Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/491

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zaczekajcie chwilkę, powiedziałem; zanim strzelać do nich, musimy się najprzód przekonać, czy rzeczywiście mają zamiar nas zabić.
I zacząłem przyglądać się im uważnie. Jechali kłusem; było ich dziesięciu, jedni ciemno ubrani, inni całkiem biało; zdało mi się, iż żaden z nich nie miał strzelby; na czele jechał starzec z siwą brodą; to mnie uspokoiło.
— Szykujmy się w czworobok! wołał przerażony kucharz.
— Nie ma potrzeby, odrzekłem.
Starzec z siwą brodą odsłonił głowę i z czapką w ręku zmierzał prosto ku mnie.
Był to Izraelita.
O dziesięć kroków zatrzymał się ze swym orszakiem, który składał się z cztérech innych Izraelitów i z pięciu sług Arabów, i ruchem pełnym uniżenia wyraził życzenie przemówienia do mnie.
Hable Usled, odrzekłem.
— Nazywam się tak i tak, powiedział po hiszpańsku, głosem słodkim, pochylając głowę na znak głębokiego uszanowania; jestem konsularnym agentem Włoch, oraz wszystkich innych państw europejskich w Arzilli. Czy mam zaszczyt znajdować się przed obliczem jego ekscelencyi posła włoskiego, który, powracając z Fezu, dziś rano wyjechał z Laracze i do Tangieru podąża?
Więc to dla tego, iż mię wziął za posła, przemawiał do mnie tak uniżenie!.. Przybrałem wyraz po-