Iskry/Tom I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Iskry‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Iskry
Podtytuł Nowele
Tom I
Wydawca Kazimiera Gadomska
Data wyd. 1907
Druk Ed. Nicz i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ELIZA ORZESZKOWA.

ISKRY
NOWELE.

TOM I.

WARSZAWA
DRUKARNIA ED. NICZ i S-ka, NOWY-ŚWIAT 70.
1907.



PRZEDMOWA.



Warszawa i kraj cały złożyły w roku bieżącym hołd Elizie Orzeszkowej.
Za 40 lat pracy, za 40 lat służby natchnionej społeczeństwu, za miłość ofiarną, głęboką, dźwigającą, za rozumne prowadzenie ku lepszej doli, tak słabo prześwitującej przez chmury, zasłaniające nasz widnokrąg, za cierpliwe obsiewanie pól nieuprawnych, ugorów, leżących odłogiem, pustkowi, których jeszcze nie tknął lemiesz — należy się wielkie uznanie znakomitej powieściopisarce, dobrej Polce i wzorowej obywatelce.
W najsmutniejszej dobie naszego życia narodowego, w chwili, kiedy waliło się wszystko, kiedy wszelkie nadzieje upadały w gruz i zdawało się, że nic nie przebije mroku, pochłaniającego nasz dzień, rozpoczęła Orzeszkowa swoją działalność i szła z kagańcem światła drogą, po której kroczyły największe duchy polskie, rozświetlając ciemne krużganki naszego życia, krzepiąc i umacniając w wierze całe swoje pokolenie.
A było to pokolenie słabe, rozbite, wątpiące, pozbawione wiary we własne siły, zatrute jadem niewoli, stojące nad brzegiem przepaści.
Po upadku powstania 1863 r. w kraju zapanowało przygnębienie ogólne. Ideały romantyczne zbankrutowały. Duch popadł w apatyę i odrętwienie. Marzenie o wolności utonęło w potokach krwi, a szlaki sybirskie zaludniły się wygnańcami. Życie przygasało. Więzy, nałożone na duszę narodu, zaciskały się coraz mocniej, krępując zupełnie jej oddech. Ludzie przestawali myśleć i mówić. Gdzieniegdzie tylko zrywał się cichy szept nad mogiłami, gdzieniegdzie tylko brzmiał wyraz Ojczyzna, wymawiany przez łzy.
W takiej to chwili na niwie powieściopisarstwa polskiego stanęła Eliza z Pawłowskich Orzeszkowa, mieszkanka kresów, córka rodziny ziemiańskiej, dziedziczka wysokiej kultury stanu szlacheckiego, a śmiała heroldka haseł demokratycznych.
Ożywiona gorącą chęcią służenia krajowi, patrząca od samego początku na swój zawód, jako na pewnego rodzaju posłannictwo, biorąca w serce wszystek ból społeczeństwa, z którem związana była głębokiem uczuciem miłości — widziała Orzeszkowa przyszłość i zbawienie w dźwignięciu mas ludowych na wyższy szczebel rozwoju i poczucia narodowego. Bardzo wykształcona, odczuwająca doskonale ducha czasu i zdająca sobie dokładnie sprawę z potrzeb narodu, zaczęła w powieściach swoich przemawiać w imię zasad, które budziły ze snu i wołały do pracy.
Pisząc pod cenzurą i kontrolowana przez tę cenzurę w każdej myśli swojej — nie mogła Orzeszkowa nigdy wypowiedzieć się tak, jakby tego pragnęła. Z konieczności musiała przekonania i uczucia swoje taić, lub ubierać w szaty allegoryi. Pomimo to jednak, nabrała takiej wprawy i takiej umiejętności w przemawianiu do swoich czytelników, że rozumieli oni zawsze głęboką treść jej utworów i brali z nich to pokrzepienie, jakie autorka dać im pragnęła.
Kto z nas nie pamięta wrażenia, jakie wywarła w całej Polsce powieść Orzeszkowej „Nad Niemnem”, komu serce nie biło żywiej, kiedy zapoznawał się za jej przewodem z życiem duchowem drobnej szlachty litewskiej?
Czuła na wszystko, co miało związek z bytem narodu, Orzeszkowa umiała bacznie przyglądać się nowym prądom, żłobiącym sobie koryto w zbiorowej duszy społeczeństwa i stawała się prądów tych rzeczniczką.
Kiedy w jej oczach począł się budzić ruch kobiecy — stanęła, jako przewodniczka duchowa tego ruchu na jego czele, zarówno w powieściach swoich, jak i w specyalnie napisanej książce p. t. „Kilka słów o kobietach”. Daleka od haseł jaskrawych, patrząca głęboko w duszę dziewczęcą i w duszę kobiety-matki, zdająca sobie doskonale sprawę z licznych obowiązków, jakie spadają na kobietę w życiu rodzinnem i w życiu obywatelskiem, rozumiejąca, że od spełnienia tych obowiązków, zależy nietylko szczęście jednostek, ale i szczęście Ojczyzny — Orzeszkowa nawoływała kobiety do pracy, do poznania swych powinności, do rzetelnego ich spełniania.
Nie uszły również oka Orzeszkowej prądy, zmierzające do gruntownych reform życia społecznego. W całym szeregu powieści potrąca ona mniej lub więcej udatnie, ale zawsze szczerze i z prawdziwą chęcią przyczynienia się do prawdy — o sprawy robotnicze, o nowe ideały, z których wyłonił się następnie późniejszy suchy, doktrynerski i ohydny w swojej taktyce politycznej socyalizm. Od tego socyalizmu jednak, wbrew temu, co usiłowano jej niejednokrotnie w pewnych obozach przypisać i narzucić — Orzeszkowa była bardzo daleka. Miłość Ojczyzny była dla niej prawem najwyższem i skarbem najświętszym i nigdy nie ulegała skazie. Orzeszkowa kochała robotnika polskiego i pragnęła dla niego lepszej doli — nie w imię doktryny o wszechwładztwie proletaryatu, ale w imię szczęścia i pomyślności całego narodu, którego część składową stanowi proletaryat.
Blizka ludowi wiejskiemu, szczerze mu oddana i rozumiejąca na wskroś jego duszę, badała też Orzeszkowa dolę chłopa i w „Chamie“, który wybija się na czoło jej utworów o charakterze społecznym i psychologicznym — odmalowała nam z całą dokładnością życie pierwotnego Pauluka.
Ulegając prądom, które panowały u nas w okresie, poprzedzającym wybuch powstania i następnie — Orzeszkowa zajęła też wyjątkowo przychylne stanowisko wobec Żydów polskich. W powieściach zajęła się odmalowaniem ich życia i traktowała je z niekłamaną sympatyą, nie przewidując dzisiejszego separatyzmu żydowskiego, który tyle rozdźwięków wprowadził do naszych stosunków.
Było to niewątpliwie stanowisko zbyt idealne, ale umotywowane temi złudzeniami, jakim ulegało całe społeczeństwo polskie. Prądy asymilacyjne były jeszcze silne i zdawało się, że nie będzie żadnych przeszkód do dalszego ich rozwoju. Żydzi rosyjscy mieszkali wtedy w Rosyi i nie wnosili pierwiastków rozkładowych do zgodnego współżycia z nami Żydów, zamieszkujących ziemie polskie. O nacyonalizmie żydowskim, o ruchu syonistycznym jeszcze się wówczas nikomu nie śniło. Dlatego też nie można Elizie Orzeszkowej czynić zarzutu z tego, że kwestya żydowska wygląda dzisiaj, w rzeczywistości, zupełnie inaczej, niż wyglądała w jej powieściach.
Służąc społeczeństwu polskiemu, Orzeszkowa rozumiała, że siłą tego społeczeństwa, rugowanego ze swoich dziedzin przyrodzonych, jest jego związek z ziemią rodzinną. Dla tej ziemi jest też prawdziwy kult we wszystkich jej powieściach. Ideałem jej było trzymanie straży na zagonie ojczystym, pilnowanie tego zagona do ostatniego tchu, do ostatniej kropli krwi. Nie ustąpić, nie oddać dobrowolnie ani piędzi — oto hasło, które bohaterowie jej wyznają, wierząc, że więcej warta jest wierna służba ojczyźnie na kawałku małym własnej ziemi, niż wyprawy po „złote runo“ do krajów obcych, gdzie dusza polska zatraca swój bezpośredni związek z najbardziej zasadniczym podłożem swego istnienia — z ziemią.
Zapatrzona w ideały społeczne i narodowe, pozostająca przytem pod wpływem prądów literackich epoki, Orzeszkowa uprawiała powieść t. zw. tendencyjną. Od samego początku była w niej jednak artystka, umiejąca posługiwać się doskonale językiem, jako środkiem technicznym i tworząca pod wpływem głębokich bodźców duchowych. Do jakich wyżyn artystycznych mogła się wzbić, o tem zaświadczył drukowany przed kilku laty na łamach Biblioteki dwugłos „Ad astra“.
Tu zwrot, jaki nastąpił w naszej literaturze pod wpływem hasła „sztuka dla sztuki“, wywarł na Orzeszkową pewien wpływ. Nie zmienił jej gruntownie, bo zmienić już nie mógł. Entuzyastka i idealistka, pozostała entuzyastką i idealistką — ale powieściopisarka tendencyjna przestała już krępować swoje skrzydła, dała im zupełną wolność i pozwoliła rozwinąć się do szerokiego lotu. W utworze „Ad astra” zabłysnął też talent Orzeszkowej pierwszorzędnym blaskiem i dał nam poznać nowe, nieznane jeszcze skarby tej bogatej duszy.
Dziś, po latach 40 ogromnej pracy, stoi Orzeszkowa jeszcze w pełni swoich sił duchowych i patrzy na plon swojego siewu, a mało któremu pisarzowi dano jest oglądać plon tak obfity.
Społeczeństwo polskie po ciężkich latach ucisku, niewoli i nieszczęść, przez jakie przeszło, zaczyna się odradzać. Zwiastuny tego odrodzenia są już widoczne na wszystkich polach. Nie przyszło ono jednak odrazu i nie jest wyłącznym wynikiem zmiany stosunków politycznych. Trzeba było długich lat, długiej pracy przygotowawczej, zanim dusza narodu ocuciła się na nowo ze swojego omdlenia. Pracę tę prowadzili najlepsi i najwięksi ludzie naszego pokolenia. Prowadził ją Sienkiewicz, Prus, Konopnicka. Prowadziła ją także Orzeszkowa, zająwszy wyjątkowo zagrożony posterunek na kresach.
Mieszkając stale w Grodnie, nad umiłowanym swoim Niemnem, obcując z blizkim sobie ludem, który kochała nadewszystko, ztamtąd, z tego zapadłego kąta, przemawiała do całego narodu, a przemawiać umiała tak głośno, że słyszano ją wszędzie.
Utwory jej zdobywały sobie szeroką i zasłużoną poczytność, rozchodziły się szybko i niosły z sobą wszędzie ewangelię nowych, idących ku nam czasów. Mądre myśli, rozumne rady, piękne uczucia promieniowały z nich i budziły oddźwięk, zarówno w sercach i umysłach ludzi inteligentnych, jak i w sercach i umysłach prostaczków, sięgających dopiero po książkę polską. Orzeszkową czytały wszystkie warstwy narodu, a powieści jej, czy w oryginale, czy też w odpowiednich streszczeniach i przeróbkach, nie rzadko były w ręku robotnika i chłopa polskiego. W ten sposób pomiędzy autorką a narodem, zadzierzgał się trwały i mocny węzeł wzajemnego zrozumienia i odczucia.
Klamrą na tym węźle, był właśnie obchód jubileuszowy, zgotowany sędziwej powieściopisarce przez ogół społeczeństwa, a szczególnie przez kobiety polskie w roku bieżącym.
Na przypomnienie tej chwili i ku utrwaleniu związku duchowego pomiędzy czcigodną jubilatką a czytelnikami naszej Biblioteki, oddajemy pod prasę „Iskry”.
Należą one do pereł współczesnej nowelistyki polskiej, a wysoko postawione przez krytykę artystyczną, dają jednocześnie poznać wszystkie zalety umysłu, duszy i serca wielkiej kobiety, wielkiej Polki i wielkiej obywatelki, jaką jest ich autorka.

Zdzisław Dębicki.





DALEKO.



Przepyszny widok. Pośrodku, w dwóch wysokich, granitowych ścianach szklany szlak zamarzłej rzeki, z jednej jej strony długi szereg wykwintnych pałaców, z drugiej — przestrzeń rozległa, z półkręgiem ciężkich wspaniałych gmachów. Nad rzeką i jej granitowemi ścianami biegną balustrady, w złocenia zdobne, jak marzenia lekkie; pałace mają wielkie kryształowe, niezliczone oczy i białe lub szare ściany, lecz tym ostatnim szron, który je okrywa, nadaje pozór srebrnych. Szron okrywa także z rzadka rozsiane drzewa, poręcze balustrad i szklany szlak rzeki, a puchy śniegu lekkie piętrzą się na dachach gmachów, zaścielają ulice i wznoszą się nad niemi w długie, pogłębione wały. Wszystko to pod bladym błękitem nieba migoce i płonie miryadami iskier, bo choć kula słoneczna zatoczyła się już nizko za wspaniałe gmachy, blask jej przecież rozrzuca po tem białem polu obfity siew brylantów. Biało tu jest, bogato, przepysznie, tak jak gdyby potężni i natchnieni czarodzieje dźwignęli nad ziemią to arcydzieło z kamieni, metalu, kryształu, śniegu i brylantowych szronów.
Wobec rozlegających się dokoła i bujających ku górze obszarów, bardzo mały, wobec wypełniających te obszary blasków, bardzo biednie wyglądający, opuścił on jeden z ciężkich, wspaniałych gmachów i biegł ku mostowi, którego wdzięczne łuki spajały dwie przeciwległe strony rzeki. Nie szedł, ale biegł: wynoszony, zbyt krótki, szmatami starego futra podszyty paltot, którego rękawy gwałtownie kołysały się po obu jego bokach, z całej siły u piersi podtrzymywał. Lat miał dwadzieścia parę, pierś wązką, włosy złotawe i nizko na kark spadające, twarz pod daszkiem małej czapki mizerną i bladą, jakkolwiek mróz zaczerwienił jej koniec nosa i część zapadłych policzków.
Zimno, choć nie najbardziej. Tylko dwadzieścia stopni mrozu wskazują termometry miejskie, lecz od zamarzniętej rzeki wzbijają się i lecą, jak ostrza nożów, siekące fale wiatru. Niekiedy opadają i kładą się w dole na szklanej pościeli, ale po chwili z przeraźliwym jękiem granitową kotlinę znowu opuszczają, lecą z szumem, o ściany pałacu tłuką i wszystko, co po drodze, ostrzami nożów sieką.
Fale wiatru szczupłem ciałem przerzynając i mizernym paltotem otulając się coraz mocniej, wesoło zagwizdał; krótko, ale wesoło, a krótko dlatego, że napadł go chrypliwy, uporczywy kaszel. Zkąd się u licha ten kaszel do niego przyczepił? Aniby zresztą uwagi na niego nie zwrócił, gdyby nie kolega z medycyny, który go raz gwałtem rozebrał, opukał, osłuchał i zawyrokował, że jest to katar oskrzeli, który przy sprzyjających okolicznościach, z łatwością uleczonym zostać może, lecz przy niesprzyjających... Paradny radca ze swemi sprzyjającemi okolicznościami! „Za parę tygodni najmę sobie apartament, kaloryferami ogrzewany i wychodzić zacznę nie inaczej, jak w wilczurze i berlaczach. Tymczasem i bez tego wyzdrowieję“.
Jakże może myśleć inaczej, skoro czuje się tak silnym, że w pogoni za tem, co umysł jego zaciekawia, jednym tchem, zda się, zabiedz mógłby na koniec świata. Ma też ogromną, palącą ochotę wzięcia udziału w tym ogromnym teatrze, którym jest świat, i odegrania na nim roli nie najmniejszej. Po to tu właśnie od lat trzech przebywa, aby należycie przysposobić się do tej roli. Nauka jest sama w sobie rzeczą arcyciekawą i miłą, ale on w niej widzi jeszcze czarodziejski sznurek, który z nieprzejrzanych wysokości ściąga na ziemię ideały; a ideały — to jego kochanki, ku którym wre krew, bije serce, wypręża się wola i o których nie mniema wcale, aby niedostępnemi były. Jeżeli dotąd nie sprowadzono ich na ziemię, to tylko z przyczyny, że niedołężnie się do tego brano. Ale teraz wszystko dobrze i szybko pójdzie. Wierzy w to mocno, że w obronie swoich ideałów i swojej wiary w ich ziszczenie na stos rozpalony wskoczyłby kontredansowym krokiem.
Teraz także, gdy długi most przebywa, krok jego do kontredansowego jest podobnym. Biegnie, o żelazne kraty nogami uderza, aby je nieco rozgrzać, zatrzymuje się na chwilę, paltot na rękawy wkłada i od góry do dołu zapina. Może tak cieplej będzie! Brr! jakie dreszcze! Nic to. Ślamazarników tylko lada jaki katar za nos wodzi. On mu się nie da. Oho! nie zginie!
Wtem słyszy głos szybko mijającego kolegi medyka.
— Hej, hej, Poleszuk! a krwią jeszcze nie plujesz?
— Solą ci w oczy, a suchą miotłą w zęby — odkrzykuje — i to zaklęcie poleskich chłopów w plecy odchodzącemu rzuciwszy, znowu wesoło pogwizdywać zaczyna, z czerwonemi rękami, zanurzonemi w podarte kieszenie paltota, z głową do góry.
— Czy ja krwią pluję? ani mi się o tem śniło! Pyszny sobie facet: myśli, że mam suchoty. Oho, dyabła one zjedzą nie mnie! Gorsza sprawa, że jeść chce się piekielnie. U nas, na Polesiu, ludzie codziennie obiady jadają. To bardzo dobry zwyczaj, i szkoda, żem go zaniedbał... chociaż wszędzie zdarzają się pod tym względem wyjątki, a rzecz tę ścisłej analizie poddawszy, cieszę się, że do wyjątków należę i obiadów nie jadam. Tylko prosiłbym pięknie o parę bułek i o cokolwiek do bułek. Tak skromne żądanie losy prędzej czy później niezawodnie spełnić raczą, ale dziś to już nic z tego nie będzie. Pal licho! Gorsza sprawa, że wczoraj wszyściuteńką naftę wypaliłem, a nie jestem przecie rysiem, abym w ciemnościach... Głupia facecya! Ani kopiejki w kieszeni, a lekcyi jak niema, tak niema. Trzy razy ogłaszałem się w gazetach i żeby choć pies zażądał fizyonomię moją zobaczyć! Jakby pod ziemię pochowały się... żeby choć jedna! W zeszłym roku były jakie takie, a w tym...
— Lek-cy-e zmienne są! — na nutę operowej aryi zagwizdał znowu i znowu zakaszlał, a gdy kaszlać przestał, myślał, że co tam! lekcye dziś, jutro, najpewniej dostanie; tylko doczekać się ich trzeba.
— Ciekawym, dlaczego czekać nie mogę? Sił mi brakuje, czy co? Stary może jestem i ledwo nogi po ziemi zaciągam, albo Heliogabalem urodziłem się, aby mi złamany w pościeli fijołek dolegał? Głodno, to głodno. Nie na to człowiek żyje, aby jadł; nie dlatego w salamonowe szaty myśli i woli przyodziany, aby go głodny żołądek pożarł. Poczekaj, panie głodzie! Tęgi z ciebie facet, alem ja żołnierz, i sztandarem swoim po łbie tłuc cię będę, dopóki sił stanie, a mam ich mnóstwo! Ho, ho, nie zginę!
Przepyszny widok, zupełnie inny niż tamten, ale jeszcze wspanialszy, bogatszy, a przedewszystkiem ludniejszy. Pośród dwu rzędów domów tak wysokich, że z dołu nie widać okrywającego dachy ich śniegu, ulicę jak nieskończoność długą, jak ramię olbrzyma szeroką, okrywa tak gęsty ludzki i zwierzęcy tłum, że gdzieniegdzie tylko pobłyskuje z pośród niego śnieg, zaścielający ją od krańców do krańców. Domy białe, śnieg biały; tylko wstęga nieba nad ulicą blado błękitna, tłum ją okrywający pstry i po obu stronach tłumu dwa szlaki szyb kryształowych, jaśniejące połyskami i barwami drogich metali, kamieni i materyi. W tłumie tyleż przynajmniej koni, ile ludzi. Jedne małe, gęstogrzywe, mkną jak błyskawice; inne, rosłe i szlachetne, spokojnie, poważnie kroczą. Te, do apokaliptycznych zjawień podobne, cwałują z potężnemi szyjami, w przeciwne sobie strony wygiętemi; tamte biegną szybko, równo, z wdziękiem kołysząc wytworne ciała. Wszystkie ciągną za sobą nieprzeliczoną ilość sań malutkich, większych, wielkich, rozłożystych, na których znowu w zmiennym, szalonym wirze, ścigają się, krzyżują, przemykają, przelatują puchy bogatych futer, barwy kosztownych strojów, wysokie pióropusze, złocone guzy, jaskrawe naszycia... Nad tą wezbraną rzeką ruchu gdzieniegdzie stoją szeregi nieruchomych, drogocennemi głowicami jaśniejących kolumn świątyni, lub złota strzała wybiega z wieżycy i stałym promieniem przerzyna błękit nieba. Krzyku, wrzawy, turkotu niema; tylko wielki, wzdymający się, to przycichający szmer, a w nim metaliczne, nieustanne, ciągłe, ciągłe dzwonienie niezliczonych dzwonków. Bogato tu, przepysznie, szumno, rojno, wesoło — tak, jak gdyby czarodzieje nato jedno miejsce świata zgarnęli wszystką jego wspaniałość, wesołość, rozkosz i dumę.
Wobec rozlegającego się za nim i przed nim obszaru niezmiernie mały, wobec napełniającej ten obszar siły i dumy niezmiernie mizerny i słaby przesuwał się on brzegiem chodnika, tuż pod szlakiem szyb kryształowych, jaśniejących blaskami i barwami drogich metali, kamieni, materyi.
Prędko zajść musiał do swego mieszkania, aby przed zapadnięciem zmroku zrobić, co mu dziś do zrobienia pozostało, bo gdy ściemnieje — Amen! nafty niema! Głupia sztuka, tem głupsza, że ta książka, którą od kolegi pożyczył, jest czemś cudownem, czemś, od czego w mózgu mu się rozjaśnia, jak od pochodni... Niewiele jej dziś przeczyta, ale co tam! dokończy ją wtedy, gdy będzie miał za co lampę u siebie zapalić. Tymczasem przepędziłby wieczór u którego z kolegów, albo w czytelni, gdyby nie to, że spać mu się zachciało ogromnie.
Dziwna rzecz! Przed kwadransem jeszcze czuł się tak raźnym i silnym, że gdyby tylko szło o coś ważnego, podjąłby się z miejsca na miejsce przenieść jeden z tych pałaców, które mijał. Teraz zaś znagła ogarnęła go taka senność, że zaledwie poruszać się jest w stanie. Czy to z zimna, czy z głodu, czy z innej jakiej przyczyny nogi tak słabną, a powieki w dół opadają.
Tyle tylko przytomności w głowie mu zostaje, że sam do siebie woła:
— Pal licho! jak zdenerwowana panienka, mdleć będę, czy co?
I taka go złość przeciw sobie samemu porywa, że z nadzwyczajnem wysileniem wyprostowuje ciało i duszą, głowę do góry podnosi i oczy szeroko otwiera. Bajki to są, że człowiek znieść nie może tego, co znieść potrzeba! Mam przecie wolę, zdolną ziemię z posad jej poruszyć, myśl tylu rzeczy namiętnie ciekawą, wiarę w ideały, pewność ich ziszczenia, nadzieję, że w ich ziszczaniu znakomity przyjmę udział... Reszta jest głupstwem... hej, hej, wytrzymam!... nie zginę!
Wtem stanął i wpatrzył się w jedno z wielkich okien, których szereg nieprzejrzany ciągnął się za nim i przed nim. To przecież okno nie jaśniało blaskami ani barwami drogich metali lub materyi, lecz na przepyszną ulicę patrzył przez nie sklep pasztetnika, pełen takich gastronomicznych dziwów, o których nie każdemu śnić się nawet może. Jemu śnić się one mogły, bo widywał je często w tem oknie, w wielu innych, ale nie śniły się dotąd nigdy może dlatego, że, mijając je, miewał zawsze głowę tak nabitą dziwami wiedzy i przyszłego ziemskiego raju, że dla gastronomicznych dziwów miejsca w niej nie było. W tej chwili przecież głowa opustoszała mu tak dalece, że sklep pasztetnika ze wszystkiem, co w nim było, wjechał do niej odrazu z wielkim gwałtem. Zjadłby, pożarłby te ryby ze złotawą i błyszczącą od tłuszczu skórą; tego jarząbka, jak pomarańcza okrągłego, ten kawał pasztetu, tamten sera i jeszcze tamten pulchnego ciasta.
Napiłby się też z ochotą, nawet chciwie, z jednej z tych butelek, które wznoszą się lasem błyszczących korków i etykiet! Jak rozkosznemi być muszą to ciepło i ta moc, które od kilku haustów wina rozchodzą się po żyłach! jak rozkosznem być musi uczucie nasycenia, stopniowo, łagodnie gojące ranę głodu, która mu teraz przed oknem pasztetnika straszliwie dolegać zaczęła. Pal licho, jak dolega!
Nagle, jak koń z kąpieli wychodzący, otrząsł się, rękami zamachał, małą czapkę na głowie przesunął, odszedł. Piękna historya! Rozpasały się w nim apetyty bydlęce i wodze im puścił. Cóż to? Jak pies zgłodniały wywieszać będzie język przed oknami, pokazującemi chleb i mięso? Ciało ma swoje prawa: wymagającą, potężną, brutalną jest siła materyi. Lecz nie samo zmysłowe użycie jest szczęściem, nie samo fizyczne nasycenie siłą, nie sam wycisk winogron skrzepieniem i ciepłem. Hej, wielu na ziemi, do których pięty nawet nie dorosłem, więcej odemnie znosili, znoszą.... i ja nie zginę!
Szedł dalej z głową do góry, ale znacznie powolniej, niż wprzódy. Ze skostniałemi rękami, w podarte kieszenie paltota zanurzonemi, myślał o wielu rzeczach, a wśród nich i o tem, że cudowne to jest ustanowienie, aby ludzie dla osiągnięcia możności uczenia się uczyli innych. W zeszłym roku, gdy ustanowieniu temu podlegał, to jest uczył się sam i zarazem innych uczył, żył jak pan, trzy razy na tydzień obiady jadał, co trzeci dzień w piecu palił, a o resztę nie dbał. Teraz, gdy całej połowy roboty zabrakło, kusa sprawa! Trzeba raz jeszcze ogłosić się w gazetach. Tymczasem możeby z kasy pożyczkowej... Kiedyżbo, odkąd lekcye miewać przestał, zaczerpnął z niej już wszystko, do czego miał prawo. Po za prawem jest jeszcze łaska i litość ludzi, lecz dyabła zjedzą, zanim on o łaskę i litość poprosi! Do rodzonej matki nawet o pieniądze nie pisze nigdy, choć biedactwo dla niego skóręby z siebie zwlokło. Ale właśnie dlatego i nie pisze, że biedactwo, i że skóręby zwlokło, gdyby wiedziało... Nie wie; donosząc jej o sobie, kłamie jak najęty, bo od nikogo, nawet od rodzonej matki niczego żądać nie powinien. „Niezależność, samodzielność, oto hasła moje, jeżeli ze mnie mają być ludzie. Będą! Uprę się, zniosę, wytrzymam, nie zginę”!
Smutny, tęskny widok. Ulica nie tamta, przepyszna, ale inna, uboczna, tak prawie szeroka i długa jak tamta, ale pusta, cicha. Po obu jej stronach stoją dwa wysokie, równe, białe rzędy domów, z wielu rzędami wielkich, równych, milczących okien; nad domami wstęga nieba, obleczonego w przedwieczorną bladość. Kiedy niekiedy zaledwie przebiega tędy szybki przechodzień lub wielkim pędem przelatują sanki; potem znowu cisza, a w niej oddalone, metaliczne, ciągłe dzwonienie, z ludnych miejsc miasta dochodzące; zimne połyski mnóstwa zamarzłych okien — i księżyc, który u końca nieprzejrzanego szlaku ulicy wschodząc, wśród powszechnej białości złotym sierpem świeci...
Białość powszechną i zimne połyski zamarzłych okien miał w oczach, a ciszę pełną oddalonego dzwonienia w uszach, gdy wchodził do swego mieszkania.
Zimno! o tyle tylko mniej niż na ulicy, że wiatr za grubemi ścianami pozostał, ale mróz na tych ścianach srebrnemi iskrami szronu błyszczy i szyby okna alabastrową rzeźbą okrywa.
Pokój obszerny, bo we trzech mieszkali tu od dość dawna, ale tamci na czas jakiś przenieśli się do kolegów, posiadających opalane piece. Bo tu, żelazny piecyk w kształcie czerwonawego słupa, od paru tygodni zupełnie bezużytecznie w kącie stoi. Naprzeciw niego leży na ziemi coś nakszałt pościeli, u innej ściany stół z trochą papierów i książek, krzesło z podartem słomianem siedzeniem. Wszystko to w obszernym wysokim pokoju ma pozór wysepek rozrzuconych po oceanie, na który spływa zmrok.
Dłużej, niż zwykle, przebywał dziś swoją codzienną kilkowiorstową drogę, dłużej, niż zwykle, wspinał się na pięciopiętrowe wschody i — doczekał się zmroku. Basta! Z czytania tej książki, o której idąc wiele myślał, nic już nie będzie.
Ta przeciwność wzmaga w nim chęć dowiedzenia się czegoś, a ciekawość ta w mózgu jego przybiera formę umysłowego głodu, który dokuczać mu zaczyna więcej, niż tamten fizyczny. Tamten nawet przycichł teraz znacznie i znać daje o sobie tylko już przez dokuczliwe palenie, kurczenie się wewnętrzne. Przestałby go czuć zupełnie, najpewniej, gdyby się mógł w czytaniu tej książki zanurzyć — trudną jest, skupienia uwagi wymagającą, lecz w tem to właśnie urok jej spoczywa.

