Lalka (Prus)/Tom I/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Lalka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1890
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Lalka, tom I, rozdział VI.
Nagranie Librivox w wykonaniu Piotra Natera.
VI.
W jaki sposób nowi ludzie ukazują się nad staremi horyzontami.

Początek kwietnia, jeden z tych miesięcy, które służą za przejście między zimą i wiosną. Śnieg już zniknął, ale nie ukazała się jeszcze zieloność; drzewa są czarne, trawniki szare i niebo szare: wygląda jak marmur poprzecinany srebrnemi i złotawemi nitkami.
Jest około piątej po południu. Panna Izabela siedzi w swoim gabinecie i czyta najnowszą powieść Zoli: Une page d’amour. Czyta bez uwagi, cochwila podnosi oczy, spogląda w okno i półświadomie formułuje sąd, że gałązki drzew są czarne, a niebo szare. Znowu czyta, spogląda po gabinecie i półświadomie myśli, że jej meble kryte błękitną materyą i jej niebieski szlafroczek mają jakiś szary odcień i że festony białej firanki są podobne do wielkich sopli śniegu. Potem zapomina o czem myślała w tej chwili i pyta się w duchu: o czem ja myślałam?... Ach, prawda o kweście wielkotygodniowej... I nagle czuje ochotę przejechania się karetą, a jednocześnie czuje żal do nieba, że jest takie szare, że złotawe żyłki na nim są tak wąskie... Dręczy ją jakiś cichy niepokój, jakieś oczekiwanie, ale nie jest pewna, naco czeka: czy nato, ażeby chmury się rozdarły, czy nato, ażeby wszedł lokaj i wręczył jej list, zapraszający na wielkotygodniową kwestę? Już taki krótki czas, a jej nie proszą.
Znowu czyta powieść, ten rozdział, kiedy, podczas gwiaździstej nocy, p. Rambaud naprawiał zepsutą lalkę małej Joasi, Helena tonęła we łzach bezprzedmiotowego żalu, a Opat Jouve radził, ażeby wyszła za mąż. Panna Izabela odczuwa ten żal, i kto wie, czy, gdyby w tej chwili ukazały się na niebie gwiazdy zamiast chmur, czy nie rozpłakałaby się tak, jak Helena. Wszakto już ledwo parę dni do kwesty, a jej jeszcze nie proszą. Że zaproszą, o tem wie, ale dlaczego zwłóczą?...
„Te kobiety, które zdają się tak gorąco szukać Boga, bywają niekiedy nieszczęśliwemi istotami, których serce wzburzyła namiętność. Idą do kościoła, ażeby tam wielbić mężczyznę“ — mówi opat Jouve.
„Poczciwy opat, jak on chciał uspokoić tę biedną Helenę!“ — myśli panna Izabela i nagle odrzuca książkę. Opat Jouve przypomniał jej, że już od dwu miesięcy haftuje pas do kościelnego dzwonka i że go jeszcze nie skończyła. Podnosi się z fotelu i przysuwa do okna stolik z tamburkiem, z pudełkiem różnokolorowych jedwabiów, z kolorowym deseniem; rozwija pas i zaczyna gorliwie wyszywać na nim róże i krzyże. Pod wpływem pracy w sercu budzi się otucha. Kto tak, jak ona, służy Kościołowi, nie może być zapomnianym przy wielkotygodniowej kweście. Wybiera jedwabie, nawłóczy igły i szyje wciąż. Oko jej przebiega od wzoru do haftu, ręka spada z góry na dół, wznosi się z dołu do góry, ale w myśli zaczyna rodzić się pytanie dotyczące kostyumu na groby i toalety na Wielkanoc. Pytanie to wkrótce zapełnia jej całą uwagę, zasłania oczy i zatrzymuje rękę. Suknia, kapelusz, okrywka i parasolka, wszystko musi być nowe, a tu tak niewiele czasu i nietylko nic nie zamówione, ale nawet nie wybrane!...
Tu przypomina sobie, że jej serwis i srebra już znajdują się u jubilera, że już trafia się jakiś nabywca i że dziś lub jutro będą sprzedane. Panna Izabela czuje ściśnięcie serca za serwisem i srebrami, lecz doznaje niejakiej ulgi na myśl o kweście i nowej toalecie. Może mieć bardzo piękną, ale jaką?...
