Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/480

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

piérwsza zachwiała w pośle wiarę w jego kulinarne zdolności, a która wszakże nie z jego winy się nie udała, lecz dla tego jedynie, iż marsala była nie dobra. Fez, dwór sułtana, Mekinez, Sebu, Ocean, wszystko to on widział przez tę nieszczęsny galaretę. Albo raczéj biédny kucharz zgoła nic z tego nie widział, bo chociaż ciało jego było w Marokko, duch ulatał ciągle na plac Castello.
Spytałem go o jego wrażenia z podróży: nie wiele ich było. Nie pojmował jak to Pan Bóg mógł stworzyć tak szkaradny kraj i takich ludzi!
Opowiadał mi o swoich trudach, o swoich kłótniach z arabskimi kuchtami, o tém jak ciężko gotować obiad na pustyni, i o tém, jak gorąco pragnie czémprędzéj Turyn oglądać; ale co chwila wracał do nieszczęsnej galarety i do francuskiego ministra.
— Ja nie umiem gotować, ja? Panie, mój drogi panie, niech mi pan zrobi tę łaskę, i po powrocie do Turynu (a mówiąc to zlekka dotykał się mego ramienia, aby uwagę moją odwrócić od oceanu), i po powrocie do Turynu pójdzie zapytać, jaki to ze mnie kucharz tego a tego księcia, téj a téj hrabiny itd. itd., oni panu powiedzą, bom u nich przez trzy lata służył! Niech pan zapyta generała Ricotti, tego co to jest ministrem wojny, co to już od lat pięciu jest ministrem wojny, i robi wszystko co mu się podoba, niech pan jego zapyta, czy umiem robić galarety! Ale niech pan pójdzie koniecznie, niech mi pan uczyni tę łaskę, niech pan do niego wstąpi choć na chwilkę, kiedy wrócimy do kraju!