Ale cóż robić skoro nafty niema? A może gdziekolwiek znajdzie się jeszcze kilka jej kropli, odrobina? Czapkę tylko zdjął i w paltocie po pokoju chodząc, w różnych jego kątach i schówkach zdrewniałemi rękami grzebał. Podniósłszy się z nad ostatniej, ruchem, zarówno gniew jak zmartwienie objawiającym, na krześle usiadł. Figa z makiem! nie znalazł nigdzie nic: wszędzie całkowita, absolutna próżnia. Zmrok zapada coraz głębszy; w pokoju i za jego ścianami cisza, a w niej czasem rozlega się ochrypły kaszel i ciągle, ciągle w oddaleniu metalicznie brzęczą niezliczone dzwonki.

„Jednak z materyi powstaje i składa się wszystko, co istnieje, jej prawa rządzą bytem organizmów, od bacyllusów, których miliony mieszczą się na główce szpilki, do Sokratesów, z których jeden pośród miliona rodzących się przybywa na glob ziemski. Wiem o tem dawno, dokładnie, mniemam przecież i wierzę, że w najwyższych swych kombinacyach jestestwa wytwarzają siłę moralną, która skutecznie opierać się może kombinacyom niższym. Więc walka zwycięska u końca, lecz długa, zażarta, powszechna. Początek jej u pierwszego świtania wieków, kres zaledwie widzialny; tryumf pewny, lecz po drodze zwyciężonymi usłanej kroczącej. Może więc należeć będę do Fakirów, po których przejeżdża ciężki wóz Dżagarnatha? Czemużby nie? Tylu pod koła jego upadło; rzecz ludzka, a jam nie nadprzyrodzony fenomen! Może cząstki mego ciała, potrzebujące odżywienia, spłoną bez niego marnie i przedwcześnie? Może żadne wysilenie się masy mojego mózgu nie przeszkodzi masie moich płuc rozłożyć się i mnie całego rychło do ojca Abrahama na piwo wyprawić? Może nie oprę się, nie wytrzymam, wyższemi kombinacyami mego jestestwa nie zwyciężę niższych”?
Przygarbione plecy wyprostował.
— A cóż będzie z tymi wielkimi, świętymi celami życia, które... o których... dla których...
Zgarbił się znowu, niedbale rękę rzucił.
— No byli przed nami święci, którzy garnki lepią, lepić będą i po nas! Czy my Atlasy, aby świat runął, gdy się przewrócimy? Ha, ha, Atlasy! Fikniemy sobie, a świat pójdzie swoją drogą i do swoich celów dojdzie — bez nas!
Za oknem ciągle, ciągle brzęczy dzwonienie metaliczne, oddalone; on leży już na swojej nizkiej pościeli, wszystkiemi łachmanami, które posiada, okryty, z głową tylko wynurzoną z bezkształtnej ich kupy.
Zmrok rozwidnił się teraz, bo światło księżyca pozłociło zamarzłe okno i szron okrywający ściany srebrnemi iskrami usiało. Oświeciło też rozsypane po łachmanach złotawe, długie włosy i parę oczu świecących gorączką, a z wytężeniem wpatrzonych w okno.
Jakież to dziwne, śliczne rzeźby wystąpiły od mrozu na wielkie szyby okna! W świetle księżyca tak wyglądają, jakby zrobione były z alabastru, przepojonego złotem, a chociaż fantastyczne, do czegoś w rzeczywistości widzianego są podobne, coś dobrze znanego natarczywie przypominają. Do czego one podobne? Co przypominają?
A! wie już, pamięta... Tu, w dole, krzak paproci rozwija szerokie, wzorzyste liście, a pod nim plątanina drobnych pręcików i kwiatków, takich właśnie, jakiemi wrzos liliowy oplątuje czasem mchy zielone, a czasem żółte piaski. I mchy są także na środkowej szybie: rozpuściły delikatne piórka pod przysadzistym jałowcem, takim, jak ten, pod którym Zosia najwięcej zwykle rydzów znajdowała.
Widać zaraz, że mróz po całym świecie chodzi; był także na Polesiu i z lasów jego przyniósł tu wzory dla rzeźb swoich. Te lasy, miłe, głębokie, pełne samotnych polan i tajemniczych ścieżek, szarego ptactwa, rudych wiewiórek, stoją sobie w tę noc zimową uśpione daleko — daleko...
Wznosi oczy ku szybie najwyższej i spostrzega na niej jodełkę, bardzo wyraźną, spiczastą u góry, a ku dołowi coraz szerzej rozpuszczającą gałęzie, zupełnie taką, jaka rośnie na cmentarzu wiejskim, nad mogiłą jego ojca. Ta nizka mogiła, z dwoma krzakami róż, przez matkę zasadzonemi, cieniem jodły okryta, śpi spokojnie w tę noc zimową — daleko!
Wtem podniósł się na łokciu i do połowy z łachmanów wynurzony, z głową naprzód podaną, patrzył, nie na okno już, lecz w pustą przestrzeń pokoju. W tej przestrzeni widział rzecz szczególną. Był to wiąz stary, wysoki, taki, jak ten, który stał przed ich domem pośrodku małego dziedzińca; i od tego wiązu odrywający się liść młody, świeży, poranną rosą błyszczący. Oderwał się od drzewa, w ślicznej pogodzie leci, cały zielony, to złoty jak motyl, jak cudowny fenomen natury, ziemi nie dotykając i drwiąc sobie z jej praw i ciężarów... ta niżej, to wyżej, coraz dalej leci... Ciekawość, ciekawość, co się z nim stanie, u jakiej gwiazdy, u którego z promieni słońca zawiśnie? Leci ciągle, jest już daleko, a wiąz, od którego gałęzi oderwał się, szarzeje, maleje, znika w oddaleniu...
Wtem, co to? Powstają dwa naraz tumany: jeden ze śniegu, który ciągle pada, drugi z dźwięków, które ciągle brzmią metalicznie. Pełnemi ich są: powietrze, ziemia, przestrzeń; unoszą się, płyną, wirują dokoła liścia i nad nim, porywają go z sobą w wir i krążenie, wśród którego liść szarzeje, maleje, niknie — a śnieg ciągle pada, pada i słychać ciągłe, nieustanne, metaliczne dzwonienie niezliczonych dzwonków.
Opadł znowu na pościel i zamykając oczy, zwolna wymówił:
— Jak ten liść...






LIŚĆ USCHŁY.


I.

