Marokko/Arzilla

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmondo De Amicis
Tytuł Marokko
Wydawca Filip Sulimierski
Data wyd. 1881
Druk Redakcya Wędrowca
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. Marocco
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Arzilla.

Po obrazach wielkich miast w upadku, konającego ludu i pięknego lecz smutnego kraju; po takiéj ciszy, po takiéj starości i po takich gruzach, oto nareszcie wieczna praca i młodość nieśmiertelna; oto powietrze, które krzepi ciało, piękność która rozwesela serce, nieskończoność w któréj rozpływa się dusza! Oto ocean! Z jakąż radością go witamy! Zjawienie się niespodziane przyjaciela lub brata nie byłoby dla nas milszém nad widok tego dalekiego, błyszczącego półkręgu, tego olbrzymiego sierpu, który przed nami przecinał od razu islamizm, niewolę, barbarzyństwo, patrząc na który zdawało się, iż myśl nasza swobodniéj i prościéj ku Italii ulata.
Bahr-el-Kibir! (Wielkie morze) zawołało kilku żołniérzy.
Inni rzekli:
Bahr-el-Dholma! (Morze ciemności).] Wszyscy, mimowoli, przyśpieszyli kroku; rozmowa, która już przerywać się zaczynała, ożywiła się nagle; słudzy rozpoczęli śpiewać jakiś hymn święty; cała karawana wciągu chwil kilku przybrała wesołą, uroczystą postać.



∗             ∗

Wieczorem dnia 19 czerwca stanęliśmy obozem o trzy godziny drogi od Laracze a następnego poranku weszliśmy do miasta, przywitani u bramy przez syna gubernatora, przez dwudziestu żołnierzy bez strzelb i bez spodeń, uszykowanych w jeden szereg wzdłuż ulicy, przez stu obdartych uliczników i przez orkiestrę składający się z jednego bębenka i z jednéj trąbki, która wkrótce potém przyszła na dziedziniec konsularnego agenta włoskiego, aby rozdzierającym uszy koncertem przypomniéć się naszéj pamięci i naszym kieszeniom.
Na tém wybrzeżu usypaném miastami zmarłemi, takiemi jak Sale, Azamor, Safi, Santa-Cruz. Laracze zachowało jeszcze nieco handlowego życia, które mu wystarcza, aby było uważane za jeden z głównych portów Marokko. Założone przez plemię berberów w XV stuleciu, obwarowane przy końcu tegoż stulecia przez Mulej-ben Nassara, odstąpione Hiszpanii w 1610, odebrane napo wrót przez Mulej-Izmaela w 1689, kwitnące jeszcze na początku naszego stulecia, dziś zamieszkałe przez czterotysięczną blisko ludność z maurów i żydów złożoną, wznosi się ono na pochyłości wzgórza, na lewo od ujścia rzeki Kus, tego Lixus starożytnych, które tworzy dlań port obszerny i bezpieczny lecz zamknięty ławą piaszczystą i wskutek tego niedostępny dla wielkich statków. W porcie gniją w wodzie zręby dwu małych statków kanonierskich, ostatnich, nędznych szczątków owéj floty, która niegdy przewiozła do Hiszpanii wojsko zdobywcze, i zmieniła postać całego europejskiego handlu. Na prawym brzegu rzeki pozostało nieco gruzów z rzymskiego miasta Lixus. Za wzgórzem ciągnie się las z drzew olbrzymich. Miasto nie ma w sobie nic godnego wzmianki, oprócz targowego placu, otoczonego małymi portykami wspartymi na kolumienkach z kamienia; ale widziane z portu, całkiem białe na ciemno zieloném tle wzgórza, opasane wysokimi murami z blankami ciemnéj wapiennej barwy, odzwierciadlające się w niebieskich wodach rzeki, pod tém niebem przejrzystém, przedstawia się ślicznie i powiedziałbym niemal smutnie pomimo żywości swych barw. Mówię smutnie, bo choć nie wiem czy na wszystkich czyni to samo wrażenie, mnie przynajmniej widok tego pięknego miasta, tak samotnego i cichego na tém dzikiem wybrzeżu, przed tym portem pustym, nad tém morzem olbrzymiém, przejmuje jakąś dziwną litością.



