Liść uschły

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Liść uschły
Pochodzenie Iskry Tom I
Wydawca Kazimiera Gadomska
Data wyd. 1907
Druk Ed. Nicz i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



LIŚĆ USCHŁY.


I.

Tak mi to drobne zdarzenie utkwiło w pamięci, że aż muszę je państwu opowiedzieć. Bardzo drobne, ale, że było w niem coś dla mnie niezrozumiałego, więc je zapamiętałem. Zresztą, możeście państwo zauważyli, że pamięć ludzka, to takie dziwne sitko, przez którego oka ziarna duże wypadają niekiedy, a drobne nie wypadają. Jest w nich pewno jakaś waga, która je przytrzymuje na dnie, ale jaka? Nie wiem, to nie moja rzecz: nie wdawałem się nigdy w żadne filozofie, będąc człowiekiem trzeźwym, praktycznym, ze wszystkich słów pacierza, niegdyś za panią matką powtarzanego, najlepiej pamiętającym słowa: „chleba naszego powszedniego daj nam” i t. d.
Dlatego właśnie, że bardzo dbałem o chleb, wcale nie powszedni, lecz posmarowany masłem śmietankowem albo pasztetem strassburskim, dlatego, że wszelkich ideologów, uważałem za półgłówków lub komedyantów, uczuwałem coś nakształt głębokiego szacunku dla Feliksa Garskiego, którego natura jakby umyślnie w tym celu stworzyła, aby był żyjącem przeciwstawieniem i protestem dla wszelkiej ideologii.
Poznałem się z nim w Wiedniu, dokąd rzucił mię, nietyle los, ile własna moja zdolność dawania sobie rady na świecie. Po rozpoczęciu pracy samodzielnej, zarobkowej, próbowałem osiąść w kilku z kolei kątach, lecz w każdym było mi i ciasno i ciemno i zawiele pajęczyny. Ma się rozumieć, że żaden na świecie kąt, zwłaszcza w domu zrujnowanym, nie może obyć się bez pajęczyn, które oblepiają twarze i lezą do ust. Pfe! skosztowawszy pajęczego jadu, zachłysnąwszy się stęchłem powietrzem, nasłuchawszy się — ciszy, drapnąłem w świat i jakie tam bogi nosiły mię po jego gościńcach, to nosiły: dość, że przyniosło do tej stolicy, za co im wdzięczen jestem, choć nie bardzo, bo powiodło mi się tu, ale niezupełnie.
Z Garskim spotkaliśmy się po raz pierwszy w salonie, raczej w salonach, pewnej znakomitej, wpływowej osobistości i odrazu powiedziałem sobie o nim: „o! sprytna bestya!” Jak to on potrafił przystosować się wybornie do środowiska, bądź co bądź obcego, bo tak, jak i ja, pochodził z Litwy, z takiego sobie wiejskiego, szlacheckiego dworku, a tu stał się światowcem, więcej, bo dworakiem, więcej jeszcze, bo manekinem, którego mówienie, milczenie, zdanie, ukłony, miny zależały od pokręcenia się sprężyny. Traf! zakręciła się sprężyna; manekin we fraku, białym krawacie i w binoklach na nosie, kłania się tak niziutko, że aż końcami palców, w białych rękawiczkach prawie posadzki dotyka. Sprężyna znowu: traf! kłania się wyniośle, zadziera nosa i lekceważąco idzie dalej. Znowu: traf! potwierdza z zapałem: tak! tak! o, tak! Jeszcze raz traf! przeczy z oburzeniem: nie, nie, o! nie! Poloniusz we własnej osobie, tylko zręczniejszy. Żadnych przekonań, upodobań, sympatyi własnych. Jak wasza ekscelencya, tak i ja! A ekscelencya na prawo, na lewo, przed nim, za nim, i ztąd potrzeba krygowania się na wszystkie strony. Zdaje się: trudno! Staniesz przodem do jednej, to plecami zwrócisz się do drugiej; przysuniesz jednej stołeczek pod stópki, to druga się o niego potknąć może. On jednak tę sztukę posiadał znakomicie i jak Eskimos ślizga się na lodzie, między skałami, ślizgał się po posadzkach, między ekscelencyami tak, aby o żadną się nie rozbić.
Trzeba trafu, że powierzchowność wybornie odpowiadała sytuacyi. Bo od powierzchowności wiele zależy; niejeden wół duży i z tłustym karkiem chciałby może dokonywać krygów i z ruchami pełnymi gracyi okrążać skały, albo nawet wsiadać na nie jak na konie, ale patrzących pobudzałoby to do śmiechu, a w pewnych sferach śmieszność, to śmierć.
Garski... ale możeście go państwo gdziekolwiek widzieli, bo przecież to teraz człowiek na świeczniku, wielka pozycya, tuz, personat! Nie? nie widzieliście go nigdy? Ano, niedawno jeszcze przebywacie w Wiedniu; więc opiszę, jak potrafię.
Garski tedy, w porze zapoznania się naszego, miał lat około 40-tu, wzrost średni, ruchy sprężyste, więcej żywe niż powolne, lecz zawsze doskonale wytworne i zgrabne.