Tak mi to drobne zdarzenie utkwiło w pamięci, że aż muszę je państwu opowiedzieć. Bardzo drobne, ale, że było w niem coś dla mnie niezrozumiałego, więc je zapamiętałem. Zresztą, możeście państwo zauważyli, że pamięć ludzka, to takie dziwne sitko, przez którego oka ziarna duże wypadają niekiedy, a drobne nie wypadają. Jest w nich pewno jakaś waga, która je przytrzymuje na dnie, ale jaka? Nie wiem, to nie moja rzecz: nie wdawałem się nigdy w żadne filozofie, będąc człowiekiem trzeźwym, praktycznym, ze wszystkich słów pacierza, niegdyś za panią matką powtarzanego, najlepiej pamiętającym słowa: „chleba naszego powszedniego daj nam” i t. d.
Dlatego właśnie, że bardzo dbałem o chleb, wcale nie powszedni, lecz posmarowany masłem śmietankowem albo pasztetem strassburskim, dlatego, że wszelkich ideologów, uważałem za półgłówków lub komedyantów, uczuwałem coś nakształt głębokiego szacunku dla Feliksa Garskiego, którego natura jakby umyślnie w tym celu stworzyła, aby był żyjącem przeciwstawieniem i protestem dla wszelkiej ideologii.
Poznałem się z nim w Wiedniu, dokąd rzucił mię, nietyle los, ile własna moja zdolność dawania sobie rady na świecie. Po rozpoczęciu pracy samodzielnej, zarobkowej, próbowałem osiąść w kilku z kolei kątach, lecz w każdym było mi i ciasno i ciemno i zawiele pajęczyny. Ma się rozumieć, że żaden na świecie kąt, zwłaszcza w domu zrujnowanym, nie może obyć się bez pajęczyn, które oblepiają twarze i lezą do ust. Pfe! skosztowawszy pajęczego jadu, zachłysnąwszy się stęchłem powietrzem, nasłuchawszy się — ciszy, drapnąłem w świat i jakie tam bogi nosiły mię po jego gościńcach, to nosiły: dość, że przyniosło do tej stolicy, za co im wdzięczen jestem, choć nie bardzo, bo powiodło mi się tu, ale niezupełnie.
Z Garskim spotkaliśmy się po raz pierwszy w salonie, raczej w salonach, pewnej znakomitej, wpływowej osobistości i odrazu powiedziałem sobie o nim: „o! sprytna bestya!” Jak to on potrafił przystosować się wybornie do środowiska, bądź co bądź obcego, bo tak, jak i ja, pochodził z Litwy, z takiego sobie wiejskiego, szlacheckiego dworku, a tu stał się światowcem, więcej, bo dworakiem, więcej jeszcze, bo manekinem, którego mówienie, milczenie, zdanie, ukłony, miny zależały od pokręcenia się sprężyny. Traf! zakręciła się sprężyna; manekin we fraku, białym krawacie i w binoklach na nosie, kłania się tak niziutko, że aż końcami palców, w białych rękawiczkach prawie posadzki dotyka. Sprężyna znowu: traf! kłania się wyniośle, zadziera nosa i lekceważąco idzie dalej. Znowu: traf! potwierdza z zapałem: tak! tak! o, tak! Jeszcze raz traf! przeczy z oburzeniem: nie, nie, o! nie! Poloniusz we własnej osobie, tylko zręczniejszy. Żadnych przekonań, upodobań, sympatyi własnych. Jak wasza ekscelencya, tak i ja! A ekscelencya na prawo, na lewo, przed nim, za nim, i ztąd potrzeba krygowania się na wszystkie strony. Zdaje się: trudno! Staniesz przodem do jednej, to plecami zwrócisz się do drugiej; przysuniesz jednej stołeczek pod stópki, to druga się o niego potknąć może. On jednak tę sztukę posiadał znakomicie i jak Eskimos ślizga się na lodzie, między skałami, ślizgał się po posadzkach, między ekscelencyami tak, aby o żadną się nie rozbić.
Trzeba trafu, że powierzchowność wybornie odpowiadała sytuacyi. Bo od powierzchowności wiele zależy; niejeden wół duży i z tłustym karkiem chciałby może dokonywać krygów i z ruchami pełnymi gracyi okrążać skały, albo nawet wsiadać na nie jak na konie, ale patrzących pobudzałoby to do śmiechu, a w pewnych sferach śmieszność, to śmierć.
Garski... ale możeście go państwo gdziekolwiek widzieli, bo przecież to teraz człowiek na świeczniku, wielka pozycya, tuz, personat! Nie? nie widzieliście go nigdy? Ano, niedawno jeszcze przebywacie w Wiedniu; więc opiszę, jak potrafię.
Garski tedy, w porze zapoznania się naszego, miał lat około 40-tu, wzrost średni, ruchy sprężyste, więcej żywe niż powolne, lecz zawsze doskonale wytworne i zgrabne.
Wnosząc z twarzy, musiał być bardzo chudym, ale temu niedostatkowi, mistrze wiedeńskiego krawiectwa, zaradzili tak skutecznie, że w salonie i na ulicy posiadał kształty w sam raz takie, aby wydawać się kształtnym. Twarz jednak była otwarcie chudą z rysami dość prawidłowymi, o co mniejsza, bo motywem głównym, na daleki plan rysy usuwającym, był w niej wyraz. Twarz ta musiała być rozpaczą dla fotografa, skarbnicą dla psychologa. Chuda, sucha, okrągła, odbijała od czarnych, kędzierzawych włosów, żółtawą barwą skóry i dwiema plamami rumieńców, na wklęsłych policzkach. Ponieważ policzki były wklęsłe, więc rumieńce miały pozór trochę niezdrowy, czoło też zaczynało już przypominać zmiętą kartę papieru, tyle je przerzynało włoskowato-cieniutkich zmarszczek; ale dojrzeć to było można zblizka, zdaleka zaś uderzała jedna tylko gruba fałda pomiędzy brwiami, rzucająca na czoło i na twarz całą wyraz myślicielstwa. Dość było spojrzeć na tę fałdę, aby pomimo woli pomyśleć: „rozumny człowiek”. Dość też było czasem popatrzeć na jego oczy z czarnemi jak węgiel źrenicami, bystre, ruchliwe, przenikliwe, niespokojne, aby powiedzieć sobie. „To chciwiec!” A innym razem te same oczy, uważne, posłuszne, czyjeś słowa i zdania chłonące jak balsamy, podszeptywały nazwę: „Pochlebca”; albo słodkie, zachwycone, rozkochane kazały myśleć: „To liryk!” A usta cienkie, delikatne, pod czarnym wąsikiem może ufarbowane; bo zawsze jak koral czerwone, sposobem układania się warg i uśmiechami dyktowały wyrazy najrozmaitsze: filut, służalec, tkliwy kochanek, rozpustny łotrzyk, szyderski sceptyk, poważny statysta; dwu tylko wyrazów nigdy podyktować nie mogły: głupoty i szczerości.
Ogółem biorąc, była to powierzchowność człowieka nerwowego i sprytnego, interesująca bogacwem przebijających się z poza niej namiętności i energii; powierzchowność zawziętego łowcy, który bez spoczynku i po różnych drogach ścigał cel upatrzony, bo od doścignięcia go zależała możność życia w jedynej formie dla niego zrozumiałej, życia pojętego, jak wyrażał się sam Garski, w sposób modernistyczny.
Modernistą był on w każdym calu. Tylko najświeższe prądy naukowe i polityczne, najświeższe artystyczne i literackie szkoły, najświeższe mody w zwyczajach, ubraniu i t. d. Co było dobrem lub pięknem, choćby tylko przed rokiem, ale już z mody wyszło — to rupiecie do umieszczenia w lamusie przodków! Posuwał się w modernizmie tak daleko, że gdy zapanowała moda noszenia męzkich płaszczów krótkich i z czterema pelerynkami, przyodział się w płaszcz taki i kiedy zaczęto na ulicach z wielkim klekotem okręcać na palcach cri-cri, nosił na palcu cri-cri i okręcał je z wielkim klekotem.
Wszystko, co modne, błyszczące, szykowne, co odznaczało, to jest wydzielało z tłumu, było dla niego prawie świętem, nadewszystko jednak, jak mi się zdaje, potrzebnem. Miał przecież w tem pewien takt i umiarkowanie, tak, że elegancyę, którą tchnęła cała jego osoba, poczytywano za wzorową i przyjemną w kilku dość odrębnych sferach, bo wśród pań wielkiego świata i wśród pań półświata, wśród dziennikarzy, giełdziarzy, statystów i — gogów.
Czem się trudnił? Najważniejszym z jego zawodów było dziennikarstwo. Natura stworzyła go poliglotą. Pisał po niemiecku tak, jakby się był urodził Niemcem; posyłał też często artykuły treści politycznej i ekonomicznej do Paryża i Londynu. Ta wielojęzyczność oddawała mu znaczne przysługi, bo czyniła go rodzajem telefonu, przez który można było rozmawiać z Europą, otwierała przed nim progi tych, którzy takiego telefonu potrzebowali, często wysokie i nieprzystępne. Pióro miał cięte, gorzkie, maczane daleko mniej w wiedzy, niż w dowcipie, zaprawionym żółcią, a strzegące się sentymentalizmu, jak pewnej zguby. Kiedym po raz pierwszy spotkał go w Wiedniu, jeden ze wspólnych znajomych naszych oznajmił mi poufnie, że Garski reflektuje na stanowisko redaktora jednej z największych i najbardziej wpływowych gazet. Był to Galicyanin, który przybył do Wiednia, także w celu reflektowania na różne dobre rzeczy... więc mówiąc o Garskim, ironicznie wykrzywiał usta. Daremna ironia! Wkrótce Garski doścignął, czego pragnął, a że ja również byłem jednym z zawzięcie ścigających i na różne zdobycze reflektujących, więc dochodziłem często do redakcyi wielkiej gazety, na której czele stanął. Przepych, bogactwo, tłum, tłok, blask, prawdziwie modernistyczna świątynia! Cóż dziwnego! Przebywa w niej bogini współczesnego świata, którą jest polityka i kuźnię swą posiada inny jeszcze modernistyczny bożek, imieniem: „pieniądz“. Na giełdach, w przedsiębiorstwach, w bankach, w handlu i t. d., pieniądz napływa, odpływa, okręca się, mnoży i niknie, stosownie do tego, jak tu, w tej świątyni, kapłani jej pokręcają, odkręcają, naciskają i zwalniają sprężyny rozmaite. Cienki, giętki, wkońcu zaróżowiony palec Garskiego, nieustannie i czujnie przybliżonym był do tych sprężyn i to właśnie nierzadko mię do niego sprowadzać musiało. Raz, pamiętam, jak w redaktorskim gabinecie swoim, pełnym pluszów, bronzów i papierów, przy wielkiem biurku na drogocennym fotelu siedząc, z postawą Radamantesa, wydającego sąd nad duszą do piekieł przybyłą, nauczał młodzieńca jakiegoś, mającego wyciągniętą twarz i na kwintę spuszczony nos ideologa. Bo zauważyć należy, że w czasach naszych ideolodzy, stale mają nosy spuszczone na kwintę i po tym rysie niemylnie ich wśród tłumu rozpoznawać można. Garski zaś miał binokle na oczach, fałdę myślicielską pomiędzy brwiami i mówiąc, po książęcemu trochę dzielił sylaby.
— Co nam pan w artykule swoim prawi o etyce wszechludzkiej, o patrzeniu na rzeczy z punktów wysokich, o prawach historycznych, wymiarach sprawiedliwości etc. etc. To do nas nie należy, kochany panie, nie na-le-ży! Na to jest dekalog, są księża, poeci, no... i pensyonarki! My zaś, ludzie pozytywni, gruntowni, nie znamy i znać nie chcemy nic, oprócz trzech rzeczy, któremi są: fakt, cyfra i interes. Niech pan sobie za-pa-mięta! Fakt, cyfra, interes. W tem mieści się polityka, finanse, przemysł, postęp — słowem: cały świat współczesny, cały mo-der-nizm. Resztę, kochany panie, wszystką resztę z tych trzech atutów, odsyłamy do poematów, do romansów, do konfesyonałów i do... do re-dak-cyj-ne-go kosza...
I niepodobna wyobrazić sobie bardziej wyniosłego i zarazem eleganckiego gestu nad ten, z jakim Garski, wskazując przy ostatnich słowach kosz na papiery, zaokrąglił ramię tuż przed pobladłym nosem ideologa.
Innym razem słyszałem, jak mówił:
— Siła, panie kochany, siła oręża, czy rozumu, czy bogactwa lub sprytu, ale zawsze i tylko siła! To Kolchida, Sezam i katechizm naszego dzisiejszego świata. Reszta — do lamusa przodków!
Więc fakt, cyfra, interes i siła, a potem jeszcze tylko jedna rzecz: Użycie.
Umiał używać! jaki to był miły chłopak i zarazem jakie to było pyszne zwierzę na rozmaitych kolacyach, śniadańkach i innych zebraniach, śród których wyłącznie królowały: Lied, Weib und Wein, a nawet tylko Weib i Wein, bo Minnesingerzy ze swojem Lied, dawno już zamieszkali w lamusie przodków! Ale przy Weib i Wein, Garski nabierał werwy i natchnienia, pozbywał się wszelakiej wyniosłości i sztywności, stawał się w całem znaczeniu bon enfant czy bon prince, miłym chłopcem bez żółci ani ironii. Opowiadał anegdoty, śmiał się, czasem nawet, pod wpływem szlacheckiego atawizmu, współbiesiadników obejmował i całował. Ale niechże mu w takich chwilach jaka kobieta lub jakie o nią współzawodnictwo silnie do głowy i zmysłów uderzy!
Chociaż dawno już przestałem widywać go w podobnych okazyach, mam jeszcze przed oczyma uśmiech tych warg czerwonych, którego nie powstydziłby się Heliogabal, rozciągnięty na fijołkach, i pierścienie tych czarnych włosów, podnoszące się jak rożki Pana, bożka natury, nad czołem, które całkowicie traciło myślicielską zmarszczkę i zapływało ciemnym rumieńcem, gdy oczy topiły się w płynnym miodzie.
Raz widziałem go w postaci, nie Fauna albo Satyra, lecz pantery. Było to na giełdzie, w czasie wielkiego targu, o pewne papiery publiczne. Dość często widywałem Garskiego przy rozmaitych robotach pieniężnych, bo jako akcyonaryusz i urzędnik kilku banków, częstym był gościem giełdy, której ja stałem się prawie domownikiem. Zazwyczaj zachowywał przy tych robotach zimną krew i spokój, chociaż można było dostrzedz, że wynikały one, nie z natury, lecz z pracowitych zwycięztw, odnoszonych nad naturą przez silną wolę. Wtedy jednak rozprawa giełdowa toczyła się z gwałtownością wyjątkową. Stronnicy dwóch potentatów finansowych stanęli z sobą do boju i niczem wobec niego staro rzymskie cyrkowe walki błękitnych i zielonych! Szło o podtrzymanie albo upadek olbrzymiego przedsiębiorstwa, którego papiery jedni usiłowali podrzucić do wysokości nieba, inni zmieszać z prochem ziemnym. Hausse! baisse! Hausse! baisse!
Garski był po stronie hausse’y. Stał na czele stronnictwa; od zwycięztwa lub klęski zależało mu bardzo wiele pod względem pieniężnym i wielu innymi względami. Więc stopniowo ze skóry światowca, statysty, goga wydobywał się dzikus, a z dzikusa łeb i pazury ukazywała pantera. Im dłużej trwała i w sposób niebezpieczny na obie strony kołysała się walka, tem widoczniej wzdymały się w nim te spodnie warstwy natury ludzkiej, które świadomie lub nieświadomie nosimy w sobie wszyscy i w których, jak niedźwiedź podczas mrozów, śpi do czasu zwierzę człowiecze, la bête humaine.
Na plecach i na ramionach Garskiego, widać było pod cienkiem suknem drganie muskułów, zrazu rzadkie, potem coraz częstsze i gwałtowniejsze; we wklęsłościach policzków rumieńce nabrały sino-gangrenowatej barwy, kędzierzawe włosy mnóstwem czarnych rożków powstały nad głową; oczy co moment, to osłaniane przez drżącą rękę binoklami, to od nich uwalniane, ciskały snopami iskier, a wargi, jak zwykle czerwone, rozwierając się szeroko dla wydawania giełdowych haseł, świeciły białością drobnych, ostrych, zjadliwych, w pełni wyszczerzonych zębów.
Wbrew zwyczajowi swemu, on, tak dystyngowany i elegancki w układzie, miotał się teraz we wszystkie strony, ku przeciwnikom wyciągał ściśnięte pięści, ze sprzymierzeńcami porozumiewał się przez spojrzenia, uśmiechy i gesty szyderskie, jadowite, niekiedy błazeńskie. Wprost, jak to mówią, wyskakiwał ze skóry, a raczej miotało nim, w głosie mu ryczało, przez oczy parskało i przez drgającą skórę wyskakiwało zeń zwierzę, drzemiące pod kołderką cywilizacyi, lecz teraz zapachem żeru obudzone.
Nie biorąc w tej grze osobistego udziału (co, nawiasem powiedziawszy, przyprawiało mię o rozpacz), z ciekawością przypatrywałem się Garskiemu, lecz daleko ciekawszą jeszcze rzeczą, niż wściekłość w czasie walki, było to, co po jej ukończeniu nastąpiło.
Garski ze stronnictwem swojem odniósł zwycięztwo. Akcya, przedtem dobrze obmyślona i przygotowana, a potem z piekielną furyą przeprowadzona, zadała przeciwnikom klęskę całkowitą. Znaczne zyski pieniężne, fama biegłości i energii w sprawach tego rodzaju, wdzięczność potentata, którego armią dowodził w boju — oto były jasne jak dzień korzyści z odniesionego zwycięztwa. Zdaje się: świetnie!
Czegóż chcieć więcej?
Jednak, gdy na czas jakiś utraciwszy go z oczu, spotkałem się z nim wypadkiem pośród najsamotniejszego korytarza giełdowego gmachu, nie miał wcale miny tryumfującej i uszczęśliwionej. Przechadzał się sam jeden po korytarzu, a ktokolwiek ujrzałby go z tyłu, mógłby mniemać, że to jeden ze zwyciężonych albo wogóle człowiek strapiony, bo ręce miał splecione za plecami przygarbionemi, kark zgięty i spuszczoną głowę. Gdy w twarz mu spojrzałem, spostrzegłem, że była jakoś wydłużoną, zagasłą, szarawą, a gdy winszować mu zacząłem, jak błyskawica po deszczowej chmurze, przebiegła po niej ironia.
— Zapewne, zapewne — wycedził przez zęby — zwycięztwo kapitalne, ale...
Ręką uczynił gest lekceważący.
— Czy to takie walki i zwycięztwa na świecie bywają!
— To tryumf, o którym pisać będzie cała Europa! Czegóż można pragnąć więcej? — wołałem z zapałem neofity, w najwyższym stopniu zbudowanego.
Jego wzrok przygasły, omdlały, leniwie błądził po mrocznej głębi korytarza.
— Europa jest mała — przemówił zwolna — kiedy idzie w takich rzeczach o ideał: — czytaj pan dzienniki amerykańskie. W porównaniu z tem, co tam się robi, myśmy liliputy i interesa nasze lilipucie...
Ożywiając się, zaczął opowiadać jakąś amerykańską historyę giełdową, istotnie kolosalną. Ruchome nozdrza rozwierały się mu i ściągały, jakby od węszenia czegoś dalekiego, a pożądanego. Potem przygasł znowu.
— Zapewne — powtórzył — mam słuszną przyczynę być zadowolonym. Tylko, że widzi kochany pan, jest z tem tak, jak gdy wypuszczamy z objęcia piękną kobietę... Jest piękną, pożądaliśmy jej wściekle, dobijaliśmy się o jej posiadanie zapamiętale, a gdyśmy cel osiągnęli, czujemy, że czegoś jeszcze jej nie dostawało, że mogą być na ziemi jeszcze piękniejsze, słodsze, milsze nad nią kobiety, że, słowem, nasyciwszy pragnienie, zostaliśmy tak, jakeśmy pierwej byli, pragnącymi. Nieprawdaż? Czy pan tego nie doświadczał?
— Jednak... — zacząłem protestować.
— Jednak — podchwycił — zawsze pożądać będziemy pięknych kobiet i zawsze prowadzić będziemy wściekłe akcye dla osiągnięcia pożądanych celów. Ma pan racyę, ale i ja mam ją także, bo po zwycięzkiem ukończeniu akcyi, zawsze też będziemy przypominali sobie króla Salomona, nie tego, który miał siedemset żon, ale tego, który, mając siedemset żon, pisał Eklezyastę...
Tu jakby pożałował, że tak wiele powiedział albo znudził się mówieniem, szybkim ruchem podniósł i opuścił nad głową kapelusz.
— Żegnam pana — rzekł krótko, a ponieważ kilka osób ukazało się na korytarzu, więc z podniesioną głową zwykłym sobie elastycznym krokiem odszedł. Ale szybkiemu ruchowi ręki, podnoszącej i opuszczającej kapelusz, tudzież krótkiemu słowu pożegnania towarzyszyło pewne wygięcie w bok szyi, pewne wydłużenie się i postarzenie twarzy, pewien rzut oka skośny i szybki, które nic innego oznaczać nie mogły, jak apatyczne znużenie, głuchą złość i nade wszystko zimne, ckliwe, nudne niezadowolenie.
W salonach, do których wspólnieśmy uczęszczali, znajdowała się zawsze spora ilość ekscelencyi obu płci. Ma się rozumieć: żony zupełnie, a w pewnym stopniu i córki ekscelencyi męskich, były żeńskiemi ekscelencyami, a grupa ta, jak wszystkie grupy ludzkie, zawierała w sobie jednostki piękne i szpetne, miłe i niemiłe. Na jedną z tych żeńskich ekscelencyi wskazywać zaczęto, jako na cel matrymonialnych starań Garskiego. Gdyby Ossę zwalić na Pelion, jeszczeby ich wysokość nie dorównała wysokości, na której znajdował się jej ojciec, tak, że na pozór można było w tym wypadku posądzić Garskiego o ideologię. Ale wiedział on dobrze, co czynił. Ona była trzydziestoletnią ekscelencyą, grubą w pasie i zanadto czerwoną na twarzy; on był „człowiekiem przyszłości”. Sprawdził potem tę przepowiednię, ale dla łatwiejszego jej sprawdzenia małżeństwo to przedstawiało środek pomocniczy co się zowie. To też widziałem, jak robił do niej swoje najpiękniejsze liryczne oczy, a słowa i zdania jej ojca chłonął oczyma jak balsamy.
Stało się. Cała stolica wkrótce mówiła o zaręczynach Garskiego z córką bardzo wysokiej ekscelencyi. Podziwiano, zazdroszczono, winszowano. Ja także podziwiałem, zazdrościłem, winszowałem. Prawdę mówiąc, dyabli mię brali na myśl, że sam nigdy tak daleko jak on nie zajdę; gdzietam! lecz z drugiej strony ceniłem wielce dość poufałe stosunki z człowiekiem, który, dziś będąc siłą, jutro najpewniej będzie potencyą.
Nie należy przesądzać poufałości tych stosunków; nie patrzyliśmy sobie duszą w duszę i żaden z nas nie wskoczyłby za drugiego w ogień, ani w wodę. Owszem, przypuszczam, że z łatwością moglibyśmy skoczyć sobie do oczu, gdyby przypadkiem znalazła się pomiędzy nami, nieprzymierzając kość do ogryzienia. Ale pochodziliśmy prawie z jednych okolic, Garski znał trochę moich krewnych, ja jego, a chociaż nie tęskniliśmy wcale ani do okolic, ani do krewnych, tworzyło to pomiędzy nami jakiś łącznik, dla nas samych nie bardzo zrozumiały. Przytem my tylko dwaj wiedzieliśmy nawzajem o swoich pierwszych początkach więc mnie jak mnie, bo do niczego tak bardzo osobliwego nie doszedłem, ale Garskiemu przyjemnie być musiało popisać się czasem przedemną „Oto, co miałem, a co mam! Zkąd wyszedłem, a gdzie zajdę”! Nieraz spostrzegłem, że spotyka mię nie bez przyjemności, że więcej wypowiada się przedemną niż przed innymi, a raz odkryłem, że, nieproszony, sam przez się i nic o tem nie mówiąc, oddał mi dość ważną przysługę. Kiedym mu za nią dziękował, skinął niedbale ręką.
— Co tam! Cóż dziwnego! Swój swemu...
I zaraz poprawił się ze śmiechem:
— Ręka rękę myje, kochany panie, rzuć za siebie, znajdziesz przed sobą. Czy ja wiem? Może mi pan kiedy przydasz się na co...
Tak, że zostałem w niepewności, czy okazał mi dobroć dlatego, że mię lubił, czy też był to werbunek klientów do tworzenia orszaku, oklaskiwania mów i kiereszowania wrogów patrona. Ale mało o to dbałem. Z przysługi, którą mi oddał, odniosłem znaczną korzyść. Reszta — do lamusu!




II.