∗             ∗

Wieczorem obóz stanął na prawym brzegu Kusu, a następnego poranku bardzo wcześnie już go zwinięto. Mieliśmy dnia tego cztery godziny drogi przed sobą, to jest tę przestrzeń, która dzieli Laracze od Arzilli. Bagaże pod zwykłą eskortą wyruszyły zrana; poselstwo nad wieczorem. Chcąc widzieć karawanę pod nową postacią, przyłączyłem się do eskorty bagaży.
I nie pożałowałem tego, gdyż droga była pełna przygód.
Obładowane muły, przy których kroczyli poganiacze i słudzy, szły po kilka razem w znacznéj odległości jedne od drugich. Sam jeden puściłem się w drogę, i prawie przez godzinę jechałem po wzgórzach, nie spotkawszy nikogo oprócz jednego z posługaczy arabskich, wiodącego muła, który miał przytwierdzone do grzbietu dwie sakwy słomiane, a w tych sakwach, w jednéj głowę w drugiéj nogi pewnego masztalerza naszego posła, chorego na gwałtowną febrę, który jęczał tak, jakgdyby go odzierano ze skóry. Biedak ów leżał w poprzek muła z głową zwieszoną, z ciałem wygiętém, z twarzą prosto na słońce zwróconą, i w taki sposób odbył już podróż z Karia-el-Abbasi i miał jeszcze wędrować aż do Tangieru! I w taki sam sposób przewożą w Marokko wszystkich chorych, którzy nie mają pieniędzy na wynajęcie lektyki i dwu mułów; a szczęśliwymi jeszcze mogą się nazwać ci z nich, którzy chociaż głowę mogą schować do sakwy!
Ze wzgórków spuściłem się na brzeg morski.
Tu dopędziłem kucharza i obu marynarzy Ranniego i Ludwika, którzy przyłączyli się do mnie, i nie opuścili mnie aż do Arzilli.
W ciągu godziny jechaliśmy po piasku, zbaczając od czasu do czasu z prostéj drogi, aby uciec przed falą.
Przez ten czas kucharz, który po raz pierwszy w ciągu całéj podróży mógł ze mną mówić swobodnie, skorzystał z téj sposobności, aby się przedemną wynurzyć całkowicie.
Biédny człowiek! Wszystkie przygody doznane w podróży, wszystkie dziwne rzeczy, które w niéj widział, nie zdołały go uwolnić od boleśnéj myśli, zatruwającej mu spokój od piérwszego tygodnia jego pobytu w Tangierze. A tą myślą boleśną było wspomnienie pewnéj galarety, która mu się nie udała, a którą robił w tym pamiętnym dniu, kiedy u posła na obiedzie się znajdował minister francuski; galarety, która piérwsza zachwiała w pośle wiarę w jego kulinarne zdolności, a która wszakże nie z jego winy się nie udała, lecz dla tego jedynie, iż marsala była nie dobra. Fez, dwór sułtana, Mekinez, Sebu, Ocean, wszystko to on widział przez tę nieszczęsny galaretę. Albo raczéj biédny kucharz zgoła nic z tego nie widział, bo chociaż ciało jego było w Marokko, duch ulatał ciągle na plac Castello.
Spytałem go o jego wrażenia z podróży: nie wiele ich było. Nie pojmował jak to Pan Bóg mógł stworzyć tak szkaradny kraj i takich ludzi!
Opowiadał mi o swoich trudach, o swoich kłótniach z arabskimi kuchtami, o tém jak ciężko gotować obiad na pustyni, i o tém, jak gorąco pragnie czémprędzéj Turyn oglądać; ale co chwila wracał do nieszczęsnej galarety i do francuskiego ministra.
— Ja nie umiem gotować, ja? Panie, mój drogi panie, niech mi pan zrobi tę łaskę, i po powrocie do Turynu (a mówiąc to zlekka dotykał się mego ramienia, aby uwagę moją odwrócić od oceanu), i po powrocie do Turynu pójdzie zapytać, jaki to ze mnie kucharz tego a tego księcia, téj a téj hrabiny itd. itd., oni panu powiedzą, bom u nich przez trzy lata służył! Niech pan zapyta generała Ricotti, tego co to jest ministrem wojny, co to już od lat pięciu jest ministrem wojny, i robi wszystko co mu się podoba, niech pan jego zapyta, czy umiem robić galarety! Ale niech pan pójdzie koniecznie, niech mi pan uczyni tę łaskę, niech pan do niego wstąpi choć na chwilkę, kiedy wrócimy do kraju!
I tak mię prosił, i tak nalegał, że aby módz spokojnie napawać się widokiem oceanu, musiałem mu przyrzec, iż do ministra wojny wstąpię niezawodnie.



