już od trzech dni nie widzieliśmy żadnego domu i mieliśmy wielką ochotę zobaczenia czegóś, coby przerwało jednostajność pustyni. Oprócz tego, Alkazar był piérwszém miastem lądowém, które mieliśmy poznać w Marokko. Wiedzieliśmy, że nas tam czekają. Ciekawość nasza była wielką. Wkrótce spostrzegliśmy, iż eskorta zaczyna się szykować w porządne szeregi. My, sami jakoś prawie tego nie spostrzegając, utworzyliśmy dwa rzędy jak oddział konnicy. Poseł jechał na czele, tłumacze po bokach.
Pogoda zmieniła się, rozproszyły się chmury,