Czy zwiedzaliście już państwo nasz piękny Prater w czasie świątecznych, popołudniowych przejażdżek? Nie? Czasu jeszcze nie było! Cóż powiem? Jest to baśń, widowisko wywołane różdżką czarnoksiężnika, urzeczywistnienie marzeń Nababa i zarazem Dafnisa z sielanki. Nie jestem poetą; nie będę więc zdolnym przedstawić dość barwnie i plastycznie tych dwóch nieskończonych szeregów kół, koni i ludzi, które przez długie godziny nieustannie dążą w dwie przeciwne strony po drodze nieścignionej okiem. Ile jest na świecie różnych form powozów, wszystkie tam są: ile jest na święcie różnych ras końskich, wszystkie tam są; ile jest na świecie różnych rodzajów piękności kobiecych, wszystkie tam są; ile jest na świecie różnych elegancyi spacerowych, wszystkie tam są. Jak w dwóch poważnie płynących rzekach, wzrok tonie w dwóch zwolna sunących szpalerach błyszczących politur, kolorowych mitr, herbów, monogramów, końskich grzyw i wygiętych karków, świecących liberyi, różnobarwnych pluszów i atłasów, różnoplemiennych, odświętnych, w odświętną oprawę ujętych twarzy ludzkich.
Wszystko to, obliczone na pieniądze, przedstawia miliony, a z estetycznego punktu jest mozaiką, ułożoną z mnóstwa wyszukanych szczegółów i rozciągniętą dwoma ruchomymi pasami na tle turkotu bardzo przytłumionego, bardzo monotonnego i połączonego tylko z przytłumionym i bardzo miarowym tętentem kopyt końskich.
Tyle dla Nababa.
A dla Dafnisa?
Nie jestem poetą; ale pamiętam, że dnia tego, za jedną ścianą lasu, która stoi z obu stron drogi, wznosił się wielki, miedziano czerwony obłok i pożarowymi blaskami nalewał pękate tułowia chmur sunących nad ścianą lasu przeciwległą. Pamiętam jeszcze, że tam, gdzie iglaste drzewa ustępowały przed liściastemi, rozpościerały się na krwistem tle szmaty czarnych koronek, utworzonych z bezlistnych gałęzi, i to jeszcze, że w stronie lasu stojącej pod chmurami panował lekki zmrok, pobielony mgiełkami, wałęsającemi się po ziemi świeżo zroszonej deszczem.
Czy zauważyliście kiedy, kochani państwo, że zmartwienie czyni człowieka w sposób szczególny czułym na piękność natury? Kiedy jesteśmy zadowoleni i weseli, do dyabła odesłalibyśmy tego, ktoby nam chciał pokazywać obłoczek, mgiełkę, rzeczułkę, trawkę; wolimy wtedy w miłej kompanii ludzkiej używać życia i popisywać się przed mniej szczęśliwymi ze swojem szczęściem. Ale niechże fortuna, ludzie, choroba, śmierć lub cokolwiek innego wytnie nam tęgo po łbie, lub choćby po nosie, wtedy coprędzej do matki natury na rańtuch i w czułości! jakie piękne, samotne, ciche są twoje obłoczki, mgiełki, rzeczułki i trawki! Wychodzi to na sprawdzanie się przysłowia: kiedy trwoga to do Boga!
Uwaga ta nie jest, broń Boże, wdawaniem się w filozofię, ale tylko wynikiem osobistego doświadczenia. W owym dniu świątecznego spaceru Wiedeńczyków, o którym mówię, czułem się w bardzo złym humorze. Aż dwa interesy naraz szkaradnie mi się nie powiodły; człowiek, na którego liczyłem jak na Czarnego Zawiszę, zawiódł mię na punkcie najboleśniejszym, bo finansowym. Przytem, własnego, kawalerskiego zaprzęgu jeszcze mieć nie mogłem, wynajętym jeździć nie chciałem, więc dla ruchu, w nadziei rozrywki, poszedłem na Prater i szedłem czas jakiś brzegiem lasu, zmieszany na szerokim chodniku z tłumem pospólstwa, ciągnącego szarymi strumykami po obu stronach świetnych rzek, które toczyły się wielką drogą.
Wkrótce zaczęło mi tam być ciasno i smutno i nudno. Uczułem się upokorzonym, ubogim, skrzywdzonym sierotą i — buch! na łono natury.
Wszedłem do lasu.
O takiej porze nikogo nigdy niema w lesie, wszystko, co żyje, albo jeździ po drodze, albo, przechadzając się, gapi się na jeżdżących. Nawet drobne mieszczaństwo, z gromadami dzieci i koszami pełnymi jadła, wyłazi na łączki, mające otwarty widok na drogę, i gwarząc, jedząc, przygląda się wspaniałościom nababowym. Szedłem więc czas jakiś pomiędzy drzewami zupełnie sam jeden.
Jesień to była. Białawe mgiełki nizko zawisały nad mokrą zielenią mchu i trawy; gdzieniegdzie z drzew kapały liście żółte, czerwonawe i cicho kładły się u stóp krzaków; gdzieniegdzie jaskrawy blask miedzianej zorzy krwistemi smugami malował pnie, albo z za ciemnych gałęzi błyskał promykiem filuternym. Zaszedłem już tak daleko, że prawie przestałem słyszeć głuchy turkot, toczący się po wielkiej drodze, gdy wśród drzew mignęła mi przed oczyma postać ludzka. Mylę się: nie człowieka właściwie spostrzegłem, lecz tylko krótki płaszcz męski, zaopatrzony w cztery pelerynki. Pomyślałem zrazu: „Jakaś melancholia opanowała jakiegoś goga i pchnęła go na łono natury“! Ale po chwili zobaczyłem, że cztery pelerynki pochyliły się ku ziemi, jakby nizki pokłon oddawały drzewom, i dość długo w pozycyi tej pozostawały, poczem, wyprostowawszy się, poszły dalej, lecz po kilku minutach znowu nachyliły się, czegoś po ziemi szukając i, znalazłszy, czy nie znalazłszy, znowu wyprostowywały się i szły zwolna.
Coś mię tknęło. Czy być może? Oczom swoim wierzyć nie chciałem. Garski tu! Niechże ja, skrzywdzone dziecko losu, pastwa niepowodzeń; ale on, wybraniec fortuny, posiadacz jednego z najpiękniejszych w stolicy zaprzęgów, narzeczony córki jednej z najwyższych ekscelencyi, zamiast zająć wśród high life’u miejsce przynależne, brylować, tryumfować, zazdrość obudzać, życia używać, przechadza się tak, jak i ja, pośród mgiełek, promyczków i z drzewek kapiących listków! I czegoś szuka! Czego on tu szukać może? Zdjęło mię oprócz ciekawości radosne przeczucie, że melancholia moja spotyka się z towarzyszką tam, gdzie jej obecność najmniej przypuszczaćby można. Słodko jest, cierpiąc, widzieć spadającą do czary szczęśliwszego kropelkę cierpienia.
— Dzień dobry panu!
— A, to pan! Dzień dobry. Pan tu także na kilka minut odpoczynku?
Pod najmodniejszą czapeczką, mającą kształt dobrze zgniecionego grzybka, twarz jego wydała mi się więcej jakoś, niż zwykle, łagodną i ucieszoną. Trochę cedząc sylaby, lecz bardzo uprzejmie zaczął:
— Dobrze, że się pan tu znalazł: przejdziemy się trochę razem.
Spojrzał na zegarek.
— Mam jeszcze pół godziny...
— A potem?
— Potem wracam do domu, ubiorę się i pośpieszę na obiad do przyszłego teścia. Wielka gala i wielka fatyga!
A quand la noce?
— Za dwa tygodnie. Nie mógłby kochany pan wyobrazić sobie, ile mam zajęcia! Trzeba mieć herkulesowe siły... Aż głowa czasem pęka i w plecach pstryka. To pstrykanie mię niepokoi, ale doktorowie powiadają, że to tylko le surménage... Spodziewam się! Ta gazeta, pan wie, jaka to piekielna maszyna. Musi lecieć i lecieć, ani sekundy opóźnienia, ani dnia przerwy; nieprawdaż? Następnie banki! A czy pan słyszał już o tej awanturze bankowej w Berlinie? To prawdziwa malawantura, z której i na nas...
Tu urwał, popatrzył kędyś w stronę, uszedł szybko kilka kroków i nizko schylony dotknął ziemi w kilku miejscach palcami w duńskiej rękawiczce. Otwierałem usta, aby wymówić zapytanie, ale on, wracając ku mnie, już opowiadał o awanturze finansowej, zaszłej w Berlinie i o możliwych jej następstwach dla banków wiedeńskich. Chwilami wpadał w roztargnienie i rzucał po ziemi tak badawcze spojrzenia, że aż mu się pogłębiała zmarszczka myślicielska pomiędzy brwiami.
— A oprócz tego wszystkiego, kochany panie, urządzenia domu na przyjęcie młodej pani... que diable! niebardzo już młodej, ale przyzwyczajonej... pan wie... C’est une mer à boire! Od trzech miesięcy głowa mi trzeszczy od krzeseł, stołów, kobierców, gobelinów, stylów, ekwipaży, liberyi...
— To głowa — zauważyłem — a kieszeń?
Uśmiechnął się z zadowoleniem.
— To najmniejsze! Lokuję kapitał na dobry procent. Tylko nudzi mię to, trudzi, denerwuje, zjada... Wprawdzie są tapicerzy, dekoratorzy, dostarczyciele i t. d., ale nie mogę zupełnie spuścić się na nich. Dysponuję, kontroluję, pani moja na swoją rękę dysponuje, przyszły papa na swoją... Codziennie debatujemy...
Tu znowu rzucił się w bok, nizko schylony poszukał czegoś na ziemi i, wyprostowawszy się, powracał. Przyszło mi na myśl, że ten Uebermensch dostał bzika.
— Co pan takiego robi? Czego pan szuka?
— Śmiej się pan ze mnie; ja sam śmieję się z siebie — odpowiedział i zaśmiał się, ale nie szczerze.
Potem mówił dalej:
— Fantazya... czysta fantazya i gorzej jeszcze, bo sentyment, czy ja wiem.... mais c’est plus fort que moi!
Stanął, plecami oparł się o pień drzewa i zapytał:
— Pamięta pan las w Kalinówce?
— Naturalnie, przecież tam byłem nie dawniej, jak przed dwoma laty.
— Więc już po wyjściu za mąż panny Władysławy?
— Panna Władysława nie wyszła za mąż.
— Jakto? — zawołał — przecież miała wychodzić, wiem o tem z pewnością!
— Nie wyszła. Odmówiła narzeczonemu.
— Dlaczego? — zapytał z wybuchem i oczy mocno mu zaświeciły.
— Nie wiem; podobno nie mogła po-ko-chać!
— Proszę!
Zamyślił się; nerwowym ruchem okręcał na palcu sznurek od pince-nez.
— Szkoda! — rzekł po chwili — ładna panna.
— Piękna — poprawiłem.
— Poprawka trafna. Ale pan jej nie znał, kiedy miała lat siedemnaście, osiemnaście. Wtedy to była... była to moja wielka, najszaleńsza w życiu miłość. Wiotka, delikatna, prawdziwa lilia... Warkocz, splot złota, gruby i ciężki... żywość iskry... wesołość szczygła, ale nadewszystko, nadewszystko czystość i niewinność... wie pan... taki puszek na brzoskwini, którego szkoda tknąć... Dziewczę prawdziwie sielskie i... jakby tu do rymu... i anielskie, oui, c’est le mot, anielskie...
Słuchałem zdumiony, nie przerywając. Oczy jego stawały się... na wszystkie bogi przysięgam, że stawały się lirycznemi, choć nie było żadnej ekscelencyi, do której potrzebowałby je robić.
— A pamięta pan to miejsce w kalinowskim lesie, co to blizko tej drogi, po której jeżdżą chłopi? Czy pan nie znajduje, że niektóre miejsca tego lasu przypominają tamto miejsce?
Istotnie było tak, jak mówił. Odszedł od drzewa, szliśmy w milczeniu kilkanaście kroków.
— Otóż, widzi pan, ja i panna Władysława przepadaliśmy za zbieraniem rydzów. Wypadek zrządził, że przez trzy jesienie z rzędu bywałem w Kalinówce i każdej jesieni powtarzały się te rydzowe uciechy... Lecz stokroć milszemi nad rydze były rozmowy nasze przy takich czerwonych zachodach słońca, jak dzisiejszy, pomiędzy takiemi samemu drzewami, jak te...
— Tylko, że tu rydzów niema — zauważyłem.
— Otóż to! — zawołał. — Niech pan sobie wyobrazi, wlazło mi dziś w głowę, że być muszą. Wszedłem do lasu, aby trochę odpocząć... jestem szalenie... sza...le...nie zmęczony! I jak tylko wszedłem, tchlinka mi zapachniała, ta tchlinka, co to, pan wie, czuć ją w lesie od mokrych miejsc, na których rosną grzyby. Czuje pan tę tchlinkę? Ja teraz już mniej, ale wprzódy bardzo czułem. I są tu takie wypukłości pomiędzy trawą, pod któremi zdaje się, że koniecznie siedzieć musi rydz... Ale niema. Z góry zresztą wiem, że niema, jednak zdaje mi się ciągle: a nuż! C’est plus fort que moi!
Śmiał się, ale oczy jego stawały się, nie lirycznemi już, lecz smutnemi, wprost smutnemi!
— Dlaczegóż nie pobraliście się z panną Władysławą? — zapytałem.
— Phi! — odpowiedział. — Ja miałem malutki kapitalik, ona miała malutką Kalinówkę. Czy podobna było rezygnować się na podobną egzystencyę?
— Naturalnie, że niepodobna! — potwierdziłem z zapałem i po chwilowej pauzie zaczęliśmy mówić o czem innem.
Garskiemu nie pilno snać było na galowy obiad do przyszłego teścia, bo zapomniał, czy nie chciał pamiętać, że pół godziny, o której był wspomniał, oddawna minęło. Mówił o swoich widokach na przyszłość. Otrzyma w posagu za żoną zameczek w Styryi. Jako dobra, to prawie nic nie warte, ale rezydencya letnia pyszna, w miejscowości wspaniałej, urządzona po książęcemu. Dalej, ma zamiar zostać posłem do rady państwa. Będzie się o to starał, a przy stosunkach teścia niewątpliwie celu dopnie. On zresztą zawsze zamierzonych celów dopina. Odkąd tu przybył, nie spotkało go jeszcze w niczem zupełne fiasco, a najczęściej rezultat przechodził oczekiwanie. I nie jest to wcale ślepem szczęściem, szczęśliwym trafem, jak niektórzy utrzymują. Wcale nie. To wynik teoryi, ściśle w praktyce stosowanej.
— Zamknąć ją można, tę teoryę, w trzech słowach: fakt, cyfra, interes...
— I siła — wtrąciłem.
— A tak — potwierdził śpiesznie. — Fakt, cyfra, interes, siła.
— Jedyne sposoby do stania się Uebemenschem — zauważyłem.
— Niewątpliwie — odpowiedział i z uśmiechem mówił dalej: — Ale jeżeli pan myśli, że zawód Uebermenscha jest łatwy i rozkoszny, to się pan myli, bardzo myli.
Wtem wzrok jego padł na jakiś czerwonawy punkcik, ledwie dostrzegalny pod rozłożystym krzakiem. Skoczył w stronę, kilka kroków podbiegł. Gdy biegł, nogi jego z pod płaszczyka o czterech pelerynkach wydawały się bardzo długiemi i cienkiemi. Pochylił się, coś z ziemi podniósł; gdy stanął przedemną, trzymał w palcach liść, mający żółtoczerwonawą barwę. Uśmiechnąłem się.
— Znowu zawód!
Nie odpowiedział i po chwili dopiero przemówił:
— Więc panna Władysława nie wyszła za mąż! Proszę!
Ogarnęło go osłupiałe prawie zamyślenie. W końcach palców miał czerwonawy liść uschły, aż kruche tkanki z cichym chrzęstem pękać zaczęły, wysypały się z palców i, nikłym różowym pyłem rozwiawszy się w powietrzu, opadły na ziemię. Jednocześnie czarne oczy Garskiego, przygasłe i omdlałe, utkwiły w mojej twarzy.
— Mam prośbę do kochanego pana — zcicha przemówił — pan tam jeździ czasem... Niechże pan przy sposobności powie pannie Władysławie, że powodzi mi się wybornie, udaje mi się wszystko, że stoję u szczytu pomyślności i jestem bardzo... zadowolony z życia. Ale pomimo to... pomimo to... chciałbym choć przez jedną godzinę być jeszcze kiedykolwiek tak szczęśliwym... to jest, rozumie kochany pan! w taki sposób szczęśliwym, jak byłem tam... gdyśmy z nią przy takich samych czerwonych zachodach słońca, jak dzisiejszy, w lesie kalinowskim rydze zbierali i długo, długo rozmawiali... o ideałach!
Zaśmiał się zcicha.
— Bo panna Władysława była kobietą z ideałami... które i ja przez czas jakiś podzielałem... ale potem...
Uczynił ręką gest, oznaczający zupełną niemożność.
— Inaczej stać się nie mogło, żadnym sposobem nie mogło. Jednak niech pan przy pierwszej tam bytności swojej powie pannie Władysławie, że wspominam i... i żałuję!
Po chwilowem milczeniu dodał jeszcze:
— I niech się tam pan pokłoni odemnie Kalinówce, temu lasowi i...
Zaśmiał się znowu.
— I ideałom!
Potem jeszcze dodał:
— Bo tam jest ich siedlisko.
Wyciągnął do mnie rękę.
— Niechże kochany pan spełni to polecenie moje, a może i ja będę mógł w czemkolwiek stać się panu użytecznym. Ręka rękę myje. Żegnam pana.
Szybkim ruchem dotknął czapeczki i elastycznym krokiem odszedł w stronę, z której dochodził przytłumiony turkot kół, toczących się po wielkiej drodze Prateru.







KARYERY.



