Strona:Eliza Orzeszkowa - Iskry T.1.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Istotnie było tak, jak mówił. Odszedł od drzewa, szliśmy w milczeniu kilkanaście kroków.
— Otóż, widzi pan, ja i panna Władysława przepadaliśmy za zbieraniem rydzów. Wypadek zrządził, że przez trzy jesienie z rzędu bywałem w Kalinówce i każdej jesieni powtarzały się te rydzowe uciechy... Lecz stokroć milszemi nad rydze były rozmowy nasze przy takich czerwonych zachodach słońca, jak dzisiejszy, pomiędzy takiemi samemu drzewami, jak te...
— Tylko, że tu rydzów niema — zauważyłem.
— Otóż to! — zawołał. — Niech pan sobie wyobrazi, wlazło mi dziś w głowę, że być muszą. Wszedłem do lasu, aby trochę odpocząć... jestem szalenie... sza...le...nie zmęczony! I jak tylko wszedłem, tchlinka mi zapachniała, ta tchlinka, co to, pan wie, czuć ją w lesie od mokrych miejsc, na których rosną grzyby. Czuje pan tę tchlinkę? Ja teraz już mniej, ale wprzódy bardzo czułem. I są tu takie wypukłości pomiędzy trawą, pod któremi zdaje się, że koniecznie siedzieć musi rydz... Ale niema. Z góry zresztą wiem, że niema, jednak zdaje mi się ciągle: a nuż! C’est plus fort que moi!
Śmiał się, ale oczy jego stawały się, nie lirycznemi już, lecz smutnemi, wprost smutnemi!
— Dlaczegóż nie pobraliście się z panną Władysławą? — zapytałem.
— Phi! — odpowiedział. — Ja miałem malutki kapitalik, ona miała malutką Kalinówkę. Czy podobna było rezygnować się na podobną egzystencyę?