Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wesołość połączona z niecierpliwą ciekawością ożywiła całą karawanę.
Po cztérech godzinach drogi, naraz z wierzchołka wzgórza, ujrzeliśmy w dole, na równinie, Alkazar otoczony ogrodami, uwieńczony wieżami, palmami i minaretami, a w téjże saméj chwili do uszu naszych doleciał odgłos wystrzałów i dźwięki jakiéjś piekielnéj muzyki.
To gubernator miasta w gronie wyższych urzędników, z oddziałem piechoty, z muzyką, podążał ku nam aby nas powitać.
W kilka chwil potém nastąpiło spotkanie.
Ah! kto nie widział muzyki wojskowéj Alkazaru, tych dziesięciu ludzi grających na piszczałkach i rogach, w liczbie których byli i starcy stuletni i dziesięcioletni chłopcy, jadących na osiołkach małych jak psy, brudnych, obszarpanych, półnagich, z ogolonemi głowami, w postawach przypominających satyrów, z twarzami mumii; kto, powiadam, tych ludzi nie widział, ten naprawdę nie widział najbardziéj żałosnego i śmiesznego zarazem obrazu, z jakim można spotkać się pod słońcem.
Podczas gdy gubernator pozdrawiał Ministra, żołniérze strzelali na wiwat, a muzyka grała zajadle.
Wszyscy razem posuwaliśmy się daléj przy odgłosach wystrzałów i ogłuszającéj muzyki, aż do miejsca o pól mili odległego od miasta, gdzie na pustém, spaloném polu miał stanąć obóz.
Rozpięto namiot służący za salę jadalną i tam zebraliśmy się wszyscy, przypatrując się lab el baroder,