Od kilku miesięcy obaj o jednej porze wchodzili do szyneczku, wnosząc z ulic wielkiego miasta śnieg na niezgrabnem obuwiu i nosy zaczerwienione od mrozu, a z tajemnych głębin swego życia paltoty poplamione i oczy mętne, znudzone, ponure. Jeden miewał na głowie kołpak, podartem futrem obszyty, a na szyi szal czerwonej barwy; drugiego czapka białą gwiazdką nad wykrzywionym daszkiem świeciła, a szyja długa, cienka, koścista, wyciągała się naprzód ruchem żórawia, poszukującego żeru, albo człowieka, upatrującego najlepszego do utopienia się miejsca na wodzie. Pierwszy był krępy, barczysty, rumiany; drugi — wysoki, chudy, z długą, żółtą, kościstą twarzą. Tamten mówił chętnie i wiele, na poniesione krzywdy wyrzekał, czasem przekleństwa miotał, czasem świetne widoki przyszłości roił; ten pił i przekąsywał w milczeniu, ponuro w ziemię patrzył, czasem drzemał, lub w podartym notatniku pisał, lub plecami do ściany przylgnąwszy, z opadłą na piersi głową, ciszej to głośniej niezrozumiałe pieśni jakieś nucił. Kiedy krępy i rumiany, wziąwszy się pod boki, albo zuchwale ramionami rozmachując, wykrzykiwał: „Ej, ojczulku jeszcze mnie z kuli ziemskiej nie zrzucili! jeszcze oni przedemną ręce jak struny wyciągać będą! Jeszcze ja im, na wysokiem krześle siedząc, figi pod nos, a kolanem w plecy dawać będę!“ kiedy zaś ciche zrazu nucenie drugiego przechodziło w cienki dyskant, słychać w niem było słowa: „Ptaszku, ptaszku, zkąd przylatasz, czy nie z moich stron?” — był to znak, że obaj już dobrze sobie podpili. Lecz kiedy pierwszy, mnóstwo procesów wygrawszy i krzywdy doznane pomściwszy, przesuwał się z wysokiego na jeszcze wyższe krzesło, zapytywał miłą, lecz niewierną Tanię: czy teraz, gdy on tak wysoko siedzi, chciałaby losy jego dzielić? — aha! czy teraz nie żałuje, że takiego, jak on człowieka porzuciła? aha! — zaś drugi, coraz cieńszym i żałośliwszym dyskantem nucił: „Po mej śmierci nie zadzwoni mój ojczysty dzwon” — znaczyło to, że byli obaj zupełnie już pijani.
Długo o jednej porze do jednego miejsca przychodząc, nie znali się wzajem, przelotnie chyba siebie spostrzegali. Każdy z nich był zajęty sobą i sobie tylko znaną przepaścią, z której tu przybywał. Pewnego dnia jednak zaszło zbliżenie.
Szynk był mały i podrzędny. Weszli do niego prawie jednocześnie, w chwili, gdy nad szeroką, śniegiem zasłaną ulicą zapalił żółte, od muślinowej firanki mętne światło swego okna. Weszli i zdaleka od siebie, przed butelkami, czarkami i misami, pełnemi kwaszonych ogórków i śledzi, zasiedli. Innych gości jeszcze nie było. Znacznie później wszcząć się tu musiał ruch i hałas; teraz panowały jeszcze pustka i cisza. U ścian i okna w skąpem świetle gazowego płomyka pobłyskiwały szkła i zawarte w nich płyny, w ciemnym kącie zegar głośno i jednostajnie tętnił, za bufetem, przy ziemi, ktoś metalowemi i szklanemi naczyniami pobrząkiwał, za oknem czasem ze wzdychaniem i jękiem zaszalała zawierucha śnieżna, lub po zmarzłym śniegu zgrzytając, przeleciały sanki, z których niegłośnem dzwonieniem łączył się ostry gwizd powożącego, albo głośne i krótkie zaklęcie powożonego: „Eh ty, dyabli bałwanie, szybciej!”
Jeden z gości szynku, nudząc się i niecierpliwiąc, że gadać z kim niema, pił jeszcze niewiele, zżymał się, niezrozumiale mruczał; drugi dość długo w podartym notatniku pisał, zawartość czarki po kropli sączył, aż plecami do ściany przylgnął i może zadrzemał, bo powieki przymknął. Pierwszemu do wysokiego krzesła i zdradliwej Tani, drugiemu — do ptaszka z jego stron i ojczystego dzwonu daleko jeszcze było.
Wtem z za bufetu podniósł się i wyprostował żółty kożuch gospodarza szynku i wśród ciszy rozległo się grubym głosem wymówione pytanie:
— A co? papiery przyszły?
Krępy, sposobność do gadania w lot pochwycił: Czart niech porwie! Psia mać ich! Papierów nie przysyłają! zgubić go chcą! Tacy-to przyjaciele i znajomi! Dopóki mu dobrze było, lubili, kłaniali się; teraz pies nawet łapy nie wyciągnie, aby go z biedy wyratować. A był przecież czas, w którym mu dobrze było, oj, oj, jak dobrze! Kiedy w tamte strony przyjechał, takie miejsce dostał, o którem nawet i nie marzył. Cóż? kiedy niedługo szczęścia tego używał. Starał się, z duszy się starał, ale robota była trudna... dla niezdolności przepędzili.
Pięścią w stół uderzył, aż butelka i czarka podskoczyły. On niezdolny! ha! ha! złość i zawiść ludzka, ale nie jego niezdolność. Teraz od sześciu miesięcy, włóczy się wszędzie z prośbami o robotę, i znaleźć jej nie może. Dobrze! teraz on już pijakiem jest, zgubioną duszą, robakiem rozdeptanym; ale podówczas ani pijakiem, ani robakiem nie był. Głowę miał tęgą, zawsze trzeźwy, do góry ją podnosił, bo żadnej winy ani plamy na sobie nie miał. To też nie z powodu winy, albo plamy, ale wprost i tylko dla niezdolności przepędzonym został. Dali robotę ważną, pensyę piękną, a potem powiedzieli, że niezdolny i kolanem w plecy! On niezdolny! ha! ha! Jeszcze kiedy, malcem będąc, ojcu swemu cedrowe orzeszki sprzedawać pomagał, wszyscy znajomi sprytowi jego nadziwić się nie mogli. A Tania! Ona także w dawnych szczęśliwych czasach pyszniła się nim i, klepiąc go po ramieniu, mówiła: „My z tobą, gołąbku, karetą kiedyś jeździć będzięm, po dywanach chodzić”. Ot tobie, Taniu, kareta! ot tobie i dywany!
Przy wspomnieniu o Tani roztkliwił się, jak zawsze; bardzo błękitne, okrągłe oczy wilgocią mu zaszły. Całą czarkę wychylił odrazu i mówić zaczął o dziennikarzu, który na życie jego tak wielki wpływ wywarł, że jemu to właściwie utratę ojcowskiego sklepu, młodości i Tani zawdzięcza. Miał lat 26, czytał i czytał tę gazetę, z początku dla zabawy tylko, potem z namiętną ciekawością i nadzieją. Czarodziejski Sezam otwierała ona przed nim: z jednej strony ideę, z drugiej karyerę wskazując.
Idea i za jednym zachodem karyera: mała rzecz! Zrazu sam sobie wierzyć nie chciał, aby mógł służyć idei. Bo cóż? kilka klas gimnazyalnych skończył i tylko co był awans na pomocnika stołonaczelnika otrzymał.
Edukacya piękna i posada także: ani słowa; ale przejście od nich do idei zdawało się jeszcze dalekiem. Dziennikarz inaczej utrzymywał, a jemu dusza rozpływała się z dumy i radości.
Poszedł do tego dziennika:
— Ojcze rodzony — mówi — ty mnie oczy na świat otworzyłeś. Dziękuję. Za tydzień już mnie tu nie będzie. Pojadę służyć idei.
On go swoim znajomym zarekomendował i wszyscy zdrowie jego szampanem wypili. Pierwszy raz wtedy pił szampana — smaczny! I z kimże go pił! Z jakimiś ludźmi!.. Kotlety z jarząbków jadł na porcelanie, a lokaje w białych rękawiczkach talerze odmieniali. Wszystko to zaś dlatego, że ideę dziennikarską zrozumiał i służyć jej zapragnął. Wyszedłszy ztamtąd, z szampanem w głowie myślał: — „Ej ty, Boże mój, cóż to później będzie, kiedy teraz już tak?“
Już mu teraz żenienie się z Tanią niebardzo do smaku przypadało. Lubił ją i ona go lubiła, oddawna i z duszy. Porzucić jej nie myślał, ale i kuli do nogi przywiązywać sobie nie chciał. Niechaj dziewczyna na niego poczeka. Wielką już łaskę jej zrobi, jeżeli kiedykolwiek za żonę ją weźmie. Grzesznym człowiekiem był: to też, widząc się teraz podniesionym i takie mając nadzieje, nie mógł z głowy wyrzucić węża, który w niej gwizdał: „Poco ci wiązać się z córką kiełbaśnicy, kiedy może i generałówna jaka za ciebie wyjdzie, gdy już zasłużysz się idei i na wysokiem krześle siądziesz“. Grzesznym człowiekiem był: to też idea nie zasłaniała przed nim karyery. Stary ojciec płakał: „Pomódz mi niema komu, w trzęsących się rękach sklepu z pomarańczami i orzeszkami nie utrzymam. Rozsypią się, w nędzę wpadnę, sam na tem stracisz“. Matka biadała i Tania spuchła od płaczu. „Ty tam o mnie, gołąbku, zapomnisz!“ On murem przy swojem stał. Nie gnić człowiekowi na jednem miejscu grzybem, ale wzrastać mu w dumę, zaszczyty, pieniądze...
— Ej, gospodarzu, jak ja wyrosłem... a? Wódki! bo pod tę ławę zwalę się zaraz i z żalu pod nosem ci zdechnę! Ot tak! teraz znowu w oczach jaśniej i przed pamięcią stają te pola, te pagórki, te dolinki, laski, rzeki. Naturę lubię, strach, jak lubię naturę... ja poeta?... A wy kto taki? czego odemnie chcecie?
Ostatnie słowa zwracał do człowieka, który stanął przed nim, wązkim stołem tylko z nim rozdzielony. Wysoki, cienki, z wyciągniętą naprzód kościstą szyją, wpijał w niego oczy, jak dwa ciemne płomienie rozgorzałe i trochę drżącemi wargami zaszeptał:
— Dawno powróciliście z tamtych stron?
Krępy gniewnie kołpaka dotknął i krzyknął:
— A tobie co do tego?
— To moje strony.
Może od wódki był ochrypłym, może go okoliczności życia do cichego mówienia przyzwyczaiły, bo mówił ciągle szeptem. Krępy, przeciwnie, krzyczał wtedy nawet, gdy się nie gniewał wcale.
— Jakiż czart cię tu przyniósł?
Chudy do gospodarza zwrócił się:
— Wódki!
Powoli, jak automat z oczami wciąż gorejącemi, obok nowego znajomego usiadł.
— Dla karyery — zaszeptał — tak, jak i wy... dla karyery i dla przyjemności... Wypijemy razem, powiecie mi co o tamtych stronach; ja ztamtąd rodem... z Glindów.
— Z Glindów... ej ty, Boże mój, wiem! Dwudziestu ich na zagrodach siedzi... procesy im prowadziłem... tam w największą biedę wpadłem... Głupi lud... orzą, sieją, zbierają, świata nie znają... niczego lepszego im się nie chce... prostactwo! — bydło!..
Chudy znowu szeptać zaczął;
— Mój ojciec, Kazimierz Glinda, po przezwisku Żelazny, od tego, że pradziadek na wojnę chodził i charakter miał, jak żelazo twardy... Tak samo, jak oni wszyscy, orze, sieje, zbiera...
— Znam! Siwy gołąb... stary taki, syna żonatego przy sobie ma, ale sam jeszcze nic sobie... czerstwy, pracuje.
— Widzieliście go?
— Czy raz! Jeździłem do nich za interesam i... jadę sobie drogą i patrzę: dzień piękny, słońce świeci, złote pole szerokie, ech, szerokie, jak okiem zarzucić...
— Aha! szerokie, szerokie! Zdaleka łąkę widać... na niej chłopcy nocami konie pasą...
— Patrzę sobie raz, aż tu na polu siwy gołąb za pługiem idzie...
— Czy to on był? A jakże on wygląda? Dobre człowieczysko, spracowane, dzieci bardzo kochał... At!
Głową trząść zaczął; coś nakształt uśmiechu rozszerzyło mu wązkie wargi; oczy, w ziemię wpatrzone, mgliły się i świeciły. Krępy po raz pierwszy uważnie na niego spojrzał. Zaśmiał się.
— Jakiż czart cię tu przyniósł? Czegóż ty aż tu się przywlokłeś, aby po szynkach łazić?
Z uczuciem zdziwienia i urazy chudy szyję wyprostował i odpowiedział:
— Jakto dlaczego? Człowiek ambicyę miał, wysoko stanąć i świata użyć pragnął. Czy to ja miałem, tak, jak oni, orać, siać i zbierać? Na chłopa nie urodziłem się... Zdolności miałem... muzykę lubię... piękne pismo mam... w całej kancelaryi najpiękniejsze... ot, zobaczcie... choć to w notatniku, niedbale pisane, ale jak? czy widzieliście kiedy takie pismo? litografia, nie pismo! zobaczcie tylko, bądźcie łaskawi, popatrzcie!
Drżącemi rękami, z nadzwyczajną natarczywością notatnik na zapisanej stronicy rozwarty pod samą twarz towarzysza podsuwał, w oczy mu niemal wpychał. Tamten szeroko ramieniem machnął i książeczkę z chudych palców wytrącił.
— Idź precz ze swojem pisaniem! Na czarta mnie twoje pisanie! Majątek tam miałem i jaki! Obywatelem byłem... dziedziniec, choć wojsko na nim musztrować, pokojów dziesięć i sala.
Chudy jednocześnie prawił swoje.
— Do biura chodziłem, sekretarza tu przenosili, awans dostał. „Ty, bratku — mówi do mnie — pojechałbyś ze mną. Pismo piękne masz, miejsce dostaniesz, świata użyjesz“. We mnie dusza zatrzęsła się od radości. Szesnaście lat temu, dwadzieścia lat miałem. Co to! w takiem mieście mieszkać, na teatry i różne inne bale chodzić, muzyki słuchać... — Nic dla mnie milszego nad muzykę niema, niegdyś i sam do skrzypiec zdolność miałem... To też na operę człowiek i teraz czasem idzie. A jakże! jak tylko grosz jaki mam, zawsze na raik idę i opery słucham... Szczęścież to moje, ta opera! Byliście na Trubadurze? a? Jak ten pieśń z wieży śpiewa? a? Wprost dusza roztapia się w człowieku! Tra-la-la, tra-la-la-la-a-a! Pijcie! Czemu nie pijecie? W butelce już mało? Gospodarzu! Wódki! Byliście na Trubadurze? Ach! jak ten z wieży śpiewa! Tra-la-la-la-la-lu-u-u! Wprost dusza topnieje!
— Zdrowie twoje, mój nowy znajomy! Znasz ty ten majątek? ej! rajska pozycya! Pagórki, dolinki, laski, błękitna rzeka na zielonej łące... Natura, bracie, natura! a ja naturę, strach, jak lubię! Ty muzykę, a ja naturę... obaj my poeci, wypijmy!
— Wypijmy! ja za muzyką przepadam. Byliście na Faworycie? Jaka tam arya na damski sopran! a? Tra-la-la, tri-li li-li-i-i! A jeden mój kolega był taki, że mówi do mnie: „Ty jesteś faworytem sekretarza dlatego, że pięknie piszesz. On teraz awans dostał; kiedy chce, abyś jechał z nim, nie bądź durniem, jedź, karyerę zrobisz, świata użyjesz“. Durniem ja nie był — oho! Ale, że strach brał, to brał... Jak tu tak daleko jechać!... a dusza do dalekiego się rwała i swego żałowała... Ale, myślę sobie: co tam! z takiem pismem nie zginę! świata użyję, może wysoko zajdę. A co? czy zginąłem? Nie, bracie, nie. Nigdy ja tam nie miałbym tych rozkoszy, co tu na każdym kroku... Na baletach bywacie? a? ot czarodziejki te tancerki! a? Myślę sobie czasem, żeby tu Anusia była ze mną i widziała co ja widzę... milej byłoby we dwoje... Człowiek sam jeden, jak palec... Oj dziewczyno, oj kalino, jedyna mo-o-o-ja... Wypijmy!
— Spojrzałem ja, bracie, na pola, na lasy, na łąki i myślę sobie, natura! ej, ej, natura, piękności ty moja! Ty muzykę lubisz, a ja naturę... obaj my poeci. Ale jak przyszło do gospodarstwa, Boże ty mój, w książkę patrzę, a figę widzę. Ani ty rusz, bracie mój miły. Do pomocnika stołonaczelnika dosłużyłem się; ze stołonaczelnikowstwa dla niezdolności przepędzili... gdzie mnie tu gospodarzyć! W dzierżawę wypuściłem, przyjaciół i znajomych zaprosiłem: przyjeżdżajcie choć codzień, z duszy rad będę, sala u mnie jak kościół, dziesięć pokojów, kucharz! Przyjeżdżali, bawiliśmy się. Przyjaciele mówią: „Kpij z niepowodzenia! Obywatelem teraz jesteś, marszałkiem zostaniesz“! Czemu nie? myślę sobie, może i zostanę. Ot, siurpryza! Fotografię tego dziennikarza na ścianie powiesiłem i codzień kłaniałem się przed nią nizko: „Dziękuję, dobrodzieju, że mi oczy na świat otworzyłeś. Pierwszy raz matka mnie urodziła, a drugi raz ty, bo innym ja człowiekiem teraz jestem, a jakim jeszcze będę, ho, ho“! Wtem bęc, majątek na licytacyę wystawiają. Co za dyabeł? Raty bankowe... Za bankowy dług kupiłem, o ratach zapomniałem! Czart niech porwie. Do dzierżawcy: Dawaj pieniędzy! Szelma nie dał! Bądźcie zdrowe pagórki, dolinki, laski, błękitna rzeko na zielonej łące... Z naturą rozstałem się, bratku; niczego nie żałowałem tak, jak natury... Sala też przepadła... Nalej wódki! Strach, jak ja naturę... ty muzykę, ja naturę, obaj my... lej jeszcze... poeci!
Tamten nalewał, ożywił się bardzo, z szeptu w cienki dyskant wpadał:
— Duszę ja moją przed wami otwieram... Co robić? Trzebaż duszę choć raz otworzyć, bo nazbierało się w niej tyle, że pod samo gardło lezie i dusi, a taka bestya słona, że wódką nawet nie zalejesz... Ojciec siwy gołąb... czy bardzo staro wygląda? A brata mego Antoniego, znacie? Dobrze mu: takim już szczęśliwym przyszedł na świat! Ambicyi nie miał, dalekiego świata ciekawym nie był... trzy klasy skończył, do chaty powrócił, orze, sieje... wieczorami książki czyta... W zimowe wieczory lampa na stole, ogień na kominie, czytają, albo z sąsiadami śpiewają... Słyszeliście kiedy piosnkę: „Piękne narcyzy, śliczne tulipa-a-any..“, albo tę: „Wyszła dziewczyna, wyszła jedyna...“ Anusia Glindzianka śpiewała... ej, nie Glindzianka już ona; zamąż wyszła... Kiedym wyjeżdżał, schowała się między wiśnie i płakała... Mnie ciekawość paliła: jak też to wyglądają baletnice? Bywacie na baletach? Ja bywam... czasem... a jakże! Ot czarodziejki te tancerki! jak ich wyleci na scenę ze czterdzieści... Anusia między wiśniami płakała. Ptaszyna moja złota, dawna... dawna... Jak to już dawno było... szesnaście lat... postarzałem... zmarniałem. Anusiaby mnie nie poznała... Nalejcie.... pełno! Ptaszku, ptaszku, zkąd przyla-a-a-ta-a-asz... Zdrowie wasze... czy nie z moich stron...
Zupełnie jednocześnie z chudym krępy prawił, tak, że dwa ich głosy: jeden — gruby i bez gniewu gniewliwy, drugi — cienki i piskliwy, zlewały się z sobą w dwoistą całość.
— Czart niech porwie psie moje życie! W miasteczku osiadłem, chłopom i żydom procesy prowadziłem... Wstyd, bratku, poniżenie i — bieda! Wtedy już Tania przed oczyma mnie jak stała, tak stała. Napisałem do znajomych: „co z nią, gołąbką najmilszą, dzieje się“? Odpisują: „Za mąż poszła“! Ja do szynku i — upiłem się. Pierwszy raz wtedy upiłem się, a potem już... oj, ty Boże mój! sierotą ja tam byłem, wyspą samotną na dalekiem, nieznajomem, obojętnem morzu... Nikt tam mego ojca i mojej matki nie znał, ani do mnie powiedzieć nie mógł: „pamiętasz, błaźnie, jak ci nos ucierałem?“ Nikogo nie obchodziłem, nikt mnie nie obchodził, nikogo nie wstydziłem się, nikt nie zawstydził, nie zgromił, nie poradził, nad przepaścią nie zatrzymał... Bęc! po same uszy wpadłem! Ej, wyspa samotna na dalekiem, nieznajomem, obojętnem morzu, w morzu utonęła. Gospodarzu, ojcze kochany, wódki!
Coraz cieńszy i piskliwszy dyskant zawodził:
— Wyspą samotną na wielkiem morzu siedzę... Nikt tu mego ojca ani matki nie zna i powiedzieć nie może: „pamiętasz, błaźnie, jakeś bosy na łąkach nocami konie pasał“. Ehe, noce nasze letnie, z rosą na trawie, z gwiazdami na niebie, z lasem grającym... Dwadzieścia rubli na miesiąc biorę... odrazu brałem piętnaście... teraz dwadzieścia... buty z nóg spadają... czasem na balet chodzę... wszyscy mówią: „pismo bardzo piękne“! My, Glindowie, po przezwisku Żelaźni... pradziad na wojny chodził, ojciec, choć siwy, jeszcze za pługiem chodzi... ja pięknie piszę... popatrzajcie, zmiłujcie się... czy to kaligrafia jest, czy litografia? a? Niezdolny, mówią... Jak to? a pismo! zobaczcie tylko... pismo...
— Do dyabelskiej matki idź ty, ze swojem pismem razem! Sześć miesięcy już przeszło, odkąd tu wróciłem... łażę wszędzie, o robotę proszę...
— Pojechałbym ja tam, bracie kochany, oj, pojechałbym choć na miesiąc, choć na tydzień, ale wydatki wielkie... Tu codzień, czasem na Trubadura... a balet?
— Piętnaście lat, najlepsza młodość moja... wszystko zmieniło się... dawni przyjaciele poumierali, albo powyjeżdżali, albo zapomnieli, że kiedykolwiek na świecie żyłem... Gdzie pójdę, wszyscy mówią: „pijak, z twarzy znać“... Matka, nie pobłogosławiwszy, umarła, ojciec w nędzę wpadł, Tania za mąż poszła...
— Lampa na stole, ogień na kominie... ciepło... śpiewają... „Ptaszku, ptaszku, co przylatasz“...
Tamten krzyczał:
— Słuchajże, ty, kiedy mówię! Do dziennikarza poszedłem, pokłoniłem się mu: „Ojcze, mówię, ty mnie wprzódy doradzałeś, doradźże i teraz“! A on mnie lokajowi w białych rękawiczkach precz wyprowadzić kazał. „Pijak!“ — krzyczał. — A pijak! to i cóż? Czy wprzódy byłem pijakiem?
— Może z moich stro-o-o-n...
Butelki i czarki od uderzenia pięścią w stół zadzwoniły.
— Ale ja jemu pokażę jeszcze, kto ja taki! Jeszcze mnie z kuli ziemskiej nie zrzucili! jeszcze wrogi moje przedemną, z rękami jak struny...
— „A gdy, ptaszku, nie przylecisz
Z tych tam pięknych stro-o-on“...
Nagle umilkli obaj, niewiedzieć dlaczego; długo głęboko patrzyli sobie w oczy i głowami trzęśli, trzęśli, wciąż milcząc.
Krępy pierwszy śmiechem parsknął, z ławy zerwał się i, z rękami na kłębach przed gospodarzem stojąc, krzyczał:
— Niech tylko papiery przyjdą, a ja znowu w górę pójdę; w górę... na wysokiem krześle siądę i wrogom moim figę pod nos, a kolanem w plecy...
Dyśkant śpiewał:
— „Nikt tu po mnie nie zapłacze,
Bo ja z obcych stro-o-on“...
— A ty, Tanieczku, pożałujesz, że czekać na mnie nie chciałaś! Za mąż poszłaś! Aha! A teraz ja na wysokiem krześle siedzę, karetą jeżdżę, po dywanach chodzę, a ty, gołąbko, żałujesz, aha!
Gospodarz szkłem przy bufecie brząkał, w ciemnym kącie zegar tętnił; za oknem, po zamarzłym śniegu zgrzytając, przelatywały sanki, z których niegłośnem dzwonieniem łączył się ostry gwizd powożącego, lub krótkie, głośne załajanie powożonego: „ej ty, dyabelski bałwanie, szybciej! — zaś na ławie wysoki, chudy człowiek, w poplamionym paltocie, z białą gwiazdką nad wykrzywionym daszkiem czapki, z plecami do ściany przylgniętemi, a oczami zaszłemi wilgocią mętnych łez, dyskantem śpiewał:
— „Po mej śmierci nie zadzwoni
Mój ojczysty dzwon“!...






CZY PAMIĘTASZ?