Wnosząc z twarzy, musiał być bardzo chudym, ale temu niedostatkowi, mistrze wiedeńskiego krawiectwa, zaradzili tak skutecznie, że w salonie i na ulicy posiadał kształty w sam raz takie, aby wydawać się kształtnym. Twarz jednak była otwarcie chudą z rysami dość prawidłowymi, o co mniejsza, bo motywem głównym, na daleki plan rysy usuwającym, był w niej wyraz. Twarz ta musiała być rozpaczą dla fotografa, skarbnicą dla psychologa. Chuda, sucha, okrągła, odbijała od czarnych, kędzierzawych włosów, żółtawą barwą skóry i dwiema plamami rumieńców, na wklęsłych policzkach. Ponieważ policzki były wklęsłe, więc rumieńce miały pozór trochę niezdrowy, czoło też zaczynało już przypominać zmiętą kartę papieru, tyle je przerzynało włoskowato-cieniutkich zmarszczek; ale dojrzeć to było można zblizka, zdaleka zaś uderzała jedna tylko gruba fałda pomiędzy brwiami, rzucająca na czoło i na twarz całą wyraz myślicielstwa. Dość było spojrzeć na tę fałdę, aby pomimo woli pomyśleć: „rozumny człowiek”. Dość też było czasem popatrzeć na jego oczy z czarnemi jak węgiel źrenicami, bystre, ruchliwe, przenikliwe, niespokojne, aby powiedzieć sobie. „To chciwiec!” A innym razem te same oczy, uważne, posłuszne, czyjeś słowa i zdania chłonące jak balsamy, podszeptywały nazwę: „Pochlebca”; albo słodkie, zachwycone, rozkochane kazały myśleć: „To liryk!” A usta cienkie, delikatne, pod czarnym wąsikiem może ufarbowane; bo zawsze jak koral czerwone, sposobem układania się warg i uśmiechami dyktowały wyrazy najrozmaitsze: filut, służalec, tkliwy kochanek, rozpustny łotrzyk, szyderski sceptyk, poważny statysta; dwu tylko wyrazów nigdy podyktować nie mogły: głupoty i szczerości.
Ogółem biorąc, była to powierzchowność człowieka nerwowego i sprytnego, interesująca bogacwem przebijających się z poza niej namiętności i energii; powierzchowność zawziętego łowcy, który bez spoczynku i po różnych drogach ścigał cel upatrzony, bo od doścignięcia go zależała możność życia w jedynej formie dla niego zrozumiałej, życia pojętego, jak wyrażał się sam Garski, w sposób modernistyczny.
Modernistą był on w każdym calu. Tylko najświeższe prądy naukowe i polityczne, najświeższe artystyczne i literackie szkoły, najświeższe mody w zwyczajach, ubraniu i t. d. Co było dobrem lub pięknem, choćby tylko przed rokiem, ale już z mody wyszło — to rupiecie do umieszczenia w lamusie przodków! Posuwał się w modernizmie tak daleko, że gdy zapanowała moda noszenia męzkich płaszczów krótkich i z czterema pelerynkami, przyodział się w płaszcz taki i kiedy zaczęto na ulicach z wielkim klekotem okręcać na palcach cri-cri, nosił na palcu cri-cri i okręcał je z wielkim klekotem.
Wszystko, co modne, błyszczące, szykowne, co odznaczało, to jest wydzielało z tłumu, było dla niego prawie świętem, nadewszystko jednak, jak mi się zdaje, potrzebnem. Miał przecież w tem pewien takt i umiarkowanie, tak, że elegancyę, którą tchnęła cała jego osoba, poczytywano za wzorową i przyjemną w kilku dość odrębnych sferach, bo wśród pań wielkiego świata i wśród pań półświata, wśród dziennikarzy, giełdziarzy, statystów i — gogów.
Czem się trudnił? Najważniejszym z jego zawodów było dziennikarstwo. Natura stworzyła go poliglotą. Pisał po niemiecku tak, jakby się był urodził Niemcem; posyłał też często artykuły treści politycznej i ekonomicznej do Paryża i Londynu. Ta wielojęzyczność oddawała mu znaczne przysługi, bo czyniła go rodzajem telefonu, przez który można było rozmawiać z Europą, otwierała przed nim progi tych, którzy takiego telefonu potrzebowali, często wysokie i nieprzystępne. Pióro miał cięte, gorzkie, maczane daleko mniej w wiedzy, niż w dowcipie, zaprawionym żółcią, a strzegące się sentymentalizmu, jak pewnej zguby. Kiedym po raz pierwszy spotkał go w Wiedniu, jeden ze wspólnych znajomych naszych oznajmił mi poufnie, że Garski reflektuje na stanowisko redaktora jednej z największych i najbardziej wpływowych gazet. Był to Galicyanin, który przybył do Wiednia, także w celu reflektowania na różne dobre rzeczy... więc mówiąc o Garskim, ironicznie wykrzywiał usta. Daremna ironia! Wkrótce Garski doścignął, czego pragnął, a że ja również byłem jednym z zawzięcie ścigających i na różne zdobycze reflektujących, więc dochodziłem często do redakcyi wielkiej gazety, na której czele stanął. Przepych, bogactwo, tłum, tłok, blask, prawdziwie modernistyczna świątynia! Cóż dziwnego! Przebywa w niej bogini współczesnego świata, którą jest polityka i kuźnię swą posiada inny jeszcze modernistyczny bożek, imieniem: „pieniądz“. Na giełdach, w przedsiębiorstwach, w bankach, w handlu i t. d., pieniądz napływa, odpływa, okręca się, mnoży i niknie, stosownie do tego, jak tu, w tej świątyni, kapłani jej pokręcają, odkręcają, naciskają i zwalniają sprężyny rozmaite. Cienki, giętki, wkońcu zaróżowiony palec Garskiego, nieustannie i czujnie przybliżonym był do tych sprężyn i to właśnie nierzadko mię do niego sprowadzać musiało. Raz, pamiętam, jak w redaktorskim gabinecie swoim, pełnym pluszów, bronzów i papierów, przy wielkiem biurku na drogocennym fotelu siedząc, z postawą Radamantesa, wydającego sąd nad duszą do piekieł przybyłą, nauczał młodzieńca jakiegoś, mającego wyciągniętą twarz i na kwintę spuszczony nos ideologa. Bo zauważyć należy, że w czasach naszych ideolodzy, stale mają nosy spuszczone na kwintę i po tym rysie niemylnie ich wśród tłumu rozpoznawać można. Garski zaś miał binokle na oczach, fałdę myślicielską pomiędzy brwiami i mówiąc, po książęcemu trochę dzielił sylaby.