∗             ∗

Tymczasem dopędzaliśmy, co każde sto kroków mniéj więcéj, dwa lub trzy muły obciążone pakunkami żołniérzy na koniach, posługaczy pieszych, małe szczątki karawany, która rozciągnęła się na tak wielkiéj przestrzeni, iż od początku jéj aż do końca była cała godzina drogi.
Pomiędzy żołnierzami spostrzegłem kilku z Laracze, obdartych, z chustką przewiązaną do koła głowy i ze strzelbą zardzewiałą w ręku; a pomiędzy sługami jakichś chłopców dwunasto i piętnastoletnich, których nigdy przedtém nie widziałem, i którzy, jak mi powiedziano, pouciekali z Mekinez i z Karia el-Abbassi i przyłączyli się do karawany tak jak stali, nie mając nic oprócz koszuli na grzbiecie, aby udać się do Tangiem, miasta ucywilizowanego, i szukać tam szczęścia, wypraszając tym czasem jałmużnę od żołniérzy. W owych małych gromadkach napotykanych po drodze tu ktoś jeden opowiadał a inni pilnie słuchali; tam znowu chórem śpiewano; wszyscy byli weseli.



∗             ∗

Na pół drogi zatrzymaliśmy się w cieniu skały, aby zjeść śniadanie.
Tu stałem się świadkiem pewnéj sceny, która lepiéj niż cały tom uwag psychologicznych dała mi poznać charakter tych ludzi.
Nieopodal od miejsca, gdziem się znajdował, siedział żołniérz na piasku, nieco daléj inny żołniérz, jeszcze daléj posługacz, a o pięćdziesiąt kroków od tego posługacza, na pochyłości wzgórka, przy źródle czystéj wody, inny posługacz naszéj karawany z dzbankiem glinianym na kolanach. Pić mi się chciało; zwróciłem się więc do piérwszego żołniérza, i zawołałem: Elma! (wody) wskazując mu źródło. Żołniérz grzecznie kiwnął głową na znak, iż mnie zrozumiał, i głosem rozkazującym powiedział dalszemu żołniérzowi, aby przyniósł wody. Dalszy żołnierz również skinął głową, i zwracając się z groźną miną do posługacza, który był w pobliżu, zaczął mu ostro wymawiać, iż dotychczas jeszcze nie spełnił swojéj powinności.
Wygdérany sługa porwał się z ziemi, i postąpiwszy śpiesznie parę kroków ku swemu towarzyszowi, który siedział przy źródle, rozkazał mu, aby natychmiast niósł wodę. Ten ostatni, widząc, iż nie zważam na niego, ani się ruszył.
Upłynęło pięć minut, a wody nie dano. Znowu zwróciłem się do najbliższego żołniérza, i znowu powtórzyła się ta sama scena. Aby miéć wodę, musiałem w ostatku, zrywając sobie piersi, wydać rozkaz bezpośrednio owemu posługaczowi przy źródle, który wówczas dopiéro po chwilowym namyśle uznał za stosowne napełnić nią dzbanek i przynieść mi ją wreszcie wlokąc się krkikem żółwia. i
Ruszyliśmy w dalszą drogę. Wietrzyk chłodny wiał od morza, słońce skryło się za chmurą; była to rozkoszna przejażdżka. Ale ponieważ morze wskutek przypływa rosło z każdą chwilą tak, iż wąska piaszczysta drożyna, po któréj jechaliśmy jeden za drugim, stawała się coraz węższą, wkrótce zostaliśmy uwięzieni pomiędzy Oceanem i nadbrzeżnemi skałami, które niemal prostopadle wznosiły się nad naszemi głowami, i zmuszeni zwolna posuwać się naprzód śród wielkich kamieni o które rozbijały się fale. Nieraz przestraszony muł stawał, a ja, otoczony wodą, w obłoku piany i prysków, ogłuszony, oślepiony, widziałem już w myśli owe mniejsze i większe wspomnienia pośmiertne, które o mnie przyjaciele napiszą.
Ale nasza godzina, jak mówił kucharz, jeszcze nie wybiła: i ujechawszy w taki sposób małą milkę, spostrzegliśmy skałę, a raczéj wzgórze nieco przystępniejsze od innych, na które wdrapaliśmy się czémprędzéj nie, oglądając się nawet poza siebie.