Miał pozór szczęśliwego, a przedewszystkiem ważnego człowieka i nie był to pozór kłamliwy, bo istotnie z siebie i z losu swego czuł się zadowolonym zupełnie, a w fizycznem, zarówno jak w hierarchicznem znaczeniu ważył wiele! Gdyby z jednej strony spoczęły na szalach wszystkie zdobiące go tytuły i godności, a z drugiej kwitnąca jego tusza i wzrost okazały, niepodobnaby przewidzieć, które z szal podniosłyby się w górę. Był fizycznie wysoki, otyły, rumiany, a hierarchicznie możny, dostojny, wpływowy. Pomimo lat pięćdziesięciu zachował włosy gęste i ciemne, cerę gładką, ruchy swobodne, jakkolwiek zarazem i wspaniałe, a dlatego właśnie, że lat trzydzieści szedł jedną drogą, z jednym celem przed oczami i jedną wolą w nerwach, posiadał to, co zadowalniało panujące zapewne potrzeby jego natury: rangę wysoką, tytuł wysoko oświeconego, zażyłe stosunki z jeszcze wyżej oświeconymi, wykwintne obiady i przyjemne partyjki w najwykwintniejszym z klubów, szubę przekosztowną, doróżkę śliczną, lokaja, sanie i konia-rysaka. „Hej, hej! — myślał sobie czasem — gdzie to ja zaszedł! Zkąd wyszedł, a gdzie zaszedł! Nie na edredonach ja rodził się, ani mnie matka w złotej kołysce kołysała! Poczciwa matka! Dobre z niej było kobiecisko: łagodne, kochane takie, aż tęskno robi się, wspominając. Ojciec też niczego sobie był człowiek; a jak całował mnie kiedym ostatni raz ztamtąd wyjeżdżał, jak całował, aż twarz oślinił, i zdaje się, że zapłakał troszkę biedaczysko! Biedni byli, no, nie żebraki przecież, ale i nie bogacze! Phuu! co za życie wiedli oni!... Niech czart weźmie! Wieczne kłopoty, zachody, praca, a skutek ich taki, że tylko plunąć na niego warto. Wszystkiego sobie odmawiaj, nic nie użyj, żadnego znaczenia na świecie nie miej i gnij w nudzie za życia, tak, jak po śmierci zgnijesz w grobie, i to przedwcześnie, bo przedwcześnie oni pomarli, ze zgryzot, albo też z nudy — czy ja wiem? Ja-bym i trzech lat tam nie przeżył, jak Boga kocham! W łeb sobie palnąłbym, albo pierwszego lepszego kpa na duel wyzwał i zabić dał się, jak Boga kocham! Z takiego dołu wyleźć i na taką górę wleźć — sztuka! Kiedym jej dokazał — tęgą mieć muszę głowę, a nerwy jak okrętowe liny, skoro od takich trudów, jakie poniosłem, i takich nieprzyjemności, jakie przecierpiałem, nie popękały. Wszystko znieść trzeba było, aby dojść... Zniosło się! I dobrze! Phi! phi! jak dobrze! Czego mnie brakuje?... Stanowisko, honory, stosunki, dochody — mam! Czego ja nie mam i do czego nie doszedłem! Dzielny ze mnie mały“!
Pod względem pracowitości nie przeceniał siebie wcale. I teraz jeszcze, w biurze instytucyi, której był wysoko opłacanym zwierzchnikiem, i w innych, w których zajmował miejsce honorowego członka lub dobrodzieja i protektora, pracował codzień przez długie godziny gorliwie, żwawo, energicznie. Miewał też często w zakresie swoich czynności wyborne i samodzielne pomysły, a punktualność jego, akuratność, ostrożność znana była nietylko szeroko, ale nawet bardzo wysoko. W abstrakcye nie wdawał się żadne; poprostu na myśl mu nie przychodziły, o samem istnieniu ich nie wiedział, albo zapomniał. Ale z rzeczami takiemi, jak cyfra, fakt, data, nie żartował i uznawał je za panów świata i swoich. A jakże! Bez tego nie mógłby przecież dojść. W zamian, gdy wspaniały i pogodny, jak zwykle każda prawdziwa wielkość bywa, codziennie z marmurowych, ozdobnych schodów wielkiego gmachu zstępował, głowy podwładnych, nie lada jakich, chyliły się przed nim, jak kłosy przed słońcem, spojrzeniami, uśmiechami, przysługami, o spojrzenie, uśmiech, łaskawe słowo żebrząc. Błogo, błogo! potem... hej, hej! Szybko, równo, z gracyą, kołysząc się w obie strony — mknie piękny rysak po śniegiem zasłanej, ogromnej, długiej, prostej ulicy ogromnego miasta, a na wytwornych saniach, z futrzanych puchów głowę tylko wynurzając, jego wysokooświeconość nieustanne prawie ukłony rozsyła ku innym podobnym saniom i z futrzanych puchów wynurzającym się głowom, dostojnym, marsowym, lub janusowym, gloryami łysin zarówno jak sławy opromienionym głowom, które wszystkie, jak równe ku równemu, przesyłają mu ukłony, uśmiechy, znaki przyjacielskiej poufałości koleżeńskiego porozumienia. Bo też i koledzy to jego są w pracach, dążeniach, zabawach; teraz zaś, tak jak i on, ogromną, białą od śniegu ulicą, wśród dwóch rzędów ogromnych, białych domów, pod białem niebem, wszyscy mkną w stronę jedną: do klubu, w którym oczekują na nich pływające w sadzawkach żywe sterlety i kosze pełne lodu, a w lodzie — szampana. Błogo! błogo! Potem... na nocne, ciemne niebo wypłynie księżyc, jak krąg białego opłatka, przygasły i smutny, a przy jego świetle, po wysokich śniegowych zaspach, trójka za trójką, z brzękiem i dzwonieniem polecą oni za ostatnie kresy ogromnego miasta, daleko, tam, gdzie czarnookie, lubieżne cyganki śpiewają i tańczą, a noc przechodzi w ulewie świateł i w pożarze szałów... Albo opera! Niech czart weźmie, jakie tam drogie i modne śpiewaczki gęby rozdziawiają! O dźwięki, które z gąb tych wychodzą, dba on bardzo mało, bo muzykalnego ucha odmówiła mu natura i w ogólności wszystkie takie rzeczy — to głupstwo! Ale takie sumy, jakie otrzymują one za swoje śpiewanie, szacunek i ciekawość budzą, a z innej strony, w ogromnym teatrze ściany pozłacane, oczy aż mrużą się od jasności, w lożach cały ogród pięknych kobiet, z których on zna zblizka tę, tę i tamtę — w krzesłach cały olimp dostojnych mężów, z których on zna tego, tego i tamtego — gorący oddech tłumów, żartobliwe szepty, widzenie wszystkich i pokazywanie się wszystkim, z ręką w antrakcie z gracyą o poręcz fotelu wspartą, z lornetką przy oku... Błogo! błogo! I tak dalej, i tak dalej, dzień za dniem, noc za nocą, dumnie, szumnie, wesoło pomyka życie, pycha na wawrzynowem łożu przewraca się z boku na bok i aż stęka od rozkoszy; zmysły nurzają się w morzu róż i wszystkiemi swemi nozdrzami piją ich słodkie i wonne olejki.
Jednak, od lat dwóch może, jego wysokooświeconość stawać się zaczął mniej zadowolonym i wesołym. Coś z nim stawało się takiego, czego sam nie rozumiał i co zrazu fizycznemu niedomaganiu przypisał. Zasięgał więc rady lekarzy (wielkich i sławnych), jeździł do Spaa i Ostendy, używał hydropatyi, gimnastyki i masażu: nic nie pomogło. Bólów żadnych nie czuł; silnym był tak, że, jak sam powiadał, wołuby mógł pięścią zabić: a jednak, coś mu było, coś z nim stawało się tak widocznie, że nawet spostrzegli to weseli koledzy i przyjaciele. I jakżeby mogli nie spostrzedz zmian tak widocznych? Głośny, swobodny śmiech jego daleko rzadziej, niż przedtem, napełniał klubową salę; przy najlepiej, a co więcej, w najzaszczytniejszy dla niego sposób dobranej partyjce nie rozpromieniał się, nie żartował; raz na propozycyę jechania do cyganek schmurzył czoło, machnął ręką mruknął niechętnie: „Czart niech weźmie! Nie chcę toujours des perdrix!“ Innym razem talerz z wybornie przyrządzonym sterletem popędliwie odsuwając, skrzywił się: „nadojadło“! Czasem, oczy jego, zazwyczaj ogniste i bystre, przybierały pozór szklanych i, gdy nieruchomo wpatrywał się niemi w pustą przestrzeń, zębami przygryzał końce wąsów, zupełnie tak, jak to czynią nie szczęśliwcy i panowie tego świata, ale jego skłopotani i zgryzieni wyrobnicy. Na czole, niedawno jeszcze tak gładkiem, jakiem prawdziwie dostojne czoło być powinno, zjawiły się zmarszczki poprzeczne, zrazu cienkie jak nici jedwabiu, ale potem coraz głębsze... „Co mu się stało“? — zapytywali przyjaciele. — „Co mi się stało“? — sam siebie zapytywał i zarówno sobie, jak przyjaciołom odpowiadał: „Czy ja wiem? Świat zmienił się, czy ja zgłupiał? Trzymałbym zakład, że sam nie wiem, co mi jest“!
Na głębokiem, dalekiem, ciemnem niebie zimowem świecił księżyc, jak krąg białego opłatka, przygasły i smutny, bo blask jego tłumiły olśniewające światła gazowe, szeregami, gromadami, girlandami palące się na ogromnym, od śniegu białym placu ogromnego miasta. Po białym śniegu, w olśniewającem świetle pomykają i w różne strony krzyżują się tysiące punktów czarnych, wobec ogromu placu drobnych, a szybkich, cichych, dzwoniących tylko brzękami uprzęży. To rój sanek, rozwożących tłum ludzi od rozwartych na oścież i w łunie świateł stojących wrót teatru.
Tak jak inni, był dziś w teatrze; słuchał opery, widział wszystkich i w antraktach, rękę z gracyą o fotel opierając, pokazywał się wszystkim. Potem wskoczył na sanki, zagrzebał się w futra i na stangreta zawołał: „Poszedł!”
Szybko, równo, z wdziękiem kołysząc się w obie strony, pobiegł rysak przez plac i ulice, a pan jego, na zgrabnych saniach poziewał tak szeroko, że z ust mu, jak z komina, buchała para i mgłą wilgotną skrapiała puszyste futro.
Poziewając, wszedł do mieszkania swego, a lokajowi, do majestatycznego automatu podobnemu, rozkazawszy, aby herbatę przyrządził, rzucił się na otomanę turecką i — westchnął. Były tam dokoła niego śliczne sprzęty, obrazy, lampy, draperye, zwierciadła, kobierce — wszystko, słowem, co do komfortu, szyku i mody należy. Apartament, co się zowie świetny i pusty, w tem znaczeniu, że oprócz majestatycznego automatu, który pana swego spotkał, żywa dusza w niem nie mieszkała. Pan apartamentu bezżennym był dla różnych powodów. Był czas, że chciał ożenić się, byle tylko rozumnie, dobrze. Ale bogata panna z jednego świata, o którą się starał, odmówiła mu; zaś z wysoko zestosunkowaną panną z drugiego świata sam żenić się nie chciał. Już miał zdecydować się na to, bo partya była (z racyi stosunków owych) wyśmienitą, lecz nagle ogarnęły go jakieś, niejasne dla niego samego, wahania się, skrupuły, którym uległ. Rozumiał dobrze, że były to głupstwa, jednak ich natarczywym, choć bełkotliwym namowom uległ: nie ożenił się, i tak już zostało na zawsze.
Po świetnym i jasno oświetlonym apartamencie chodząc, oczy miał znowu szklane, końce wąsa w zębach gryzł i kilka razy zamruczał: „Niech czart weźmie takie życie! Czuł się więc z życia niezadowolonym! No, proszę! po takich trudach, mozołach, zabiegach, przy takich stosunkach, honorach, dochodach, czuć się z życia niezadowolonym! Dziwnie! dziwnie!
Nagle do biurka podszedł; w białe, pulchne palce wziął list nierozpieczętowany; oczy mu błysnęły, uśmiechnął się. „Od Anulki! Jak Boga kocham, od Anulki! Tak dawno nie pisała, myślałem, że i nigdy już nie napisze. Aż ot, przypomniała sobie znowu... Rad jestem, bardzo rad!“
Ta Anulka była siostrą jego, mieszkającą kędyś w głuchym zakącie, pod białowieską puszczą, w niewielkiej, porodzicielskiej wiosce. A kiedy rodzice ich umarli, był on już w połowie świetnej swojej karyery i do siostry napisał: „Bierz sobie wszystko. Dla ciebie i twoich dzieci to los i szczęście, a dla mnie głupstwo, na które plunąć tylko warto.“ Nie prosiła go też potem nigdy o nic i czasem, w listach, dobroczyńcą go swoim nazywała. Od lat dwudziestu przeszło nie widywali się wcale; ona do niego pisywała rzadko, on odpisywał zwięźle, albo i nie odpisywał wcale; przechodziły miesiące, czasem lata, w których ani razu siostra na myśl mu nie przyszła. Jednak teraz, gdy na kopercie listu pismo jej poznał, rad był, bardzo rad, a gdy kopertę otwierał, uśmiechał się i zmarszczki znikły mu z czoła. Przy biurku siedząc, profilem do oświetlającej je lampy zwrócony, pierwszą połowę listu szybko przebiegł wzrokiem, ale drugą czytał daleko powolniej, dłużej. Jednak treść jej nie wymagała wcale głębokich rozwag i kombinacyi. „Czy pamiętasz — pisała mieszkanka dalekiego wiejskiego dworku — jak tatko wieczorami długie rozmowy prowadził z ekonomem, a my, małemi dziećmi jeszcze będąc, z kątka pokoju patrzyliśmy na poruszający się śród ściany cień jego wielkich wąsów i jak to nas bawiło? Małe-bo rzeczy wystarczały nam wówczas do szczęścia. Czy pamiętasz, kiedy po raz pierwszy rodzice zawieźli nas w głąb puszczy, do leśniczówki, w odwiedziny, jaką radością napełniła nas ta wyprawa? W leśniczówce tej bywam niekiedy i teraz; nic się tam nie zmieniło. Sosny takie same, proste, smagłe niebotyczne, jak były podówczas i paprocie takie wysokie jak te, w których zabłądziliśmy tak doskonale, że rodzice, z pomocą innych osób, przez parę godzin nas szukali. Nic dziwnego: schowaliśmy się w tych paprociach z głowami i szliśmy, a szliśmy wciąż naprzód, ciekawi, co będzie dalej. Ja lękałam się wprawdzie rozbójników i dzikich zwierząt, lecz tyś zapewniał, że mnie obronisz, i to mnie uspakajało zupełnie. A rodzice nasi, zamiast gniewać się, żeśmy im taki niepokój sprawili, z wielkiej radości, że zguba się znalazła, całowali nas i ściskali długo; że zaś ta podróż po paprociowej gęstwinie nas zmęczyła, tatko ciebie a mama mnie na rękach do leśniczówki zanieśli. Czy pamiętasz ty to, Władysiu? A szum puszczy pamiętasz, w który nieraz na samotnych przechadzkach wsłuchiwaliśmy się godzinami, gdy byliśmy już: ty — dorastającym chłopcem, a ja — dużo podrosłą dziewczynką? A ponieważ już mówię o drzewach, czy pamiętasz te trzy stare, rozłożyste klony, pod któremi w lecie jadaliśmy zazwyczaj śniadania i podwieczorki, i jak na podwieczorki dawano nam chleb z miodem, i jak ty ten przysmak lubiłeś? Tak dalece lubiłeś, że ja, choć łakoma, oddawałam ci często połowę swojej porcyi, a tyś za to biegał do leszczynowego lasku po orzechy, które były znowu namiętnością moją? Pamiętasz? Klony te coraz starsze, rozłożystsze, stoją i teraz tam, gdzie stały, miód, jak i dawniej, jest w pasiece i są orzechy w leszczynowym lasku: tylko ciebie, Władysiu, niema tu już nigdy, nigdy...“
Do tego miejsca doczytawszy, wzrok przeniósł ku górze kartki i ze szczególnymi uśmiechami, które mu to błyskały, to gasły na ustach i w oczach, po raz drugi to samo przeczytał. Potem odwrócił kartkę, na której miękka dusza kobieca, w jakiś cichy wieczór zimowy wspomnieniami poranku życia rozrzewniona, pisała dalej:
— Czy pamiętasz nasz pokój dziecinny, nieduży, z bielonemi ścianami i oknem wychodzącem na ogródek, w którym mama siała różne lecznicze zioła, takie pachnące? Pamiętasz mamę, cierpliwie i długo rozmawiającą z babami wiejskiemi o ich dolegliwościach i biedach, albo pojącą ziołami biedne, blade dzieci? W naszym zaś dziecinnym pokoju wyhodowywały się i wyrosły z kolei moje dzieci: Staś i Julcia, a teraz jest on moją i Julci sypialnią. Ściany w nim, tak jak dawniej, białe i okno wychodzi na ogródek, w którym ja z kolei sieję czomber, ślaz i melissę: niedawno nawet znalazłam gdzieś na strychu twojego drewnianego konia i, oczyściwszy go starannie, w kącie pokoju postawiłam. Pamiątka po tobie... bo choć wprawdzie żyjesz, ale nie dla nas, nie dla nas...
Tu czytujący ręce z listem opuścił na kolana i w przestrzeń wpatrzony, głową wstrząsał. Do pokoju wszedł majestatyczny automat, i cicho po puszystym kobiercu stąpając, wniósł na srebrzonej, ciężkiej tacy herbatę z mnóstwem przyborów i dodatków, a postawiwszy ją na stole, o przyniesieniu jej zniżonym głosem panu swojemu oznajmił. Ale pan ani go widział, ani słyszał, i czytał dalej:
— A starą nianię naszą, Kasię Hołubową, czy pamiętasz? Jakie ona miała różne zabawne, a jak tatko utrzymywał, mądre, przypowiastki i przysłowia, a ręce takie ciemne, grube, z węzłowatymi palcami, którymi przecież tak starannie i delikatnie ubierała nas, czesała, głaskała, gdy cokolwiek nam dolegało, do ust przykładała przysmaczki, kiedyśmy się rozkaprysili i samem głaskaniem pocieszyć nie dawali! Złote miała serce i bardzo nas kochała ta prosta chłopka. Wypiastowała też potem Stasia i Julcię i do końca życia przebyła u nas, w tym pokoiku, w którym-to, pamiętasz, dawniej jabłka na zimę chowano, i którego okno na gaik brzozowy wychodzi. Ale ty, naturalnie, nie wiesz o tem, że Hołubowa już nie żyje. Przed rokiem zmarła, a w chorobie ciągle ciebie wspominała. Na kilka minut przed śmiercią mówiła jeszcze: „Czy Władyś nie pisał? pojechał on od nas. Niech nim Najświętsza Panna opiekuje się i niech jego Pan Bóg błogosławi.“ Wiem, mój Władysiu, że to błogosławieństwo starej naszej niani nie obchodzi cię wcale, jednak posyłam ci je, i niech będzie ono z tobą i nad tobą. Pochowaliśmy ją na tym cmentarzu, co-to, pamiętasz? pod sosnowym borkiem, nad mokrą łąką, krzyżykami sterczy, i na którym też rodzice nasi są pochowani. Ale ty, na tej mogiłce: pod którą Hołubowa nasza na zawsze spoczęła, zapewne nie będziesz nigdy...
Znowu opuścił list na kolana, zamyślił się, a każdy z tych, którzy go widywali w biurze, w klubie, w teatrze i u cyganek, ujrzawszy go teraz, byłby zdziwionym niezmiernie. Plecy miał przygarbione, głowę naprzód podaną, oczy przygasłe i nieruchome, na czole mnóstwo zmarszczek; wyglądał staro, staro... Po kilku minutach list niedoczytany na skraju biurka leżał, on zaś sam pisał:
— O wszystkiem ja zapomniał, moja Anulko, a jednakowoż wszystko pamiętam i trzymałbym pari, że nikt nie zrozumie, jakim sposobem tak być może. Ale człowiek, choć z tęgą głową, to takie stworzenie, któremu nietylko wszystko, ale nawet samego siebie zrozumieć trudno. Teraz zdaje mi się, żem już siebie zrozumiał. Dopóki ja ciągle naprzód szedł i myślał: jeszcze tam zajdę, jeszcze tam, jeszcze to zdobędę, jeszcze tamto, dopóty była walka i wielka ochota do walki i życia. A kiedy już wszystkiego swego dokazałem... Ej, srogiż to żart jakiś to nasze życie ludzkie! Pracujesz, męczysz się, znosisz nieprzyjemności różne, pędzisz jak szaleniec przez góry, które kruszysz, przez morza, które przepływasz: a gdy już pochwycisz to, czego tak pożądałeś, widzisz, że w ręku trzymasz — marę. Żebym ja przy sobie miał kogoś swego, możeby mnie i mara dłużej cieszyła, a tak, fiuuu! — zniknęło wszystko, została się pustynia. Jak to dobrze, że napisałaś do mnie i że nazywasz mnie tak, jak dawniej, Władysiem. Piękny Władyś, gruby jak beczka i stary, stary już!.. jednakże to prawda, Władyś! A imion tatki i mamy nie wymówiłem już ja lat ze dwadzieścia... pierwszy raz dziś... Ot, dziwna rzecz! dopóki byłem młody, wszystko mi jedno było i wszystko mnie cieszyło; a teraz, kiedy w żyłach krew trochę ostygła, a w ręku okazała się mara, zachciało się gwałtem czegoś innego, innego! Wiesz co? ty odemnie szczęśliwsza, Anulko! Ciebie obchodzi wiele rzeczy: Staś, Julcia, majątek, różne tam i nie twoje własne nawet sprawy i historye; ty lubisz swoje białe ściany, swoje klony, czombry, orzechy, puszczę... Prawda, że ta puszcza ślicznie szumiała, a zapach maminego czombru tak mi się dobrze przypomniał, że aż w nosie zaświdrował. No, powiedz, a orzechów możesz ty jeszcze tak wiele zjadać, jak dawniej? A leszczynowy lasek bardzo jeszcze nie wycięty. A co się stało z naszym psem Burkiem? czy dawno zdechł? Ej, kłaniaj się ty odemnie puszczy, klonom, drewnianemu konikowi memu i mogiłce starej niani Hołubowej! Albo, wiesz co? przyjadę ja kiedy do was! Teraz nie mogę: służba, interesy nie puszczają, ale jak tylko lata doczekam, wezmę urlop i przyjadę. Ej, niech czart weźmie, może ja i inaczej... no, jeszcze rok, dwa lata, a pokłonię się pięknie wszystkim tu i wszystkiemu i zupełnie powrócę do ciebie i do...
Na wyraz następny spadła gruba łza, rozpłynęła się po nim i uczyniła go nieczytelnym.






SITECZKO.