— Co nam pan w artykule swoim prawi o etyce wszechludzkiej, o patrzeniu na rzeczy z punktów wysokich, o prawach historycznych, wymiarach sprawiedliwości etc. etc. To do nas nie należy, kochany panie, nie na-le-ży! Na to jest dekalog, są księża, poeci, no... i pensyonarki! My zaś, ludzie pozytywni, gruntowni, nie znamy i znać nie chcemy nic, oprócz trzech rzeczy, któremi są: fakt, cyfra i interes. Niech pan sobie za-pa-mięta! Fakt, cyfra, interes. W tem mieści się polityka, finanse, przemysł, postęp — słowem: cały świat współczesny, cały mo-der-nizm. Resztę, kochany panie, wszystką resztę z tych trzech atutów, odsyłamy do poematów, do romansów, do konfesyonałów i do... do re-dak-cyj-ne-go kosza...
I niepodobna wyobrazić sobie bardziej wyniosłego i zarazem eleganckiego gestu nad ten, z jakim Garski, wskazując przy ostatnich słowach kosz na papiery, zaokrąglił ramię tuż przed pobladłym nosem ideologa.
Innym razem słyszałem, jak mówił:
— Siła, panie kochany, siła oręża, czy rozumu, czy bogactwa lub sprytu, ale zawsze i tylko siła! To Kolchida, Sezam i katechizm naszego dzisiejszego świata. Reszta — do lamusa przodków!
Więc fakt, cyfra, interes i siła, a potem jeszcze tylko jedna rzecz: Użycie.
Umiał używać! jaki to był miły chłopak i zarazem jakie to było pyszne zwierzę na rozmaitych kolacyach, śniadańkach i innych zebraniach, śród których wyłącznie królowały: Lied, Weib und Wein, a nawet tylko Weib i Wein, bo Minnesingerzy ze swojem Lied, dawno już zamieszkali w lamusie przodków! Ale przy Weib i Wein, Garski nabierał werwy i natchnienia, pozbywał się wszelakiej wyniosłości i sztywności, stawał się w całem znaczeniu bon enfant czy bon prince, miłym chłopcem bez żółci ani ironii. Opowiadał anegdoty, śmiał się, czasem nawet, pod wpływem szlacheckiego atawizmu, współbiesiadników obejmował i całował. Ale niechże mu w takich chwilach jaka kobieta lub jakie o nią współzawodnictwo silnie do głowy i zmysłów uderzy!
Chociaż dawno już przestałem widywać go w podobnych okazyach, mam jeszcze przed oczyma uśmiech tych warg czerwonych, którego nie powstydziłby się Heliogabal, rozciągnięty na fijołkach, i pierścienie tych czarnych włosów, podnoszące się jak rożki Pana, bożka natury, nad czołem, które całkowicie traciło myślicielską zmarszczkę i zapływało ciemnym rumieńcem, gdy oczy topiły się w płynnym miodzie.
Raz widziałem go w postaci, nie Fauna albo Satyra, lecz pantery. Było to na giełdzie, w czasie wielkiego targu, o pewne papiery publiczne. Dość często widywałem Garskiego przy rozmaitych robotach pieniężnych, bo jako akcyonaryusz i urzędnik kilku banków, częstym był gościem giełdy, której ja stałem się prawie domownikiem. Zazwyczaj zachowywał przy tych robotach zimną krew i spokój, chociaż można było dostrzedz, że wynikały one, nie z natury, lecz z pracowitych zwycięztw, odnoszonych nad naturą przez silną wolę. Wtedy jednak rozprawa giełdowa toczyła się z gwałtownością wyjątkową. Stronnicy dwóch potentatów finansowych stanęli z sobą do boju i niczem wobec niego staro rzymskie cyrkowe walki błękitnych i zielonych! Szło o podtrzymanie albo upadek olbrzymiego przedsiębiorstwa, którego papiery jedni usiłowali podrzucić do wysokości nieba, inni zmieszać z prochem ziemnym. Hausse! baisse! Hausse! baisse!
Garski był po stronie hausse’y. Stał na czele stronnictwa; od zwycięztwa lub klęski zależało mu bardzo wiele pod względem pieniężnym i wielu innymi względami. Więc stopniowo ze skóry światowca, statysty, goga wydobywał się dzikus, a z dzikusa łeb i pazury ukazywała pantera. Im dłużej trwała i w sposób niebezpieczny na obie strony kołysała się walka, tem widoczniej wzdymały się w nim te spodnie warstwy natury ludzkiej, które świadomie lub nieświadomie nosimy w sobie wszyscy i w których, jak niedźwiedź podczas mrozów, śpi do czasu zwierzę człowiecze, la bête humaine.
