Strona:Eliza Orzeszkowa - Iskry T.1.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

by nam chciał pokazywać obłoczek, mgiełkę, rzeczułkę, trawkę; wolimy wtedy w miłej kompanii ludzkiej używać życia i popisywać się przed mniej szczęśliwymi ze swojem szczęściem. Ale niechże fortuna, ludzie, choroba, śmierć lub cokolwiek innego wytnie nam tęgo po łbie, lub choćby po nosie, wtedy coprędzej do matki natury na rańtuch i w czułości! jakie piękne, samotne, ciche są twoje obłoczki, mgiełki, rzeczułki i trawki! Wychodzi to na sprawdzanie się przysłowia: kiedy trwoga to do Boga!
Uwaga ta nie jest, broń Boże, wdawaniem się w filozofię, ale tylko wynikiem osobistego doświadczenia. W owym dniu świątecznego spaceru Wiedeńczyków, o którym mówię, czułem się w bardzo złym humorze. Aż dwa interesy naraz szkaradnie mi się nie powiodły; człowiek, na którego liczyłem jak na Czarnego Zawiszę, zawiódł mię na punkcie najboleśniejszym, bo finansowym. Przytem, własnego, kawalerskiego zaprzęgu jeszcze mieć nie mogłem, wynajętym jeździć nie chciałem, więc dla ruchu, w nadziei rozrywki, poszedłem na Prater i szedłem czas jakiś brzegiem lasu, zmieszany na szerokim chodniku z tłumem pospólstwa, ciągnącego szarymi strumykami po obu stronach świetnych rzek, które toczyły się wielką drogą.
Wkrótce zaczęło mi tam być ciasno i smutno i nudno. Uczułem się upokorzonym, ubogim, skrzywdzonym sierotą i — buch! na łono natury.
Wszedłem do lasu.