Co jej się stało? Jezus Marya! Co jej się stało? Dlaczego ona krzyknęła, zemdlała, a gdyśmy ją otrzeźwili, taka była zmartwiona i przelękniona? Nie wiem, nie rozumiem. Może pan zgadnie. Trzebaż wypadku, że pan tu wszedł, jak raz w tym momencie, kiedy ona krzyknęła: „Tatku!” i zemdlała. Jakim ona głosem krzyknęła! Prawda? Aż mię w serce ukłóło, aż podemną nogi się zatrzęsły! Takim głosem krzyknęła, jak gdyby stracha przed sobą zobaczyła, albo jak gdyby ktoś nagle nożem po sercu ją ciął? Prawda? Co jej się stało? Nie wiem. Może pan zgadnie... Mnie ten wypadek bardzo martwi, bo tę panią znam od dzieciństwa... Ach, jak to szczęśliwie, że były przy tem dwie moje panny i że pan wszedł, bo są przynajmniej świadkowie, że ja nic złego jej nie zrobiłam, a gdybyśmy były tylko we dwie, lękałabym się, aby nie posądzono, że to z mojego powodu... Ona nie, ona pewno nic złego zrobić-by mi nie chciała. Gdzież tam! serce zawsze miała dobre i znamy się od tak dawna: ale jej mąż, taki znakomity i możny człowiek, jednym palcem zgnieść-by mógł taką jak ja biedną kobietę... Szczęście, że miałam świadków... ale jestem bardzo zmartwiona i dziś wieczorem muszę pobiedz do niej, dowiedzieć się, czy czasem nie zachorowała. Pan wie, jak ona się nazywa i kto jest jej mąż, a kto ona z domu? Zaraz, zaraz powiem, wszystko opowiem, tylko spojrzę na moje panny, czy prędko już sukienkę córeczki pańskiej wykończą, bo nie trzeba przecież, aby pan długo czekał...
Za kwadrans, może za dwadzieścia minut będzie gotową; byłaby już gotową, gdyby nie ten wypadek, który nam trochę czasu zajął. Czasu zawsze niewiele mamy, bo roboty jest dużo, nawet na kilka szyjących panien zadużo... chwała Bogu... Niechże pan będzie łaskaw usiądzie sobie tymczasem na tym fotelu. Sukienka za kwadrans będzie...
Ach, mój Boże, jak jestem zmartwiona tym wypadkiem! Widzi pan, ja u jej rodziców dwanaście lat służyłam. Młodą dziewczyną dostałam się do nich i u nich nauczyłam się wszystkiego, co umiem i z czego teraz chleb jem. Dobrzy byli ludzie, niech im Bóg Najwyższy da swoją światłość niebieską... zacni byli ludzie; on szczególniej, bo ona, choć bardzo dobra, miała trochę próżności i może już zanadto lubiła wygódki, zabawki, stroiki... Ale to mała rzecz. Zresztą oboje byli zacni i bardzo dobrzy. Jedną tylko córeczkę dał im Pan Bóg, oto tę, Bronię... Kiedym się do nich na służbę dostała, miałam szesnaście lat, a Bronia trzy, może cztery. Przed oczyma mojemi to rosło, na mojem ręku, można powiedzieć, że na ręku wszystkich, bo wszyscy we dworze, od samych państwa aż do najpośledniejszych sług, przepadali za nią. Dziecko było ładne, ale więcej jeszcze miłe. Żywa jak iskra, gadatliwa jak czeczotka, wiecznie śmiejąca się, szczebiocąca, całująca, przylepka, umizgalska; wszystkich rozweselała, nikomu bez niej życia i wesołości nie było. Państwo nie byli bardzo bogaci, ale też niczego im nie brakowało. Majątek, nie ogromny, ale i nie mały, dwór obszerny, sług dużo; dziecko we wszystkiem opływało: matka stroiła je, ojciec uczył. Od samej maleńkości uczyć je zaczął: na kolanach, bywało, posadzi, różne historye opowiada, obrazki pokazuje, a że moja służba taka była, iż prawie ciągle około państwa kręcić się musiałam, więc mnie także przysiąść każe, jeszcze innych służących zawoła, i razem z Bronią uczymy się wszyscy praw boskich i czasów starych, czytania, pisania. Pani kazała w garderobie uczyć mię szycia sukien, pan wołał zawsze ile razy dziecku co opowiadał i pokazywał... wszystko im zawdzięczam, a teraz taki wypadek z córką ich w moim domu... ach, jak mię to martwi! Przy całej swojej dobroci, kiedy szło o rzeczy ważne, pan był trochę srogi. Martwiło go i gniewało, że Bronia nie była przy nauce bardzo uważną i że, jak powiadał, miała charakter płochy. Siteczkiem ją nazywał. „Czego nauczy się, powiada, to zapomni; za czem dziś przepada, tego jutro już nie pamięta; wszystko, powiada, przelatuje przez nią jak przez sito.” I prawda to była; my już, bywało, sługi, choć duże i proste nieuki, lepiej od niej zapamiętamy to, co od pana usłyszym, a na punkcie przywiązania i chęci i gustów, to u Broni jednego dnia dziesięć razy deszcz i pogoda: to umie, to nieumie, to kocha, to nie kocha: to chce, to nie chce. Sama żywość była w tem dziecku i sama pustota. Zresztą dobra, jak anioł; nikogo nigdy nie krzywdziła, ani obrażała; w razie potrzeby i możności każdemu dopomogła, tylko byle na razie, bo gdy jedna godzina minęła, ona już o czyjejś biedzie i o swojej obietnicy ani pamięta: co innego ją zajęło, bawi się, a kiedy bawić się zacznie — zgiń, świecie! Bronia w tamtą stronę ani spojrzy. Ja-bym tam może sama nie zauważyła i nie zapamiętała tego wszystkiego, gdyby pan czasem o tem nie mówił i za to jej nie gromił. Nad życie kochał on swoje „siteczko,“ ale pomimo to zdarzało się nierzadko, że je karcił. Ona jednak, rzecz dziwna, do niego najwięcej była przywiązana, więcej nawet, zdaje się, niż do matki. Jakby w nim zbawienie swoje czuła, tak czepiała się go i małem sercem swojem i rękoma. Gdy, bywało, za szyję go obejmie i przylepi się mu do piersi, to już i do zabawy jej nie odwołać i łakociami, których jednak bardzo chciwą była, nie zwabić. Czasem, choć nie często, zajmowało ją nawet to, co on opowiadał. W jadalnym pokoju, dość dużym, wisiało na ścianach wiele portretów różnych dawnych ludzi. Pan o każdym z nich mówił: kto to był taki? jak się nazywał? kiedy żył? co robił? Ona te historye portretów lubiła daleko więcej, niż inne nauki, może dlatego, że i pan także w tych lekcyach większą, niż w innych znajdował przyjemność. Tak o tem, bywało, mówi, jakby najpiękniejsza muzyka grała, jakby słowami malował, a choć nie był już bardzo młody, oczy mu błyszczą, to jak węgle rozpalone, to jak gwiazdy przez mgłę świecące. Ona też, jak nasłucha się tych historyi, jak ich ponaucza się na pamięć, to potem z portretami tymi odegrywa różne komedye. Sto pociech z dzieciny tej bywało! Dziesięć lat może miała, ale zabawne to było jeszcze, jak pięcioletnie dzieciątko. Bielutka, różowa, ze złotymi włosami, które pani codzień na loki zawijała, zgrabna jak ta laleczka na sprężynach. Wchodzi, bywało, do jadalnego pokoju, dwoma paluszkami z każdej strony sukienkę troszkę podnosi i przed każdym portretem: dyg, dyg! z podniesioną główką aż do samej ziemi przysiada: „Dzień dobry! albo: „Dobry wieczór, panie taki a taki! Jakże się pan miewa? Czy rany już nie bolą? czy akademia w Zamościu dobrze idzie? A ja wiem, ilu Turków pod Chocimem było i bardzo-bym chciała zobaczyć żywe wielbłądy! Tak żałowałam, tak żałowałam, kiedy pod Cecorą pana zabili, że aż rozpłakałam się, a tatko mnie cały może kwadrans całował! I pana także żałowałam bardzo, że pan utonął.“
Tak, bywało, przed każdym dyga i do każdego o czemś innem przemówić potrafi, a taka przytem milutka, że chciałoby się ją zjeść. Ze wszystkich przecież jeden portret najlepiej sobie upodobała, czy to dlatego, że pan o nim najpiękniej rozpowiadał, czy że najsilniejszymi kolorami był malowany: oto ten tam, co u mnie teraz wisi, tu... niech pan będzie łaskaw spojrzy, na tej ścianie, naprzeciw lustra. Kiedy odprawiałam się od państwa, a raczej od pani, bo pan nieborak już wtedy nie żył, hojnie mię obdarowano, a między innemi pamiątkami od nich mam i ten portret. Otóż Bronia do niego miała największą sympatyę. Innym, bywało, raz tylko dygnie, a temu trzy razy i jeszcze główkę nisko pochyli: „Dzień dobry, panie Stefanie! Jaką ładną delię pan ma na sobie! Tatko mnie opowiadał jak pan ślicznie tę rzekę przepłynął i co pan w Danii robił. Ja pana bardzo lubię. Kiedy do jadalnego pokoju wchodzę, zawsze mi się zdaje, że pan na mnie tak ładnie, ładnie patrzy, jakby pan mię także bardzo lubił. Czy to prawda, że pan Bronię lubi?“ I okręciwszy się na paluszkach, śpiewając, główką kręcąc, wprost ojcu na kolana. „Jużem się, tatku, ze wszystkimi przywitała i wszyscy popatrzyli na mnie tak ładnie, tak ładnie, ale najładniej patrzał pan Stefan.“ Takie to było ucieszne, w szczęściu hodowane, ale niedługo, Boże mój kochany, niedługo! Państwo na majątku podupadać jakoś zaczęli, pan gryzł się, a że już i przedtem osobliwego zdrowia nie miał, więc zagryzł się i zszedł z tego świata. Pani, wiadomo, kobieta w interesach niedoświadczona i niczego sobie odmówić nie umiejąca, wprędce majątek do reszty w długi pogrążyła, tak, że już i utrzymać się na nim nie było sposobu, w biedę popadły obydwie z Bronią, która wtedy piętnaście lat miała. Ale gdzie im tam było biedę znosić: pani takiej delikatnej i chorowitej, panience rozpieszczonej i wesołości pragnącej! Krewnych bogatych miały w bardzo wielkiem mieście i proces jakiś, który im ci krewni wygrać przyrzekali, zabrały się tedy i pojechały. Ja wtedy odprawiłam się od nich, bo choć chciały mię z sobą zabrać, żal mi było wszystko swoje porzucić i wolałam tu biedę klepać, niż za siedmiu górami i rzekami w dostatki opływać. Przed wyjazdem Bronia była bardzo uradowana. Cieszyło ją to, że w ogromnem mieście zamieszka, że u bogatych krewnych wielkie salony i częste bale, że kiedy proces wygra, sama salon sobie urządzi i zawsze jaknajpiękniej stroić się będzie; no, nic dziwnego, młode to takie było, prawie dziecko. Kiedy żegnała się ze mną, całowała mię, ściskała i płakała, ale o starym domu, który na zawsze była opuściła, o ojcu, przed dwoma laty zmarłym, już w niej ani wspomnienia nie było. Siteczko!
Piętnaście lat minęło. Przez ten czas za mąż wyszłam, owdowiałam, dwóch synów podhodowałam, do klas od kilku lat już chodzą... Z pracy rąk swoich wszystko mam i chociaż, dzięki Bogu, głodem nie mrę, ale zawsze przy dzieciach, zwłaszcza przy owdowieniu, kłopotów różnych i smutków najadłam się niemało, a wśród tego wszystkiego, przyznam się panu, o Broni prawie i zapomniałam. Nie widziałam jej przez piętnaście lat ani razu i nie słyszałam o niej nic. Czasem, kiedy nie śpiąc w nocy, albo modląc się w kościele, dobrodziejów swoich wspomniałam, i ona mi też jak żywa stawała przed oczyma, ale to tylko momentalnie, poczem rozpoczynał się znowu męczący, a czasem to aż krwawy taniec życia, przy którym obraz ładnego i wesołego dziewczątka niknął z pamięci na długo. Aż tu raz, właśnie tej zimy, idę ulicą, z jedną swoją znajomą, z żoną tego, może go pan zna, introligatora, i gadamy sobie o różnych swoich biedach i pociechach, aż z innej ulicy, z boku, wylatują wielkie, rozłożyste sanie, w cwał pędzącymi i szeroko rozpuszczonymi końmi zaprzężone, i tak na nas lecą, że, Jezus Marya! ani nam w prawo, ani w lewo; uciekamy, ślizgamy się po zmarzłym śniegu i już nie wiemy same, jak śmierci albo kalectwa uniknąć, a tylko w uszach nam dzwoni, brzęczy, krzyczy, gwiżdże i tak śmieje się, że aż zanosi się od śmiechu. Dzwoniła i brzęczała tak uprząż na koniach, krzyczał i wołał woźnica: „Z drogi! z drogi!“ a śmiało się i zanosiło od śmiechu, nie z nas pewno, ale z jakiejś zabawnej rozmowy, towarzystwo siedzące w wielkich, rozłożystych saniach. Nic jednak; wykręciłyśmy się jakoś, introligatorowa tylko nosem w śnieg padła, ja zaś utrzymałam się na nogach i, jak we śnie, jak w przelocie błyskawicy, zobaczyłam — Bronię. Kilkoro ich jechało, raczej leciało, mężczyźni i kobiety, z których jedną była ona. Dałabym była siebie na kawałki porąbać za to, że to ona. Ta sama białość i różowość twarzy, te same turkusowe oczy, te usta śmiejące się i ponsowe, te włosy blond, takie złote, z pod sobolowej czapeczki... Cała w sobolach była, a przy jej uszach, jak iskry ze śniegu podjęte, błysnęły w słońcu brylanty! Chociaż sanie daleko już odleciały, ja jeszcze za niemi patrzyłam i pomimo, że przez ulicę dość ludzi szło i jechało, długo nad wszystkim gwarem wzbijał się brzęk i dźwięk ich uprzęży, krzyk ich woźnicy: „Z drogi! z drogi! — i głośny śmiech: cha-cha-cha! cha cha cha!“ Kiedy oprzytomniałam, trzebaż wypadku, przechodzi koło mnie jeden znajomy mój, taki, który wiele różnych osób w mieście znać może. Chwytam go tedy za rękę i pytam: czy nie wie czasem, kto ta pani, co tam pojechała? — A wiem — odpowiada i mówi mi panieńskie jej nazwisko.
Więc ją poznałam! Ale skądże ona tu się wzięła, a w takim bogatym stroju i w takiej wesołej kompanii jeździ? Ot, wielkie dziwy! Z mężem przyjechała, tym a tym, człowiekiem bardzo znakomitym, możnym. Idąc do domu, ciągle myślałam sobie: a a-a a! a a-a a! hm, hm, hm, hm! a potem pomyślałam: a no! — ręką machnęłam i do swoich szyjących panien poszłam. Roboty było wiele, pilna, a tych panien, choć i poczciwe, dobrze pilnować trzeba. Przytem staniki zawsze kraję sama i draperye w ostatecznem upięciu z pod mojej własnej ręki wychodzić muszą.
Ale w miesiąc może potem, panna Róża (to moja starsza panna do staników), wracając z miasta, wielkim pędem do pracowni wpada i aż zadyszana od pośpiechu woła:
— Kareta! kareta! Proszę prędko przyjmować! Jakaś pani taką piękną karetą przyjechała!
Biegnę i już przez okno przedpokoiku widzę, że śliczna kareta przed drzwiami mieszkania stoi, przy niej konie czarne, takie duże. Wpadam do tego pokoju, aż w przedpokoiku słyszę srebrny, donośny głosik: — Czy tu suknie szyją? — Tu, tu! — odpowiadam i drzwi na oścież otwieram, a na progu, cała w sobolach, tak jak, wtedy, staje Bronia. Kiedym ją tak zblizka zobaczyła, kiedy ona swojemi turkusowemi oczyma na mnie spojrzała, zapomniałam o długiem niewidzeniu się naszem, o tem, że ona teraz wielka pani, o wszystkiem... zawołałam: „Bronia!” i rozpłakałam się. Ona zdziwiła się bardzo, bo wcale mię nie poznała, ale kiedy jej powiedziałam imię i panieńskie nazwisko swoje (z okolicy szlacheckiej rodem jestem, proszę pana), zaraz przypomniała sobie naszą dawną znajomość i ręce na szyję mi zarzuciwszy, ucałowała mię serdecznie. Całując i kiedy na tej oto kanapce ją sadzałam, ciągle śmiała się i mówiła:
— A mojaż ty, Kazimiero, jak ja dawno ciebie nie widziałam! Ot i nie spodziewałam się takiej siurpryzy! A mojaż ty, duszyczko! Co? to ty suknie szyjesz? Ależ postarzałaś! Gdzie twoja dawna talia podziała się! No, ale oczy to takie same jak były! Jaka ja rada, że ciebie widzę i że to ty suknie dla mnie będziesz szyła! Tak dużo różnych rzeczy potrzebuję! Ale najpierwej to mnie kostyum na bal maskowy zrobić musisz, potem dwie suknie: jedną ze szlejfem, a drugą krótką; matinetę też prędko, prędko mieć muszę...
Porwała się z kanapki, do drzwi do przedpokoju skoczyła:
— Michał! Michał! rzeczy z karety tu przynieść prędzej!
Cały magazyn ze sobą przywiozła. Czego tam nie było! Materye różne, koronki, wstążki, tiule, kwiaty, aż w pokoju od tego zrobiło się ciasno.
— Masz żurnale? — Sporo mam żurnali mód i wszystkie przed nią położyłam. No, byłoż to, było wybieranie, przebieranie, dobieranie, medytowanie, kombinowanie, aż poty na mnie wybijać poczęły. Jak ryba w wodzie! Kontenta taka, że zdaje się, tyle skrzydeł ma, ile koło niej gałganków leży. — Już ja spokojna — mówi — że ty to wszystko ślicznie zrobisz. Mnie znajome panie mówiły, że ty ślicznie robisz i bardzo ciebie rekomendowali, tylko że powiedzieli mi inną jakąś familię...
— Po mężu tak się nazywam.
— A! za mąż poszłaś. No i ja poszłam! ale żebyś wiedziała jak! Kochał się on we mnie i ja w nim kochałam się tak... że prosto okropność. Pokażę ci go kiedy. Piękny mężczyzna! Jeszcze wtedy, kiedyśmy się pobrali, na takiej posadzie on nie był jak teraz, ale zawsze dobrze nam było... teraz, no! Przyjdź kiedy do mnie, zobaczysz jaka u mnie rozkosz! No, duszeczko, przyjdź koniecznie.
Pocałowała mnie znowu kilka razy.
— Ale co będzie z temi koronkami? za wązkie, prawda? Może sama znajdziesz szersze. No, a ten kostyum? to już tak, jak my umówili się...
Słucham, odpowiadam, doradzam, przymierzam, a ciągle czekam, kiedy też ona o swoim starym domu, o ojcu, o różnych dawnych znajomych wspomni. Miała przecież mnóstwo znajomych i z wyższego stanu i z niższego. Pewno zapyta się: czy żyją? gdzie są? jak im się powodzi? Gdzie tam! O nikim i o niczem nie wspomniała. Dużo mówiła o swojem szczęściu, o tem, że ją mąż bardzo kocha i pieści, że ma dwoje ślicznych dzieci, że tam, gdzie dotąd z mężem mieszkała, bawiła się doskonale, że tu także, choć miasto jest niewielkie, bardzo wesoło jej czas przechodzi...
Nieśmiało zapytałam:
— A mama?
Zasmuciła się. — Nie żyje już, duszeczko, w junii pięć lat się skończy, odkąd nie żyje. Ale w wygodach ostatnie jej lata przeszły, niczego jej nie brakowało, w chorobie najsławniejsi lekarze ją leczyli...
Spojrzała na zegarek, krzyknęła, że już późno, i z wielkim pośpiechem futro wkładając mówiła, że dziś będzie na proszonym obiedzie; że jutro kawalerowie wyprawiają dla dam ogromny kulig, że synek jej zupełnie do ojca podobny, a córeczka do niej, że kostyum powinien być za tydzień gotowy, i że ja mam przyjść do niej koniecznie, koniecznie...
Poszłam. Kiedy trzeba było przymierzyć ten kostyum, nie posłałam z nim panny Róży, jak czynię zwykle, ale poszłam sama. Było to już o zmroku; na wschodach jej mieszkania jasno i pięknie jak w kościele. Lampy przy ścianach, dywan pod nogami, tu i tam murmurowe wazony z szerokimi, zielonymi liśćmi. Parada! Zadzwoniłam. Drzwi otworzyły się zaraz i jak wiatr z podwórza przez otwarte okno, buchnęło na mnie z mieszkania, jak grzmot głośne: cha-cha-cha! cha-cha-cha. Ale niedługo słuchałam, bo ani obejrzałam się, kiedy nakształt piłki odskoczyłam aż do samej prawie poręczy wschodów. To lokaj we fraku i w białych rękawiczkach tak grzecznie mię ode drzwi usunął i palcem w dół ukazując, ze złością i pośpiechem krzyczał: — Przez czarne wejście, proszę iść przez czarne wejście! — Takiem się, proszę pana, za ten kułak lokajski, co mnie odepchnął, rozłościła, że byłabym może coś bardzo niegrzecznego powiedziała lub i zrobiła, ale usłyszałam tylko trzaśnięcie drzwiami i już fagasa tego przedemną nie było. Przez dwie minuty może stałam, trzęsąc się z gniewu, ale potem machnęłam ręką i poszłam czarnego wejścia szukać. Znalazłam i weszłam do pokoju, w którym ze trzy wystrojone służące siedziały, a między niemi, na szczęście, jedna znajoma poczciwa dziewczyna. Ta zaraz mnie do sypialnego pokoju zaprowadziła i pobiegła lokajowi powiedzieć, aby pani oznajmił. Przez zamknięte drzwi słyszę gwar wielki; same męskie głosy, między którymi jej srebrny głosik dzwoni a dzwoni. Czasem rozmawiają tylko, a czasem zamkniętemi drzwiami jak grzmot bucha i toczy się: cha-cha-cha! cha-cha-cha!
W sypialnym pokoju różowo i srebrnie. Łóżka rzeźbione, gotowalnia w koronkach, jak w śniegu, jedna wielka lampa pod zasłoną pali się na gotowalni, druga, mniejsza, w kącie pokoju błyska. Rozglądam się, przypatruję, aż raptem ktościś, jak obejmie mnie rękoma z całej siły, jak okręci mną po pokoju, niby w walcu, jak zacznie mnie całować w głowę, w twarz, w uszy, to tylko już obie lampy jak iskry przedemną migotały, a w uszach dzwoniło: cha, cha, cha! cha, cha, cha! I co pan powie? sama zaczęłam śmiać się, taka ucieszna ona była i śliczna. Co tam działo się przy mierzeniu kostyumu, tego panu i opowiadać nie będę: tysiąc pociech. Bardzo była z niego zadowoloną, a kiedy napowrót ubrała się w swoją codzienną sukienkę i pokładła na siebie wszystkie swoje broszki, paski, bransoletki, mówi do mnie: — Stań tu, duszeczko, a ja drzwi trochę otworzę i pokażę tobie mojego męża i mój salon!
Zrobiłam, jak kazała, bo nie tyle salonu ile męża bardzo byłam ciekawą. Piękny, niema co mówić: piękny mężczyzna, wspaniały. Ryżawy blondyn, wysoki, z rękoma jak mleko białemi. Stał o kolumnę jakąś oparty i rozmawiał, temi białemi rękoma poważne gesty robiąc. Po tych gestach tylko poznać już było można takiego, co rozkazuje. A naokoło, w salonie białym i złotym, aż ćmi się w oczach od ubrań mężczyzn, których ze dwudziestu może było. Jedni chodzą, drudzy stoją, siedzą, wszyscy rozmawiają! Gwar. Na stołach lampy, u ścian kinkiety ze świecami, posadzka błyszczy, przy oknach firanki aksamitne, w malowanych wazonach kwiaty. Parada! Patrzę, słucham, a ona za mną stojąc, w samo ucho mi szepce: — Widzisz, duszeczko, dziś u nas proszony obiad. Mąż wydaje go dla tych panów. Oni wszyscy włóczą się za mną i żeby nie wiedzieć ile kobiet było, ja u nich zawsze pierwsza, królowa. Mnie to bawi, ale jak tylko który zadaleko się posunie, zaraz figę odemnie dostaje. Męża kocham, skandalu się boję, brudów nie cierpię.
Potem za rękę mnie wzięła i przez dwa pokoje, z których w jednym bawiło się z boną dwoje dzieci, do jadalnej sali przyprowadziła. Tam, oprócz długiego, pięknie nakrytego stołu, stał bufet, wokoło którego kręcili się lokaje, i na ziemi srebrne wiaderko pełne lodu, z którego sterczały butelki z winem szampańskiem. Do bufetu mnie pociągnąwszy, zaczęła mi kieszenie wypychać i kosz, w którym kostyum jej się znajdował, napełniać przysmakami. Daremnie broniłam się, gniewałam, prosiłam, aby tego nie robiła; naładowała mi mnóstwo pomarańcz, cukierków, ciastek, poczem znowu wycałowawszy mnie, do gości pobiegła, ale w progu sali jadalnej spotkała się z małą córeczką, którą, gdy na ręce wzięła, obie szczebiotać do siebie zaczęły. Ja zaś stałam, tego ich szczebiotania słuchałam, cościś nogi do ziemi mnie przykuło i w oczach czułam szpilki. Kiedy przez sienie czarnego wejścia przechodziłam, znowu za jakąś ścianą, czy z za jakichś drzwi, jak wiatr z podwórza, buchnęło na mnie z tego mieszkania: cha, cha, cha! cha, cha, cha! Do domu wróciwszy długo myślałam: a-a a-a! a-a-a-a! hm, hm! i w oczach miałam szpilki, ale potem pomyślałam sobie: a no! machnęłam ręką i poszłam kompresy choremu mojemu malcowi do nogi przykładać.
Potem ze trzy miesiące nie widziałam już jej wcale. Panna Róża chodziła do niej z sukniami, które była zadysponowała; ona zaś za każdym razem mówiła pannie Róży, że niegrzeczną i niedobrą jestem, gdy sama do niej przychodzę, ale że ona nie gniewa się i najpewniej, najpewniej do mnie którego dnia na długą gawędę przyjedzie. Nie przyjechała, a gdy wszystkie stroje były już zrobione i odniesione, znowu przestałam o niej wiedzieć i słyszeć. Nic dziwnego! Cóż ja wobec niej? Przytem — siteczko!
Dopiero przed kilku dniami, kiedy ciepło na świecie robić się zaczęło, przysłała lokaja z prośbą aby panna Róża do niej przyszła, bo chce wiosenne suknie dać do roboty, a sama przyjechać nie może, trochę niezdrową będąc. Panna Róża zaraz poszła i przyniosła na początek fular francuski, bardzo ładny i drogi.
— Prosiła — mówi do mnie panna Róża — aby suknia była za tydzień; dla przymierzenia zaś sama przyjdzie.
— A kiedyż chora — mówię.
— E! — śmieje się panna Róża... jej choroba lepsza, niż nasze zdrowie. Zobaczy pani, jak ona wygląda!
I prawda. Kiedy dziś z karety wyskoczyła i tu wbiegła, myślałam, że to sama wiosna przez drzwi wlatuje. Zdaleka widział ją pan nieraz, ale trzeba ją znać tak, jak ja ją znam, aby osądzić, co to jest za cudowne wyglądanie! Przecież ma 30 lat, albo i 31, wiem o tem dobrze, a któżby dał jej więcej nad 18, no... najwyżej 20? Czoło gładziuteńkie, jak u młodej dziewczyny, usta ponsowe, oczy błyszczące. I wszystko u niej takie foremne, giętkie, młodziutkie, jakby jej nigdy nic ani ukłóło, ani uszczypnęło, ani zmroziło, ani upiekło. A przecież, proszę pana, tego kłócia, szczypania, mrożenia i pieczenia tyle na świecie, że jak tu, zdaje się, wykręcić się od nich? Wykręciła się i, trzydziestkę minąwszy, osiemnastoletnią pozostała. Na wiosnę jeszcze kolorów, blasku oka i żywości ruchów jej przybyło, tak, że kiedy błękitny fular w różnokolorowe desenie do przymierzenia włożyła i w pracowni przed lustrem stanęła, wszystkie moje panny aż ręce poskładały i rozdziawiły usta. Bardzo była zadowoloną z sukni, śmiała się i gadała.
— Duszeczko, jak ty ślicznie tę suknię zrobiłaś! Jak doskonale stanik siedzi.
Ale za małe było dla niej lustro, co wisiało w pracowni, istotnie za małe, bo tak jest wysmukła; więc ją do tego oto pokoju przed to stojące zwierciadło przyprowadziłam, ażeby już dobrze od stóp do głów obejrzeć siebie mogła. Oglądała się też dobre kilka minut, chwaliła stanik, mówiła, że mąż będzie ją w tej sukni bardzo lubił, bo faworytalnym jego kolorem jest błękitny, a wykręcała się przytem na wszystkie strony, figurę swoją oglądała, włosy poprawiała, bransoletami dzwoniła, kolczykami błyskała... raptem podniosła troszkę oczy i wypadkiem na odbity w zwierciadle ten portret spojrzała. Widzę ja to i myślę sobie: pozna ona ten portret, który niegdyś tak lubiła, czy nie pozna? Widzę: patrzy ciągle, ręce opuściła, o sukni zapomniała. Troszkę jakby pobladła, usta jej otworzyły się, potem rękę, jak długa, ku górze aż wyprężając, na portret pokazała i wymówiła „Pan Stefan”! Po cichu to wymówiła, jak przez sen, bardzo już zbladła, i usta jej drżeć zaczęły.
— Co pani?... — zaczęłam pytać się, ale nie skończyłam, bo ona oczu, które otwierały się coraz szerzej, z odbijającego się w lustrze portretu nie spuszczając, schwyciła mię za rękę i tak mocno ścisnęła, że ledwie z bólu nie krzyknęłam.
— Jak on na mnie patrzy! — zaszeptała — jak on okropnie, jak on okropnie na mnie patrzy!
Troszkę cofnęła się, oczy rękoma zasłoniła i jak krzyknie: „Tatku!“ to aż mnie w samo serce ukłuło, aż podemną nogi zatrzęsły się, a moje panny w pracowni usłyszały i wszystkie zbiegły się tu przestraszone. Takim głosem krzyknęła, jakby stracha przed sobą zobaczyła, albo jakby nagle ktoś nożem po sercu ją ciął; przytem zachwiała się, zemdlała i ledwieśmy z panną Różą i z panem zapobiedz mogli temu, aby na ziemię nie upadła. Widziałeś pan, jak po otrzeźwieniu z omdlenia, gdyśmy w pracowni ją przebrały, przebiegła przez ten pokój taka blada, że aż usta jej były blade, ze spuszczonemi oczyma, prędko, prędko, niby od czegoś uciekając. Nie pożegnała się ze mną i na nic nie spojrzała, a o sukni to już, zdaje się, że zapomniała zupełnie. Możnaby myśleć, że ktoś raptem kolory z twarzy jej starł, powieki do oczu przykleił i zaśrubował usta. Tak do karety wsiadła i pojechała. Ach, jak zmartwiona jestem tym wypadkiem! Ale co jej się stało? Jezus Marya! co jej się stało? — nie wiem, nie rozumiem. Może pan zgadniesz?
Oto i panna Róża sukienkę córeczki pana niesie. Już gotowa.






ANI KAWAŁECZKA!



