Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/487

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żym wieńcu żółtych kwiatów na czole. Święty, który stanąwszy w poprzek drogi, zaczął nas przeklinać wrzeszcząc jak opętany i obu rękami robić takie ruchy, jakgdyby już twarze nasze szarpał pazurami. Zatrzymaliśmy się, przyglądając mu się ciekawie. Wściekłość jego wzrosła.
Ranni, nie namyślając się długo, zbliżył się ku niemu, chcąc go poczęstować kijem. Ja go wstrzymałem i rzuciłem piéniądz świętemu. Łotr ten umilkł natychmiast, podniósł piéniądz, obejrzał go na wszystkie strony, schował w zanadrze, i znowu wrzeszczéć zaczął przeraźliwiéj, mocniéj jeszcze niż przed tém.
— A, teraz, zawołał Ranni, to ci już wygarbuję skórę!
I zamierzył się kijem na niego.
Lecz w téj chwili żołniérz przybrawszy od razu wyraz poważny, chwycił go za ramię, a następnie z oznakami najgłębszego szacunku, kilka słów półgłosem powiedział do świętego. Okropny starzec umilkł, przesłał nam ostatnie pełne nieopisanéj nienawiści spojrzenie i skrył się pomiędzy skałami, gdzie, jak nam powiadano, żywiąc się korzonkami i trawą już od lat dwu, przebywa po to jedynie, aby módz przeklinać statki Nazarejczyków, które w oddali na morzu spostrzega.