Na plecach i na ramionach Garskiego, widać było pod cienkiem suknem drganie muskułów, zrazu rzadkie, potem coraz częstsze i gwałtowniejsze; we wklęsłościach policzków rumieńce nabrały sino-gangrenowatej barwy, kędzierzawe włosy mnóstwem czarnych rożków powstały nad głową; oczy co moment, to osłaniane przez drżącą rękę binoklami, to od nich uwalniane, ciskały snopami iskier, a wargi, jak zwykle czerwone, rozwierając się szeroko dla wydawania giełdowych haseł, świeciły białością drobnych, ostrych, zjadliwych, w pełni wyszczerzonych zębów.
Wbrew zwyczajowi swemu, on, tak dystyngowany i elegancki w układzie, miotał się teraz we wszystkie strony, ku przeciwnikom wyciągał ściśnięte pięści, ze sprzymierzeńcami porozumiewał się przez spojrzenia, uśmiechy i gesty szyderskie, jadowite, niekiedy błazeńskie. Wprost, jak to mówią, wyskakiwał ze skóry, a raczej miotało nim, w głosie mu ryczało, przez oczy parskało i przez drgającą skórę wyskakiwało zeń zwierzę, drzemiące pod kołderką cywilizacyi, lecz teraz zapachem żeru obudzone.
Nie biorąc w tej grze osobistego udziału (co, nawiasem powiedziawszy, przyprawiało mię o rozpacz), z ciekawością przypatrywałem się Garskiemu, lecz daleko ciekawszą jeszcze rzeczą, niż wściekłość w czasie walki, było to, co po jej ukończeniu nastąpiło.
Garski ze stronnictwem swojem odniósł zwycięztwo. Akcya, przedtem dobrze obmyślona i przygotowana, a potem z piekielną furyą przeprowadzona, zadała przeciwnikom klęskę całkowitą. Znaczne zyski pieniężne, fama biegłości i energii w sprawach tego rodzaju, wdzięczność potentata, którego armią dowodził w boju — oto były jasne jak dzień korzyści z odniesionego zwycięztwa. Zdaje się: świetnie!
Czegóż chcieć więcej?
Jednak, gdy na czas jakiś utraciwszy go z oczu, spotkałem się z nim wypadkiem pośród najsamotniejszego korytarza giełdowego gmachu, nie miał wcale miny tryumfującej i uszczęśliwionej. Przechadzał się sam jeden po korytarzu, a ktokolwiek ujrzałby go z tyłu, mógłby mniemać, że to jeden ze zwyciężonych albo wogóle człowiek strapiony, bo ręce miał splecione za plecami przygarbionemi, kark zgięty i spuszczoną głowę. Gdy w twarz mu spojrzałem, spostrzegłem, że była jakoś wydłużoną, zagasłą, szarawą, a gdy winszować mu zacząłem, jak błyskawica po deszczowej chmurze, przebiegła po niej ironia.
— Zapewne, zapewne — wycedził przez zęby — zwycięztwo kapitalne, ale...
Ręką uczynił gest lekceważący.
— Czy to takie walki i zwycięztwa na świecie bywają!
— To tryumf, o którym pisać będzie cała Europa! Czegóż można pragnąć więcej? — wołałem z zapałem neofity, w najwyższym stopniu zbudowanego.
Jego wzrok przygasły, omdlały, leniwie błądził po mrocznej głębi korytarza.
— Europa jest mała — przemówił zwolna — kiedy idzie w takich rzeczach o ideał: — czytaj pan dzienniki amerykańskie. W porównaniu z tem, co tam się robi, myśmy liliputy i interesa nasze lilipucie...
Ożywiając się, zaczął opowiadać jakąś amerykańską historyę giełdową, istotnie kolosalną. Ruchome nozdrza rozwierały się mu i ściągały, jakby od węszenia czegoś dalekiego, a pożądanego. Potem przygasł znowu.
— Zapewne — powtórzył — mam słuszną przyczynę być zadowolonym. Tylko, że widzi kochany pan, jest z tem tak, jak gdy wypuszczamy z objęcia piękną kobietę... Jest piękną, pożądaliśmy jej wściekle, dobijaliśmy się o jej posiadanie zapamiętale, a gdyśmy cel osiągnęli, czujemy, że czegoś jeszcze jej nie dostawało, że mogą być na ziemi jeszcze piękniejsze, słodsze, milsze nad nią kobiety, że, słowem, nasyciwszy pragnienie, zostaliśmy tak, jakeśmy pierwej byli, pragnącymi. Nieprawdaż? Czy pan tego nie doświadczał?
— Jednak... — zacząłem protestować.
— Jednak — podchwycił — zawsze pożądać będziemy pięknych kobiet i zawsze prowadzić będziemy wściekłe akcye dla osiągnięcia pożądanych celów. Ma pan racyę, ale i ja mam ją także, bo po zwycięzkiem ukończeniu akcyi, zawsze też będziemy przypominali sobie króla Salomona, nie tego, który miał siedemset żon, ale tego, który, mając siedemset żon, pisał Eklezyastę...
Tu jakby pożałował, że tak wiele powiedział albo znudził się mówieniem, szybkim ruchem podniósł i opuścił nad głową kapelusz.
— Żegnam pana — rzekł krótko, a ponieważ kilka osób ukazało się na korytarzu, więc z podniesioną głową zwykłym sobie elastycznym krokiem odszedł. Ale szybkiemu ruchowi ręki, podnoszącej i opuszczającej kapelusz, tudzież krótkiemu słowu pożegnania towarzyszyło pewne wygięcie w bok szyi, pewne wydłużenie się i postarzenie twarzy, pewien rzut oka skośny i szybki, które nic innego oznaczać nie mogły, jak apatyczne znużenie, głuchą złość i nade wszystko zimne, ckliwe, nudne niezadowolenie.