Wczoraj zaledwie przyjechali tu z miasta i nie nacieszyli się jeszcze błękitem, zielenią, ciszą, które napełniły ich oczy i falą zapomnienia okryły troski i smutki. Nie należeli do rzędu tych, dla których miasto zapala wieczną iluminacyę i tańczy wiecznego walca, ale do tych, których czoła okrywa znojem pracy, a pierś napełnia tęsknotą ku sferom wyższym, czystszym, niż kryształowe okna najwyższych pałaców. Nie mieszkali w pałacu, a jeżeli kiedy marzyli o bogactwie, to tylko o takiem, śród jakiego teraz się znaleźli. Jedni z nich napili się już dużo gorzkiego życia, inni zaledwie słodki jego przedsmak na podniebieniu czuli, lecz gdy wczoraj, z gardłem i słuchem pełnemi wrzawy i kurzawy miejskiej, padli pod gwiazdami na zroszoną trawę, wszyscy długo milczeli, aż szeptem, który bywa czasem namiętniejszym od krzyku, zawołali:
— Droga, piękna, słodka nasza ziemio!
Mówiąc to, myśleli nietylko o ciemnej grudzie, na której spoczywały ich ciała, ale o wszystkiem, czemu jej szpik i soki użyczają życia, co z niej wyrasta, co po niej chodzi, co nad nią świeci, wzlatuje i śpiewa, co w niej głęboko spoczywa, śpi, a jednak wzdycha i przypomina. Pod gwiazdami, na zroszonej trawie, pili wonie kwitnących roślin, które im wieczór czerwcowy podawał w świeżych jak rosa kielichach, aż spłynęły ku nim nadzieja i radość, cudowne wieszczki, na których łonie zmęczeni życiem odpoczęli, a wstępujący w życie zamarzyli o walce, zwycięztwie i chwale. Co się zaś tyczy dzieci — bo i te znajdowały się tutaj — ich śmiech i szczebiot był tak wesołym, że, usłyszawszy go, świętojańskie robaczki obudziły się wszystkie razem i mnóstwem iskier zaświeciły w głogach, a od lip do wiązów i od wiązów do klonów przelatujące chrząszcze grubym ale uprzejmym basem zahuczały:
— Jak się macie, dziatki, jak się macie! Bawcie się wesoło tu, gdzie nam także czas bardzo przyjemnie upływa!
Tak było wczoraj. Dziś, w przedwieczornej porze, gwarną gromadką zbiegli ze wzgórza i skupili się u stóp olszynowego lasku, który z pośród łąk, jak z pośród jeziora roztopionych dyamentów wyrastał. Do jeziora roztopionych dyamentów podobną była rozległa łąka, dzięki słonecznej tarczy, która, wspaniale staczając się ku zachodowi, słabym blaskiem przepajała trawy i kwiaty. W gruncie rzeczy były to proste i pospolite srebrniki, rozchodniki, koniczyny, wyczki, rdesty, ziemne bluszczyki, — maleństwa strzępiaste, gwiaździste, ząbkowane, pierzaste, nad któremi bujały bronzowe pióropusze mietlic i srebrne puchy okwitłych sasanek, wodnianka rozwijała szlaki białego atłasu, przytulie opuszczały na ziemię zwoje śnieżnych i żółtych koronek. A olszynka, podszyta leszczyną i paprociami, świecącemi w leśnym zmroku zielenią szmaragdową, pnie miała pozłocone od słońca, a gałęzie zaludnione świegocącem na zabój ptactwem. Szczygły tam śpiewały, świegotały wróble, czyżyki i pliszki, gwizdały wilgi, od zapalczywego ćwierkania aż zanosiły się czeczotki, czasem odezwało się drżące gruchanie gołębi, czasem spóźniony słowik rzucał w powietrze przenikliwą nutę, próbował głośnego trelu i milkł, a wtedy tryumfująca kukułka tęsknem wołaniem i filuternym uśmiechem napełniała łąkę aż ku skrajom, u których leżał łan żyta szeroki, złoty, wierzbami, gruszami, dzikimi krzakami ciemno centkowany.
Dzieci odleciały daleko i opadły na trawę tam, gdzie kępa niezapominajek wydawała się kawałkiem spadłego na ziemię nieba. Młodzi i dorastający, pośród których bielały włosy starej kobiety i starszego jeszcze nad nią mężczyzny, zasiedli albo legli na wonnem posłaniu, u stóp olszyny. Wtedy, jak dobywające się z pod płaszcza ramiona macierzyńskie, dobyły się z ziemi jej magnesy i wzięły ich w objęcia. Uczuli się spojonymi z ziemią tem ogniwem, które płód wszelki łączy z rodzicielskiem łonem i którego sztuczne młoty rozbić nie mogą, bo w nieśmiertelnej swojej pracowni ukuła je natura; a zarazem w serca ich, z otaczających rzeczy świeżych i czystych, spłynęła taka świeżość i czystość, że doznali uczucia nowego dzieciństwa. Było im tak, jakby nie grzeszyli, ani cierpieli nigdy, ani patrzyli na winy i smutek świata. Matka-ziemia zdjęła im z bark brzemię życia, szepcąc: spocznijcie! Jezioro wspomnień, burzliwe i mętne, z serc ich przelało się w morze natury; dusze więdnące odetchnęły chwilowem, lecz zupełnem zapomnieniem o wszystkiem, co występne, bolące i marne. Takie chwile nie gładzą win i nie goją ran człowieka, lecz na długo stają u jego boku, jako strażnicy przed winami i lekarze bólów. Ci ludzie tak wiele myśleli, że gdy przerwało się w ich mózgu pracowicie snujące się pasmo, mózg doznał rozkoszy spoczynku. Liczne potrzeby ciał i duchów, rozkazujące myśleć, troszczyć się, zabiegać, usunęły się w dal nieprzejrzaną: więc ciała i duchy niczego nie pragnęły, tylko oddychać, patrzeć, słuchać i czuć, — czuć i dziękować Bogu, że stworzył piękność, niewinność i ciszę; ziemi, że się stała posłusznem Jego narzędziem.
— Jakbym się wczoraj na świat urodził! — zawołał siwy mężczyzna.
— A ja — przywtórzył młodszy — gdyby nie wstyd, latałbym z dziećmi po łące, jak dziecko!
— Nie wstydź się i lataj, bylebyś po drodze drzewa jakiego nie przewrócił! — wybuchnął śmiech jednej z młodych kobiet.
Dziewczęta na wyścigi układały bukiety i wiązały wianki, chłopcy wywoływali z gaju figlarne, lub smętne echa; siwa kobieta opowiadała o swawolach i figlach swoich lat dziecinnych, a wnuki jej biegły od krańca łąki z krzykiem i na wyścigi. Gdy były już blizko, chłopak rozpostarł ramiona na spotkanie ramion ojcowskich, a dziewczynki deszczem niezapominajek osypały matkę.
Wtem, tuż za niemi, ozwał się głosik dziecinny, dźwięczny, wesoły:
— Panowie! Może poziomki kupicie, panowie.
Obejrzeli się. Na skraju paprociowych zarośli, pomiędzy olchami, stało pacholę wysmukłe, zgrabne, w siwej świtce, w skórzanem obówiu, z mnóstwem jasnych włosów nad różowem owalem twarzy. U szyi miał czerwoną tasiemkę, związującą koszulę, a w śniadem, spuszczonem ręku dzbanek z błyszczącą polewą, napełniony poziomkami. Mógł mieć lat trzynaście. Duże, piwne oczy ciekawie i śmiało przesuwały się po twarzach otaczających, a dźwięczny, wesoły głos powtórzył:
— Poziomki, panowie! Może kupicie poziomki?
Chłopskie dziecko! Tego im tylko brakowało! Starszym przypomniało się naraz mnóstwo rzeczy i uczuli to tajemnicze drgnienie pokrewieństwa, które w jednym słonecznym systemie gwiazdę z gwiazdą, a na jednym zagonie kłos z kłosem łączy. Z innych znowu przyczyn pochodziła uciecha dzieci, lecz starzy i mali jednako byli radzi przybyszowi i poziomkom. Że zaś czerwone słońce do połowy już za skraj złotego pola zapadło, wstali wszyscy i szli ku domowi tak jakoś tłumnie i nieobyczajnie, jak nie chodzili nigdy. Wprost „nieobyczajnie”, bo, zbijając się w tłumną gromadkę, jedni na drugich prawie następowali, jedni drugich trącali, jedni drugim zawieszali się na szyjach i ramionach. Najmłodszą dziewczynkę niosła na ręku babka, starsi chłopcy prawie nieśli na rękach ojca, a w tym natłoku wzrostów, ubrań, ruchów, migotała, co chwilę odsłaniająca się, to znikająca, świtka chłopskiego dziecka i w chaosie zapytań, uwag, wybryków, śmiechów, wybitnie dzwonił głos jego chłopięcy, srebrny, wielomówny.




Drzwi do ciemniejącego ogrodu na oścież rozwarte; przez nie wpadają powiewy wieczorne, chłodzą twarze rozgrzane przechadzką, mieszają wonie zroszonych ziół i liści z zapachem poziomek, tryumfalnie królujących na środku jadalnego stołu. Dokoła salaterki z poziomkami, zastawa dostatnia, choć niezbyt ładna. Rumiany stos bułek w posrebrzanym koszu, mięsiwo na półmisku, żółte masło w naczyniu z formą łabędzia, dzban szklany pełen mleka, zresztą, fajans i szkło: rzeczy skromne, niemniej usiewające stół połyskami i barwami. Zbytku, bogactwa niewiele, ale obfitość i estetyka, objawiająca się w ubraniach, w białości skóry na twarzach i rękach. Najmłodsza wnuczka, w charakterze osoby z całego grona najważniejszej, siedzi na kolanach babki, najstarsza, z powagą małej Pytyi, w parze buchającej od samowara pomaga matce rozlewać herbatę. Dwie młode dziewczyny z włosami pełnymi kwiatów wzięły pomiędzy siebie dorastającego chłopca; drugi, starszy nieco, siedzi naprzeciw i próbuje stroić zazdrosne dąsy. Swawolnik w szkolnej bluzce nie opuścił boku ojca, z którego drugiej strony siedzi przybysz w siwej świtce. Nie chciał tu wejść, prosił, aby pozwolono mu odejść do chaty, zawstydzony, choć śmiały, opierał się namowom kobiet i dzieci, wciąż powtarzając przed progiem:
— Nie chcę! nie pójdę! do chaty pójdę!
Ale siwy pan wziął go łagodnie za rękę i do jadalni wprowadził. Chłopak usiadł przy nim, podniósł na niego piwne, bystre oczy i swoim cienkim głosem, poważnie zapytał:
— Czego wy, panie, śmiejecie się tak do mnie?
Trudno byłoby wyliczyć przyczyny, dla których siwy pan, patrząc na wiejskie pacholę, miał istotnie promienny uśmiech na pomarszczonej twarzy. Całe zresztą towarzystwo bawiło się śmiałością i wielomównością chłopca, który w drodze do domu zdołał już wiele rzeczy o sobie opowiedzieć. Nazywał się Hryhorek, pochodził ze wsi sąsiedniej, miał rodziców i trzy siostry, brata nie miał, do wielu robót był już zdolnym, bronował od roku, żął od dwóch, orać dopiero na przyszły rok zacznie. Jest także potrosze fabrykantem: przez całą zimę wyrabia miotły i zanosi je na sprzedaż do poblizkiego miasta. W mieście kłopot: „u wszystkich białe zęby, ale co za zębami, niewiadomo”. Trafiał czasem na złych ludzi, którzy go oszukiwali, ale nic to! „Biednieńki: och! a za biednieńkim Boh”! Zeszłej zimy tyle mioteł sprzedał, że sobie, ot, te buty kupił. Matce przyniósł z miasta soli, siostrom ładne chustki na głowę, a sobie buty i perkalową koszulę. Bardzo lubi porządną odzież i nad jedzenie ją przekłada, bo „człowiek głodny całe pole obieży, a goły i za próg chaty nie wyjdzie!”
Starszy z dwu prawie dorosłych młodzieńców sięgnął do kieszeni po mały notatnik i przysłowia, usiewające gęsto mowę chłopca, szybko zapisywać zaczął. Inni zarzucili go pytaniami; ale on nagłe wpadł w roztargnienie. Sprawiły je przedmioty, stojące na stole.
— Czy rodzice twoi mają swoją ziemię?
— Ale, mają, morgów z dziesięć! Ot u was na stole bialeńkie płótno... a jakie cienieńkie!
— A dobra wasza ziemia?
Zaśmiał się.
— Dobra! Kamieni, choć zabij się, wody, choć zalej się, chleba dokupiwszy, żyć możesz! Zkąd wy srebra tyle nabrali, moje wy mileńkie? I samowar u was taki wielki!
— A co u was lepiej rodzi: żyto, czy pszenica? Wypasy macie? Krów trzymacie wiele?
Hryhorek zapytań tych zupełnie już nie słyszy. Piwnemi oczyma wodzi dokoła z taką ciekawością, że zapomina o chlebie z masłem, którego porcyę trzyma w ręku i do ust już podnosi.
— Wielka chata! — półgłosem mówi i nagle cienkim głosem donośnie dzwonić zaczyna o swojej chacie, którą trzeba będzie koniecznie na przyszły rok naprawić, może i przebudować. Dawno już on łamie sobie głowę, jak i za co starą chatę przebudować.
— A cóż twój ojciec robi, kiedy ty nad tem głowę sobie łamiesz?
Usta Hryhorka okrąża mądry i trochę smutny uśmiech, oczy jego smutnieją także, a brwi zsuwają się gniewnie.
— Baćko! a jakże! Pijak ten! będzie on o czemkolwiek dobrem myślał! Jak grosz jaki złapie, do karczmy idzie! Już może od trzech lat trzeba za niego o wszystkiem myśleć... i jeszcze czasem bije; ale i bicie nie pomoże: groszy my jemu nie dajem, matka i ja, za nic nie dajem... Sami wszystko i sprzedajemy i kupujemy, a od niego chowamy się, jak od złodzieja. Wybije? to i cóż? Niedługo już tego będzie. Jak zupełnie wyrosnę, to wtedy zobaczymy, kto silniejszy!
Przy tem opowiadaniu rysy Hryhorka twardnieją i nabierają przedwczesnej, ponurej energii. Lecz nagle, w jednem mgnieniu oka rozbiegają się po nich promienie dziecinnej radości.
— Aaa! co to? gęś! Dalibóg, gęś! jaka śliczna!
Przy tym wykrzyku para rąk śniadych i szczupłych wyciąga się ku masielnicy, posiadającej formę łabędzia.
Lecz w tej samej chwili ktoś podaje przez stół posrebrzaną cukiernicę. Hryhorek z iskrzącemi się oczyma woła:
— Ot błyszczy! aj, aj, moje wy mileńkie, jakaż to piękna skrzynka!
Dziewczęta z kwiatami we włosach pokazały mu zblizka gęś i skrzynkę, a najstarszy pan zapytał:
— Matkę może masz dobrą?
Hryhorek zapomina odrazu o fajansowej gęsi i o srebrnej skrzynce.
— Dobra! — odpowiada z zapałem — nie żart, moje wy mileńkie, jaka dobra! Cierpi i cierpi, a żadnem słóweczkiem nie poskarży się nawet przed nikim. Choruje i choruje, a nie naje się nigdy do syta, bo co lepszego, to wszystko dzieciom odda. We dworze ziemię pod len najmuje i żnie albo piele za to dworowi. Taka maleńka, chudzieńka, same, zdaje się, kosteczki, a roboty z niej więcej, niż z dwóch dużych i silnych! Aaa! a toż co u panienki na ręku?
Bransoletkę złotą na ręku jednej z dziewcząt zobaczył i o matce rozpowiadać nie skończył.
— Jak błyszczy!
Po chwili dodał:
— Ot! „Jakiż to dziw, że król ma piękną żonkę!”
Ktoś zapytał:
— Podobno w tym roku nie zanosi się na urodzaj?
— A nie — odparł Hryhorek — żyto wymokło, może kartofle urodzą. „Nie urodzi mak, przebędziem i tak!”
— Ten chłopak, to worek z przysłowiami! — zauważył młodzieniec, śpiesznie piszący w notatniku.
A Hryhorek głośno i prędko dzwonił dalej:
— Bo widzicie, moje mileńkie, ziemia, jak matka: raz wybije, drugi raz pogłaszcze. W jednym roku mało chleba, na drugi rok dużo. Czy dobra, czy zła, kiedy jest, to chwała Bogu! Kiedy masz swoją ziemię, to „chleb choć z wodą jesz, ale nie z biedą!” Na swojej ziemi wszystko miłe; jak na nią popatrzysz, to czasem aż pocałować ją chce się!
Obecni uczuli ochotę pocałowania jego samego w roześmiane usta, ale czasu zabrakło, bo jedna z dziewcząt podała mu spodek z poziomkami osypanemi cukrem.
— To wy jagody cukrem posypujecie! — wykrzyknął z zadziwieniem. — Smaczne — mówił jedząc — smaczne! Takie słodziutkie!
Dzieci i nie dzieci, wszyscy bez wyjątku rozkoszowali się świeżemi, tylko co zebranemi poziomkami. Miały one nietylko właściwą sobie woń, lecz, jak w kroplach rumianej rosy, uwiązł w nich cały zapach lasu, coś dzikiego i odmładzającego, co przypominało żywicę, czomber i nieśmiertelniki. W świetle lampy wyglądały jak lśniące paciorki, z białą plamką z każdej strony, lecz ich wilgoć, rumianość i świeżość przypominały mokre mchy i rośne poranki.
Hryhorek coraz bardziej spoufalał się i rozczulał. W piwnych jego oczach malowała się życzliwość, a ciekawość także z nich nie znikała. Spoglądał na sufit i ściany jadalni, na przedmioty stół okrywające; coś widocznie ważył i rozważał w głowie, aż siwego pana za rękaw pociągnął i, w twarz mu patrząc, rzekł:
— Ja chcę, panie, zapytać was o coś.
— Mów, kochanku! Co chcesz wiedzieć?
Wszyscy umilkli i zapowiedzianego pytania oczekiwali. On, ku najstarszemu z towarzystwa zwrócony, mówić zaczął:
— Wszak wy najmujecie tę chatę? Ja wiem, że najmujecie. Dlaczegóż tak robicie? Czyż swoja chata nie milsza? Dlaczego nie mieszkacie w swojej chacie?
Uprzedzając ojca, młodszy mężczyzna odpowiedział:
— Bo nie mamy, kochanku, swojej chaty.
Hryhorek szybkim ruchem twarz ku mówiącemu zwrócił i z zapałem, cienkim głosem wykrzyknął:
— To zbudujcie sobie chatę! Dlaczegóż nie zbudujecie?
Tymczasem siwy pan odpowiedział:
— Na czemże zbudować-byśmy ją mieli, moje dziecko, skoro nie mamy ziemi?
Chłopak znowu niezmiernie żywym ruchem skręcił szyję i twarz w inną stronę.
— Nie macie swojej ziemi?
Pokiwał głową; nie dowierzał temu, co usłyszał. Istnienie bez posiadania ziemi nie mogło odrazu pomieścić się mu w głowie: więc przez chwilę wodził wzrokiem po wszystkich otaczających i do najstarszej kobiety pytanie zwrócił:
— Nie macie swojej ziemi?
— Nie mamy, moje dziecko — zcicha odpowiedziały uwiędłe, łagodne usta.
Znowu, jak na sprężynie, szyja wychylająca się z szarej świtki, cienka i ogorzała, obróciła się w inną stronę, tym razem do młodzieńca, który przedtem pisał był w notatniku, a głos cienki i zapalczywy przemówił:
— Może tak mało ziemi macie, że wielka chata nie zmieści się na niej, to zbudujcie sobie chociaż małą!
— Nie mamy jej wcale, mały! Cóż to? nie wierzysz?
Cienka, śniada szyja znowu obróciła się ku siwemu panu:
— Ani tyle, aby małą chatkę postawić?
— Ani tyle.
— Ani tyle, żeby taką, jak nasza, chatkę postawić?
— Ani tyle.
Teraz, kilka naraz głosów odpowiadało pytaniom chłopięcia zadziwionym, natarczywym. Wszystkie też twarze zwróciły się ku niemu, a postacie nieco naprzód się podały. W wesołości, która dotąd unosiła się nad tym stołem, przepłynął prąd niepokoju.
A chłopię zapytywało jeszcze:
— Ani szmatki? Ani kawałeczka?
Oprócz najmniejszych dzieci, prąd niepokoju ze wszystkich ust zerwał chóralną odpowiedź:
— Ani zagonka! Ani kawałeczka!
Nakoniec uwierzył, ucichł; widocznie zmartwił się, głową zakołysał:
— A mojeż wy mileńkie, jakie wy biedne! Swojej ziemi nie macie ani kawałeczka... ani kawałeczka...
Nagle na ruchliwej jego twarzy radość zatarła smutek. Oczyma błysnął, głowę podniósł. Wyglądał tak, jakby coś nowego i wielce mądrego wynalazł, czy odkrył. Całą też siłą swego cienkiego głosiku zadzwonił:
— Wy panowie, bogate, możecie sobie szmat ziemi kupić! Dlaczego nie kupicie? Kupcie!
Po wszystkich twarzach bystremi oczyma latał, odpowiedzi oczekując, lecz odpowiedzi żadnej nie było. Siwemu panu, przedtem tak pogodnie uśmiechnionemu, brwi nad spuszczonemi powiekami zwisły i do połowy prawie je przykryły; młodszy — wysoki i silny — tak łyżeczkę obrócił w szklance, że na cały pokój ostro zadzwoniła; dziewczęta podpuszczały zachmurzone twarze; jeden z dorastających młodzieńców, jak przedwczesny mędrzec, czoło na dłoń opuścił, drugi — ów z notatnikiem — nie udawał już żartobliwych dąsów, ale z przedwczesną zmarszczką na czole przygryzał prawie do krwi rumianą wargę. Po tych twarzach, przedtem oblanych pogodą, przepłynął prąd gniewu.
Wtem, śród ciszy, rozległ się wybuch głośnego śmiechu. Był to swawolnik w szkolnej bluzce, którego rozśmieszyło coś tak bardzo, lecz nie na długo, gdyż ojciec, z prawie groźną iskrą w oczach, dłoń mu przeciągnął po ustach. W ten sposób zgasił na twarzy małego syna płomyk wesołości, bo przez serca te, przedtem tak radośnie bijące, przepływał teraz prąd smutku. Jadalnię zaległa cisza.




W ciszy, przez drzwi na oścież otwarte, wyraźnie widać i słychać było wszystko, co działo się w ogrodzie. Świętojańskie robaczki świeciły w głogach i, mnóstwem złotych gwiazdek mrugając, mówiły:
— Kochane krzaki nasze! Jak dobrze nam w cieniu waszym rodzić się i igrać, rodzinne krzaki nasze!
Od lip do wiązów, od wiązów do klonów przelatujące chrząszcze łagodnym basem huczały:
— Dobrze nam tu, na rodzinnych drzewach naszych rodzić się i umierać! Krótki nasz żywot czynicie nam bezpiecznym i błogim, rodzinne drzewa nasze!
Lipy, wiązy i klony, pochylając się ku sobie, zcicha szumiały:
— Korzeniami tkwimy w rodzinnej ziemi naszej, słońce nas ogrzewa, wieczorna rosa poi! Bądźcie błogosławione, rodzinne nasze słońce, roso i ziemio!
W tak szumiących gałęziach poruszyły się drobne ptaki i sennie zaszczebiotały:
— Miłe gniazdka! Miękkie, ciepłe, kochane gniazdka nasze rodzinne!
A swawolny wietrzyk spadł z wysokiej gałęzi i, jak zwinny wężyk po trawach mknąc, szeleścił:
— Trawki świeże i wonne! Wszakżeście wy moje dawne, odwieczne znajome, rodzinne trawki moje!
Nawet żaby u skraju łąki ozwały się chórem i z pychą oznajmiały światu:
— Dobrze nam tu! dobrze nam tu! Dobrze nam tu, nad rodzinnym ruczajem naszym!

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.