Towarzyszył nam, również konno, pewien stary żołniérz z Laracze, nieco cierpiący na umyśle, śmiejący się bez ustanku, ale na szczęście dobrze znający drogę. Człowiek ten kazał nam wzgórze okrążyć, potém poprowadził nas przez gęsty las z karłowatych dębów, czułków, brzóz, drzew korkowych, janowca, krzaków przeróżnych, po tysiącznych zakrętach stromych, kamienistych ścieżyn, śród wielkich głazów, przez ciernie, przez błoto, przez wodę, nieraz pociemku, przez takie zakątki, przez takie gęstwiny, na których zdawałoby się, iż nigdy stopa ludzka nie postała; nareszcie śmiejąc się ciągle po długiém i męczącém krążeniu, podrapanych, w podartém ubraniu wywiódł nas na powrót, na brzeg morski, w takiém miejscu, gdzie woda nie całkiem zalewała piaszczysty pas pomiędzy wzgórzami a morzem.
Ponieważ karawana jeszcze nie nadciągnęła, przeto brzeg był pusty, i przez czas pewien jechaliśmy po ném, nie widząc nie oprócz nieba, morza i podnóży stromych wzgórków, które, tworząc niezliczone załomy, przed nami i za nami zakrywały widnokrąg.
Jechaliśmy w milczeniu jeden za drugim, po piasku gładkim a miękkim jak kobierzec, wszyscy, jak sądzę, wybiegając myślą daleko po za granicę Marokko; gdy na raz, z poza jakiéjś skały poskoczył ku nam starzec okropny, istna mara, półnagi, w dużym wieńcu żółtych kwiatów na czole. Święty, który stanąwszy w poprzek drogi, zaczął nas przeklinać wrzeszcząc jak opętany i obu rękami robić takie ruchy, jakgdyby już twarze nasze szarpał pazurami. Zatrzymaliśmy się, przyglądając mu się ciekawie. Wściekłość jego wzrosła.
Ranni, nie namyślając się długo, zbliżył się ku niemu, chcąc go poczęstować kijem. Ja go wstrzymałem i rzuciłem piéniądz świętemu. Łotr ten umilkł natychmiast, podniósł piéniądz, obejrzał go na wszystkie strony, schował w zanadrze, i znowu wrzeszczéć zaczął przeraźliwiéj, mocniéj jeszcze niż przed tém.
— A, teraz, zawołał Ranni, to ci już wygarbuję skórę!
I zamierzył się kijem na niego.
Lecz w téj chwili żołniérz przybrawszy od razu wyraz poważny, chwycił go za ramię, a następnie z oznakami najgłębszego szacunku, kilka słów półgłosem powiedział do świętego. Okropny starzec umilkł, przesłał nam ostatnie pełne nieopisanéj nienawiści spojrzenie i skrył się pomiędzy skałami, gdzie, jak nam powiadano, żywiąc się korzonkami i trawą już od lat dwu, przebywa po to jedynie, aby módz przeklinać statki Nazarejczyków, które w oddali na morzu spostrzega.



∗             ∗

Po pewnym czasie z piaszczystego brzegu wjechaliśmy powtórnie na wzgórza, na ścieżki kręte, wijące się śród skał, drzew mastykowych i janowen. Miejscami, tam gdzie ścieżka wybiegała na krawędź prostopadle niemal ściętéj góry, widzieliśmy w dole, głęboko pod nami, morze chłoszczące skały i długi pas wybrzeża, na którém, jak okiem zajrzéć, ciągnęła się karawana, i olbrzymi widnokrąg Oceanu, lazurowy, świécący, nakrapiany białemi plamkami unoszących się na nim dalekich żagli.
Wiórzchołki wzgórzy, po których jechaliśmy, spłaszczone, niby ścięte, tworzyły wielką, falistą równinę, całkiem porosłą wysokimi krzakami, na któréj nie było ani kuby, ani chaty, ani żadnéj istoty ludzkiéj, ani żadnych śladów uprawy roli, i gdzie oprócz szumu morza dolatującego z daleka nie słyszeliśmy innego odgłosu.
— Cóż to za kraj! co za kraj! mówił kucharz, wodząc niespokojnym wzrokiem po tóm pustkowiu; byle nas tu nie spotkało co złego.
I po kilka razy pytał mnie, czy o lwach nie słychać w tych stronach. Już przeszło od dwu godzin jechaliśmy po tych szczytach samotnych, to w dół to pod górę, to tracąc siebie z oczu, to znowu się odnajdując pośród zarośli, i już zaczynaliśmy się obawiać, żeśmy drogę zmylili, gdy na raz z wiérzchołka pewnego wzgórza roztoczył się przed nami widok na wieże Arzilli i na cały brzeg morski, aż do góry przylądka Spartel, która, niebieska, wspaniała, rysowała się wyraźnie na przejrzystém tle nieba.