W salonach, do których wspólnieśmy uczęszczali, znajdowała się zawsze spora ilość ekscelencyi obu płci. Ma się rozumieć: żony zupełnie, a w pewnym stopniu i córki ekscelencyi męskich, były żeńskiemi ekscelencyami, a grupa ta, jak wszystkie grupy ludzkie, zawierała w sobie jednostki piękne i szpetne, miłe i niemiłe. Na jedną z tych żeńskich ekscelencyi wskazywać zaczęto, jako na cel matrymonialnych starań Garskiego. Gdyby Ossę zwalić na Pelion, jeszczeby ich wysokość nie dorównała wysokości, na której znajdował się jej ojciec, tak, że na pozór można było w tym wypadku posądzić Garskiego o ideologię. Ale wiedział on dobrze, co czynił. Ona była trzydziestoletnią ekscelencyą, grubą w pasie i zanadto czerwoną na twarzy; on był „człowiekiem przyszłości”. Sprawdził potem tę przepowiednię, ale dla łatwiejszego jej sprawdzenia małżeństwo to przedstawiało środek pomocniczy co się zowie. To też widziałem, jak robił do niej swoje najpiękniejsze liryczne oczy, a słowa i zdania jej ojca chłonął oczyma jak balsamy.
Stało się. Cała stolica wkrótce mówiła o zaręczynach Garskiego z córką bardzo wysokiej ekscelencyi. Podziwiano, zazdroszczono, winszowano. Ja także podziwiałem, zazdrościłem, winszowałem. Prawdę mówiąc, dyabli mię brali na myśl, że sam nigdy tak daleko jak on nie zajdę; gdzietam! lecz z drugiej strony ceniłem wielce dość poufałe stosunki z człowiekiem, który, dziś będąc siłą, jutro najpewniej będzie potencyą.
Nie należy przesądzać poufałości tych stosunków; nie patrzyliśmy sobie duszą w duszę i żaden z nas nie wskoczyłby za drugiego w ogień, ani w wodę. Owszem, przypuszczam, że z łatwością moglibyśmy skoczyć sobie do oczu, gdyby przypadkiem znalazła się pomiędzy nami, nieprzymierzając kość do ogryzienia. Ale pochodziliśmy prawie z jednych okolic, Garski znał trochę moich krewnych, ja jego, a chociaż nie tęskniliśmy wcale ani do okolic, ani do krewnych, tworzyło to pomiędzy nami jakiś łącznik, dla nas samych nie bardzo zrozumiały. Przytem my tylko dwaj wiedzieliśmy nawzajem o swoich pierwszych początkach więc mnie jak mnie, bo do niczego tak bardzo osobliwego nie doszedłem, ale Garskiemu przyjemnie być musiało popisać się czasem przedemną „Oto, co miałem, a co mam! Zkąd wyszedłem, a gdzie zajdę”! Nieraz spostrzegłem, że spotyka mię nie bez przyjemności, że więcej wypowiada się przedemną niż przed innymi, a raz odkryłem, że, nieproszony, sam przez się i nic o tem nie mówiąc, oddał mi dość ważną przysługę. Kiedym mu za nią dziękował, skinął niedbale ręką.
— Co tam! Cóż dziwnego! Swój swemu...
I zaraz poprawił się ze śmiechem:
— Ręka rękę myje, kochany panie, rzuć za siebie, znajdziesz przed sobą. Czy ja wiem? Może mi pan kiedy przydasz się na co...
Tak, że zostałem w niepewności, czy okazał mi dobroć dlatego, że mię lubił, czy też był to werbunek klientów do tworzenia orszaku, oklaskiwania mów i kiereszowania wrogów patrona. Ale mało o to dbałem. Z przysługi, którą mi oddał, odniosłem znaczną korzyść. Reszta — do lamusu!




II.

Czy zwiedzaliście już państwo nasz piękny Prater w czasie świątecznych, popołudniowych przejażdżek? Nie? Czasu jeszcze nie było! Cóż powiem? Jest to baśń, widowisko wywołane różdżką czarnoksiężnika, urzeczywistnienie marzeń Nababa i zarazem Dafnisa z sielanki. Nie jestem poetą; nie będę więc zdolnym przedstawić dość barwnie i plastycznie tych dwóch nieskończonych szeregów kół, koni i ludzi, które przez długie godziny nieustannie dążą w dwie przeciwne strony po drodze nieścignionej okiem. Ile jest na świecie różnych form powozów, wszystkie tam są: ile jest na święcie różnych ras końskich, wszystkie tam są; ile jest na świecie różnych rodzajów piękności kobiecych, wszystkie tam są; ile jest na świecie różnych elegancyi spacerowych, wszystkie tam są. Jak w dwóch poważnie płynących rzekach, wzrok tonie w dwóch zwolna sunących szpalerach błyszczących politur, kolorowych mitr, herbów, monogramów, końskich grzyw i wygiętych karków, świecących liberyi, różnobarwnych pluszów i atłasów, różnoplemiennych, odświętnych, w odświętną oprawę ujętych twarzy ludzkich.
Wszystko to, obliczone na pieniądze, przedstawia miliony, a z estetycznego punktu jest mozaiką, ułożoną z mnóstwa wyszukanych szczegółów i rozciągniętą dwoma ruchomymi pasami na tle turkotu bardzo przytłumionego, bardzo monotonnego i połączonego tylko z przytłumionym i bardzo miarowym tętentem kopyt końskich.
Tyle dla Nababa.
A dla Dafnisa?
