Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

do obozu. Nie podlegało najmniejszéj wątpliwości, iż był to święty, który przybywał w celu wypłatania nam jakiegoś brzydkiego figla! Nie powiedziałem nikomu o tém, żem go spostrzegł: czekałem co będzie daléj. Zamiast wejść do obozu, obszedł go w koło, aby niepostrzeżenie dojść do namiotu Posła. Zbliżał się na palcach. Była to postać jakby przed chwilą z grobu powstała, okryta czarnymi łachmanami, które przejmowały wstrętem i przestrachem. Nagle skoczył naprzód, wpadł pomiędzy nas i poznawszy Posła po odmienném od naszego ubraniu, rzucił się ku niemu rycząc jak opętany. Ale miał zaledwie tyle czasu, aby ów ryk wydać. Z szybkością błyskawicy kaid chwycił go za gardło i obalił na ziemię, a żołniérze, porwawszy go na ręce i zatykając mu usta swymi płaszczami, aby choć w części głos jego uczynić mniéj donośnym, wynieśli go za obóz. Święty, jak nam to objaśnił pan Marteo, wołał:
— Wytępmy wszystkich tych przeklętych psów-chrześcian, którzy jadą do sułtana i robią co chcą podczas gdy my umieramy z głodu!


Wkrótce po złożeniu przed Posłem obowiązkowéj mony przybyło do obozu pięciudziesięciu arabów i murzynów, którzy nieśli w wielkich okrągłych pudełkach, przykrytych Wysokiem i, śpiczastemi nakrywkami ze słomy, jaja, kury pieczone, torty, baraninę, kuskussu, sałatę i cukierki; a to w takiéj ilości, że naprawdę byłoby tu czém nakarmić kilka pułków żołniérzy.