∗             ∗

Wielka radość ogarnęła całą moją karawanę; ale radość ta trwała niedługo.
Spuszczając się ku morzu, spostrzegliśmy zdaleka pasące się konie i gromadkę ludzi zaczajonych pomiędzy drzewami, którzy, zaledwie nas spostrzegli, porwali się z ziemi, dosiedli koni i zaczęli zbliżać, się ku nam, wyciągnąwszy się w jednę zakrzywioną linią jakby po to, by nam przeszkodzić jakąś krótszą drogą uciec do miasta.
— Otóż masz! pomyślałem sobie; tą razą źle będzie z nami; wpadliśmy w matnię!
I dałem znak, aby wszyscy, stanęli.
— Maura, maura niech pan pośle naprzód! zawołał kucharz.
Stary żołniérz z Laracze właśnie ku mnie się zbliżył.
— Strzelaj do tych zbójów! zawołał znowu kucharz, zwracając się do niego, strzelaj mi zaraz!
— Zaczekajcie chwilkę, powiedziałem; zanim strzelać do nich, musimy się najprzód przekonać, czy rzeczywiście mają zamiar nas zabić.
I zacząłem przyglądać się im uważnie. Jechali kłusem; było ich dziesięciu, jedni ciemno ubrani, inni całkiem biało; zdało mi się, iż żaden z nich nie miał strzelby; na czele jechał starzec z siwą brodą; to mnie uspokoiło.
— Szykujmy się w czworobok! wołał przerażony kucharz.
— Nie ma potrzeby, odrzekłem.
Starzec z siwą brodą odsłonił głowę i z czapką w ręku zmierzał prosto ku mnie.
Był to Izraelita.
O dziesięć kroków zatrzymał się ze swym orszakiem, który składał się z cztérech innych Izraelitów i z pięciu sług Arabów, i ruchem pełnym uniżenia wyraził życzenie przemówienia do mnie.
Hable Usled, odrzekłem.
— Nazywam się tak i tak, powiedział po hiszpańsku, głosem słodkim, pochylając głowę na znak głębokiego uszanowania; jestem konsularnym agentem Włoch, oraz wszystkich innych państw europejskich w Arzilli. Czy mam zaszczyt znajdować się przed obliczem jego ekscelencyi posła włoskiego, który, powracając z Fezu, dziś rano wyjechał z Laracze i do Tangieru podąża?
Więc to dla tego, iż mię wziął za posła, przemawiał do mnie tak uniżenie!.. Przybrałem wyraz poważny, a nawet nieco wyniosły, i z dumą spojrzałem na mój świetny orszak.
Ale po chwili, choć miło mi było odbierać hołdy należne posłowi, wyprowadziłem z błędu starego izraelitę i z westchnieniem powiedziałem mu kim jestem.
Musiało go to nieco zmartwić, lecz obejścia nie zmienił. Zaprosił mnie do swego domu, a gdym zaprosin nie przyjął, uparł się koniecznie towarzyszyć mi aż do miejsca przeznaczonego na obóz.