Nie jestem poetą; ale pamiętam, że dnia tego, za jedną ścianą lasu, która stoi z obu stron drogi, wznosił się wielki, miedziano czerwony obłok i pożarowymi blaskami nalewał pękate tułowia chmur sunących nad ścianą lasu przeciwległą. Pamiętam jeszcze, że tam, gdzie iglaste drzewa ustępowały przed liściastemi, rozpościerały się na krwistem tle szmaty czarnych koronek, utworzonych z bezlistnych gałęzi, i to jeszcze, że w stronie lasu stojącej pod chmurami panował lekki zmrok, pobielony mgiełkami, wałęsającemi się po ziemi świeżo zroszonej deszczem.
Czy zauważyliście kiedy, kochani państwo, że zmartwienie czyni człowieka w sposób szczególny czułym na piękność natury? Kiedy jesteśmy zadowoleni i weseli, do dyabła odesłalibyśmy tego, ktoby nam chciał pokazywać obłoczek, mgiełkę, rzeczułkę, trawkę; wolimy wtedy w miłej kompanii ludzkiej używać życia i popisywać się przed mniej szczęśliwymi ze swojem szczęściem. Ale niechże fortuna, ludzie, choroba, śmierć lub cokolwiek innego wytnie nam tęgo po łbie, lub choćby po nosie, wtedy coprędzej do matki natury na rańtuch i w czułości! jakie piękne, samotne, ciche są twoje obłoczki, mgiełki, rzeczułki i trawki! Wychodzi to na sprawdzanie się przysłowia: kiedy trwoga to do Boga!
Uwaga ta nie jest, broń Boże, wdawaniem się w filozofię, ale tylko wynikiem osobistego doświadczenia. W owym dniu świątecznego spaceru Wiedeńczyków, o którym mówię, czułem się w bardzo złym humorze. Aż dwa interesy naraz szkaradnie mi się nie powiodły; człowiek, na którego liczyłem jak na Czarnego Zawiszę, zawiódł mię na punkcie najboleśniejszym, bo finansowym. Przytem, własnego, kawalerskiego zaprzęgu jeszcze mieć nie mogłem, wynajętym jeździć nie chciałem, więc dla ruchu, w nadziei rozrywki, poszedłem na Prater i szedłem czas jakiś brzegiem lasu, zmieszany na szerokim chodniku z tłumem pospólstwa, ciągnącego szarymi strumykami po obu stronach świetnych rzek, które toczyły się wielką drogą.
Wkrótce zaczęło mi tam być ciasno i smutno i nudno. Uczułem się upokorzonym, ubogim, skrzywdzonym sierotą i — buch! na łono natury.
Wszedłem do lasu.
O takiej porze nikogo nigdy niema w lesie, wszystko, co żyje, albo jeździ po drodze, albo, przechadzając się, gapi się na jeżdżących. Nawet drobne mieszczaństwo, z gromadami dzieci i koszami pełnymi jadła, wyłazi na łączki, mające otwarty widok na drogę, i gwarząc, jedząc, przygląda się wspaniałościom nababowym. Szedłem więc czas jakiś pomiędzy drzewami zupełnie sam jeden.
Jesień to była. Białawe mgiełki nizko zawisały nad mokrą zielenią mchu i trawy; gdzieniegdzie z drzew kapały liście żółte, czerwonawe i cicho kładły się u stóp krzaków; gdzieniegdzie jaskrawy blask miedzianej zorzy krwistemi smugami malował pnie, albo z za ciemnych gałęzi błyskał promykiem filuternym. Zaszedłem już tak daleko, że prawie przestałem słyszeć głuchy turkot, toczący się po wielkiej drodze, gdy wśród drzew mignęła mi przed oczyma postać ludzka. Mylę się: nie człowieka właściwie spostrzegłem, lecz tylko krótki płaszcz męski, zaopatrzony w cztery pelerynki. Pomyślałem zrazu: „Jakaś melancholia opanowała jakiegoś goga i pchnęła go na łono natury“! Ale po chwili zobaczyłem, że cztery pelerynki pochyliły się ku ziemi, jakby nizki pokłon oddawały drzewom, i dość długo w pozycyi tej pozostawały, poczem, wyprostowawszy się, poszły dalej, lecz po kilku minutach znowu nachyliły się, czegoś po ziemi szukając i, znalazłszy, czy nie znalazłszy, znowu wyprostowywały się i szły zwolna.
Coś mię tknęło. Czy być może? Oczom swoim wierzyć nie chciałem. Garski tu! Niechże ja, skrzywdzone dziecko losu, pastwa niepowodzeń; ale on, wybraniec fortuny, posiadacz jednego z najpiękniejszych w stolicy zaprzęgów, narzeczony córki jednej z najwyższych ekscelencyi, zamiast zająć wśród high life’u miejsce przynależne, brylować, tryumfować, zazdrość obudzać, życia używać, przechadza się tak, jak i ja, pośród mgiełek, promyczków i z drzewek kapiących listków! I czegoś szuka! Czego on tu szukać może? Zdjęło mię oprócz ciekawości radosne przeczucie, że melancholia moja spotyka się z towarzyszką tam, gdzie jej obecność najmniej przypuszczaćby można. Słodko jest, cierpiąc, widzieć spadającą do czary szczęśliwszego kropelkę cierpienia.
— Dzień dobry panu!
— A, to pan! Dzień dobry. Pan tu także na kilka minut odpoczynku?