∗             ∗

Wszyscy więc razem, okrążając miasto, skierowaliśmy się na brzeg morski. O! gdybyż mnie widziéć mogli Biseo i Ussi podczas tego krótkiego przejazdu! Jakże malowniczo musiałem wyglądać, ja, przedstawiciel Italii, konno na mule, z białą szarfą okręconą do koła głowy, na czele mego głównego sztabu, który się składał z kucharza w koszuli i spodniach, z dwu marynarzy uzbrojonych W kije i z obdartego maura. O sztuko włoska, ileżeś straciła!
Avzilla, owa Zilia Kartagenczyków, Julia Traducta starożytnych Rzymian, która z rąk ich przeszła w posiadanie Gotów, którą Anglicy zburzyli około połowy dziesiątego stulecia, która następnie przez lat trzydzieści była stosem zwalisk, którą odbudował Abder-Rhaman ben Ali kalif Kordowy, którą zdobyli Portugalczycy, a Maurowie odebrali napowrót, to miasto niegdyś wielkie i ludne, dzisiaj jest już tylko małą, mieściną, zamieszkałą przez tysiąc przeszło maurów i żydów.
Biała i cicha jak klasztor, otoczona tak od strony lądu jako téż i morza wysokim, starym murem z blankami, który miejscami w gruzach już leży, Arzilla, podobnie jak wszystkie małe miasta mahometańskie, nosi na sobie piętno jakiegoś spokojnego, pogodnego, że tak powiem, smutku, przypominające uśmiech chorego, który cieszy się, czując, że śmierć się zbliża.



∗             ∗

O zachodzie słońca, drogą przez miasto przybył do obozu nasz poseł; dzisiaj jeszcze staje mi żywo przed oczy ten piękny, różnobarwny orszak, który, wyjechawszy z bramy wysokiéj, uwieńczonéj blankami, posuwał się naprzód wzdłuż Oceanu, rzucając na piasek wybrzeża, różowy od blasków zachodu, swe długie czarne cienie; dziś jeszcze doznaję owego smutku, któregom doznał wówczas mówiąc sobie w duchu:
„Jakaż to szkoda, że ten piękny obraz, w którym jest tyle włoskiego i afrykańskiego, z którym łączą się tak miłe, tak wesołe wspomnienia musi rozwiać się, zniknąć!
Bo téż naprawdę, w tém miejscu, rzec można, skończyła się nasza podróż; następnego poranku obozowaliśmy w Ain-Dalia, a we dwa dni éwróciliśmy do Tangieru, gdzie nasza karawana rozwiązała się na tym samym placu targowym, na którym zebrała się przed dwoma miesiącami, aby puścić się w drogę.
Komendant, kapitan, dwaj malarze i ja, odjechaliśmy razem do Gibraltaru. — Poseł i wice konsul z całą służbą poselstwa odprowadzili nas na brzeg morski.
Pożegnanie było bardzo serdeczne. Wszyscy byli wzruszeni, nie wyłączając poczciwego generała Hamed-ben-Kasena, który, przyciskając moją rękę do swych szérokich piersi, głosem z serca płynącym powtórzył po trzykroć jedyny wyraz europejski, który umiał:
A Dios! A Dios! A Dios!
Zaledwie wstąpiliśmy na pokład, a już cała ta fantasmagorya baszów, murzynów, arabów, namiotów, meczetów i wieżyc z blankami, wydała nam się czémś niezmiernie dalekiém w przestrzeni i czasie.
Nie tylko kraj jeden, ale świat cały znikał w owéj chwili z przed naszych oczu, świat, o którym wiedzieliśmy niemal na pewno, iż go nie zobaczymy już nigdy. Jednak nieco afrykańskiego żywiołu towarzyszyło nam aż na statek pod postacią obu Selamów, Alego, Hameda, Abd-er-Rhamana, Civa, sług pana Morteo i kilku innych poczciwy chłopaków, którym fanatyzm muzułmański nie przeszkodził pokochać Nazarejczyków i służyć im szczerze.
I oni również rozstali się z nami z oznakami prawdziwego przywiązania i żalu, serdeczniéj zaś nad innych nieoszacowany Civo, który, migając mi po raz „ostatni przed oczami swoją széroką białą koszulą wzdymającą się wiecznie za lada podmuchem; objął mię za szyję jak stary przyjaciel i dwa razy głośno pocałował w ucho.
A kiedy parowiec odpłynął, jeszcze nas żegnali, stojąc w łodzi, powiewając swemi czerwonemi chustkami i wołając tak długo, aż ich mogliśmy słyszéć:
— Niech Allah będzie na drodze waszéj! Wracajcie do Marokko! Bywajcie zdrowi Nazarejczykowie, bywajcie zdrowi Włosi! Żegnajcie nam, żegnajcie!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edmondo De Amicis i tłumacza: Maria Obrąpalska.