Pod najmodniejszą czapeczką, mającą kształt dobrze zgniecionego grzybka, twarz jego wydała mi się więcej jakoś, niż zwykle, łagodną i ucieszoną. Trochę cedząc sylaby, lecz bardzo uprzejmie zaczął:
— Dobrze, że się pan tu znalazł: przejdziemy się trochę razem.
Spojrzał na zegarek.
— Mam jeszcze pół godziny...
— A potem?
— Potem wracam do domu, ubiorę się i pośpieszę na obiad do przyszłego teścia. Wielka gala i wielka fatyga!
A quand la noce?
— Za dwa tygodnie. Nie mógłby kochany pan wyobrazić sobie, ile mam zajęcia! Trzeba mieć herkulesowe siły... Aż głowa czasem pęka i w plecach pstryka. To pstrykanie mię niepokoi, ale doktorowie powiadają, że to tylko le surménage... Spodziewam się! Ta gazeta, pan wie, jaka to piekielna maszyna. Musi lecieć i lecieć, ani sekundy opóźnienia, ani dnia przerwy; nieprawdaż? Następnie banki! A czy pan słyszał już o tej awanturze bankowej w Berlinie? To prawdziwa malawantura, z której i na nas...
Tu urwał, popatrzył kędyś w stronę, uszedł szybko kilka kroków i nizko schylony dotknął ziemi w kilku miejscach palcami w duńskiej rękawiczce. Otwierałem usta, aby wymówić zapytanie, ale on, wracając ku mnie, już opowiadał o awanturze finansowej, zaszłej w Berlinie i o możliwych jej następstwach dla banków wiedeńskich. Chwilami wpadał w roztargnienie i rzucał po ziemi tak badawcze spojrzenia, że aż mu się pogłębiała zmarszczka myślicielska pomiędzy brwiami.
— A oprócz tego wszystkiego, kochany panie, urządzenia domu na przyjęcie młodej pani... que diable! niebardzo już młodej, ale przyzwyczajonej... pan wie... C’est une mer à boire! Od trzech miesięcy głowa mi trzeszczy od krzeseł, stołów, kobierców, gobelinów, stylów, ekwipaży, liberyi...
— To głowa — zauważyłem — a kieszeń?
Uśmiechnął się z zadowoleniem.
— To najmniejsze! Lokuję kapitał na dobry procent. Tylko nudzi mię to, trudzi, denerwuje, zjada... Wprawdzie są tapicerzy, dekoratorzy, dostarczyciele i t. d., ale nie mogę zupełnie spuścić się na nich. Dysponuję, kontroluję, pani moja na swoją rękę dysponuje, przyszły papa na swoją... Codziennie debatujemy...
Tu znowu rzucił się w bok, nizko schylony poszukał czegoś na ziemi i, wyprostowawszy się, powracał. Przyszło mi na myśl, że ten Uebermensch dostał bzika.
— Co pan takiego robi? Czego pan szuka?
— Śmiej się pan ze mnie; ja sam śmieję się z siebie — odpowiedział i zaśmiał się, ale nie szczerze.
Potem mówił dalej:
— Fantazya... czysta fantazya i gorzej jeszcze, bo sentyment, czy ja wiem.... mais c’est plus fort que moi!
Stanął, plecami oparł się o pień drzewa i zapytał:
— Pamięta pan las w Kalinówce?
— Naturalnie, przecież tam byłem nie dawniej, jak przed dwoma laty.
— Więc już po wyjściu za mąż panny Władysławy?
— Panna Władysława nie wyszła za mąż.
— Jakto? — zawołał — przecież miała wychodzić, wiem o tem z pewnością!
— Nie wyszła. Odmówiła narzeczonemu.
— Dlaczego? — zapytał z wybuchem i oczy mocno mu zaświeciły.
— Nie wiem; podobno nie mogła po-ko-chać!
— Proszę!
Zamyślił się; nerwowym ruchem okręcał na palcu sznurek od pince-nez.
— Szkoda! — rzekł po chwili — ładna panna.
— Piękna — poprawiłem.
— Poprawka trafna. Ale pan jej nie znał, kiedy miała lat siedemnaście, osiemnaście. Wtedy to była... była to moja wielka, najszaleńsza w życiu miłość. Wiotka, delikatna, prawdziwa lilia... Warkocz, splot złota, gruby i ciężki... żywość iskry... wesołość szczygła, ale nadewszystko, nadewszystko czystość i niewinność... wie pan... taki puszek na brzoskwini, którego szkoda tknąć... Dziewczę prawdziwie sielskie i... jakby tu do rymu... i anielskie, oui, c’est le mot, anielskie...
Słuchałem zdumiony, nie przerywając. Oczy jego stawały się... na wszystkie bogi przysięgam, że stawały się lirycznemi, choć nie było żadnej ekscelencyi, do której potrzebowałby je robić.
— A pamięta pan to miejsce w kalinowskim lesie, co to blizko tej drogi, po której jeżdżą chłopi? Czy pan nie znajduje, że niektóre miejsca tego lasu przypominają tamto miejsce?
Istotnie było tak, jak mówił. Odszedł od drzewa, szliśmy w milczeniu kilkanaście kroków.
— Otóż, widzi pan, ja i panna Władysława przepadaliśmy za zbieraniem rydzów. Wypadek zrządził, że przez trzy jesienie z rzędu bywałem w Kalinówce i każdej jesieni powtarzały się te rydzowe uciechy... Lecz stokroć milszemi nad rydze były rozmowy nasze przy takich czerwonych zachodach słońca, jak dzisiejszy, pomiędzy takiemi samemu drzewami, jak te...
— Tylko, że tu rydzów niema — zauważyłem.
— Otóż to! — zawołał. — Niech pan sobie wyobrazi, wlazło mi dziś w głowę, że być muszą. Wszedłem do lasu, aby trochę odpocząć... jestem szalenie... sza...le...nie zmęczony! I jak tylko wszedłem, tchlinka mi zapachniała, ta tchlinka, co to, pan wie, czuć ją w lesie od mokrych miejsc, na których rosną grzyby. Czuje pan tę tchlinkę? Ja teraz już mniej, ale wprzódy bardzo czułem. I są tu takie wypukłości pomiędzy trawą, pod któremi zdaje się, że koniecznie siedzieć musi rydz... Ale niema. Z góry zresztą wiem, że niema, jednak zdaje mi się ciągle: a nuż! C’est plus fort que moi!
Śmiał się, ale oczy jego stawały się, nie lirycznemi już, lecz smutnemi, wprost smutnemi!
— Dlaczegóż nie pobraliście się z panną Władysławą? — zapytałem.
— Phi! — odpowiedział. — Ja miałem malutki kapitalik, ona miała malutką Kalinówkę. Czy podobna było rezygnować się na podobną egzystencyę?
— Naturalnie, że niepodobna! — potwierdziłem z zapałem i po chwilowej pauzie zaczęliśmy mówić o czem innem.
Garskiemu nie pilno snać było na galowy obiad do przyszłego teścia, bo zapomniał, czy nie chciał pamiętać, że pół godziny, o której był wspomniał, oddawna minęło. Mówił o swoich widokach na przyszłość. Otrzyma w posagu za żoną zameczek w Styryi. Jako dobra, to prawie nic nie warte, ale rezydencya letnia pyszna, w miejscowości wspaniałej, urządzona po książęcemu. Dalej, ma zamiar zostać posłem do rady państwa. Będzie się o to starał, a przy stosunkach teścia niewątpliwie celu dopnie. On zresztą zawsze zamierzonych celów dopina. Odkąd tu przybył, nie spotkało go jeszcze w niczem zupełne fiasco, a najczęściej rezultat przechodził oczekiwanie. I nie jest to wcale ślepem szczęściem, szczęśliwym trafem, jak niektórzy utrzymują. Wcale nie. To wynik teoryi, ściśle w praktyce stosowanej.
— Zamknąć ją można, tę teoryę, w trzech słowach: fakt, cyfra, interes...
— I siła — wtrąciłem.
— A tak — potwierdził śpiesznie. — Fakt, cyfra, interes, siła.
— Jedyne sposoby do stania się Uebemenschem — zauważyłem.
— Niewątpliwie — odpowiedział i z uśmiechem mówił dalej: — Ale jeżeli pan myśli, że zawód Uebermenscha jest łatwy i rozkoszny, to się pan myli, bardzo myli.
Wtem wzrok jego padł na jakiś czerwonawy punkcik, ledwie dostrzegalny pod rozłożystym krzakiem. Skoczył w stronę, kilka kroków podbiegł. Gdy biegł, nogi jego z pod płaszczyka o czterech pelerynkach wydawały się bardzo długiemi i cienkiemi. Pochylił się, coś z ziemi podniósł; gdy stanął przedemną, trzymał w palcach liść, mający żółtoczerwonawą barwę. Uśmiechnąłem się.
— Znowu zawód!
Nie odpowiedział i po chwili dopiero przemówił:
— Więc panna Władysława nie wyszła za mąż! Proszę!
Ogarnęło go osłupiałe prawie zamyślenie. W końcach palców miał czerwonawy liść uschły, aż kruche tkanki z cichym chrzęstem pękać zaczęły, wysypały się z palców i, nikłym różowym pyłem rozwiawszy się w powietrzu, opadły na ziemię. Jednocześnie czarne oczy Garskiego, przygasłe i omdlałe, utkwiły w mojej twarzy.
— Mam prośbę do kochanego pana — zcicha przemówił — pan tam jeździ czasem... Niechże pan przy sposobności powie pannie Władysławie, że powodzi mi się wybornie, udaje mi się wszystko, że stoję u szczytu pomyślności i jestem bardzo... zadowolony z życia. Ale pomimo to... pomimo to... chciałbym choć przez jedną godzinę być jeszcze kiedykolwiek tak szczęśliwym... to jest, rozumie kochany pan! w taki sposób szczęśliwym, jak byłem tam... gdyśmy z nią przy takich samych czerwonych zachodach słońca, jak dzisiejszy, w lesie kalinowskim rydze zbierali i długo, długo rozmawiali... o ideałach!
Zaśmiał się zcicha.
— Bo panna Władysława była kobietą z ideałami... które i ja przez czas jakiś podzielałem... ale potem...
Uczynił ręką gest, oznaczający zupełną niemożność.
— Inaczej stać się nie mogło, żadnym sposobem nie mogło. Jednak niech pan przy pierwszej tam bytności swojej powie pannie Władysławie, że wspominam i... i żałuję!
Po chwilowem milczeniu dodał jeszcze:
— I niech się tam pan pokłoni odemnie Kalinówce, temu lasowi i...
Zaśmiał się znowu.
— I ideałom!
Potem jeszcze dodał:
— Bo tam jest ich siedlisko.
Wyciągnął do mnie rękę.
— Niechże kochany pan spełni to polecenie moje, a może i ja będę mógł w czemkolwiek stać się panu użytecznym. Ręka rękę myje. Żegnam pana.
Szybkim ruchem dotknął czapeczki i elastycznym krokiem odszedł w stronę, z której dochodził przytłumiony turkot kół, toczących się po wielkiej drodze Prateru.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.