Odsuwa tamburek i ze stolika, na którym leżą Szekspir, Dante, album europejskich znakomitości, tudzież kilka pism, bierze: Le moniteur de la mode i zaczyna go przeglądać z największą uwagą. Oto jest toaleta obiadowa; oto ubiory wiosenne dla panienek, panien, mężatek, młodych mężatek i ich matek! Oto suknie wizytowe, ceremonialne, spacerowe; sześć nowych form kapeluszy, z dziesięć materyałów, kilkadziesiąt barw... Co tu wybrać, o Boże?... Nie podobna wybierać bez naradzenia się z panną Florentyną i z magazynierką...
Panna Izabela z niechęcią odrzuca monitora mody i siada na szeslągu w postaci półleżącej. Ręce, splecione jak do modlitwy, opiera na poręczy, głowę na rękach i patrzy w niebo rozmarzonemi oczyma. Kwestya wielkotygodniowa, nowa toaleta, chmury na niebie, wszystko mięsza się w jej wyobraźni na tle żalu za serwisem i lekkiego uczucia wstydu, że go sprzedaje.
„Ach, wszystko jedno!“ — mówi sobie i znowu pragnie, ażeby chmury rozdarły się choć na chwilę. Ale chmury zgęszczają się, a w jej sercu wzmaga się żal, wstyd i niepokój. Spojrzenie jej pada na stolik, stojący tuż obok szesląga i na książkę do nabożeństwa, oprawną w kość słoniową. Panna Izabela bierze do rąk książkę i powoli, kartka za kartką, wyszukuje w niej modlitwy: Acte de résignation, a znalazłszy zaczyna czytać:
Que votre nom soit béni a jamais, bien qui avez voulu m’éprouver par cette peine“. W miarę jak czyta, szare niebo wyjaśnia się, a przy ostatnich słowach... et d’attendre en paix votre divin secours...“ chmury pękają, ukazuje się kawałek czystego błękitu, gabinet panny Izabeli napełnia się światłem, a jej dusza spokojem. Teraz jest pewna, że modły jej zostały wysłuchane, że będzie miała najpiękniejszą tualetę i najlepszy kościół do kwesty.
W tej chwili delikatnie otwierają się drzwi gabinetu; staje w nich panna Florentyna, wysoka, czarno ubrana, nieśmiała, trzyma w dwu palcach list i mówi cicho:
— Od pani Karolowej.
— Ach, w sprawie kwesty — odpowiada panna Izabela z czarującym uśmiechem. — Cały dzień nie zaglądałaś do mnie, Florciu.
— Nie chcę ci przeszkadzać.
— W nudzeniu się?... — pyta panna Izabela. — Kto wie, czy nie byłoby nam weselej nudzić się w jednym pokoju.
— List... — mówi nieśmiała osoba w czarnej sukni, wyciągając rękę do Izabeli.
— Znam jego treść — przerywa panna Izabela. — Posiedź trochę u mnie i jeżeli nie zrobi ci subiekcyi, przeczytaj ten list.
Panna Florentyna siada nieśmiało na fotelu, delikatnie bierze z biurka nożyk i z największą ostrożnością przecina kopertę. Kładzie na biurku nożyk, potem kopertę, rozwija papier i cichym, melodyjnym głosem, czyta list pisany pofrancusku:
„Droga Belu! Wybacz, że odzywam się w sprawie, którą tylko ty i twój ojciec macie prawo rozstrzygać. Wiem, drogie dziecię, że pozbywasz się twego serwisu i sreber, sama mi zresztą o tem mówiłaś. Wiem też, że znalazł się nabywca, który ofiarowuje wam 5.000 rubli, mojem zdaniem zamało, choć w tych czasach trudno spodziewać się więcej. Po rozmowie jednak, jaką miałam w tej materyi z Krzeszowską, zaczynam lękać się, ażeby piękne te pamiątki nie przeszły w niewłaściwe ręce.
Chciałabym temu zapobiedz, proponuję ci więc, jeżeli zgodzisz się, 3.000 rubli pożyczki na zastaw wspomnianego serwisu i sreber. Sądzę, że dziś wygodniej będzie im u mnie, gdy ojciec twój znajduje się w takich kłopotach. Odebrać je będziesz mogła, kiedy zechcesz, a wrazie mojej śmierci, nawet bez zwracania pożyczki.
Nie narzucam się, tylko proponuję. Rozważ, jak ci będzie wygodniej, a nadewszystko pomyśl o następstwach.
O ile cię znam, byłabyś boleśnie dotkniętą, usłyszawszy kiedyś, że nasze rodzinne pamiątki zdobią stół jakiego bankiera, albo należą do wyprawy jego córki.
Zasyłam ci tysiące pocałunków,

Joanna.


P. S. Wyobraź sobie, co za szczęście spotkało moję ochronkę. Będąc wczoraj w sklepie tego sławnego Wokulskiego, przymówiłam się o mały datek dla sierot. Liczyłam na jakie kilkanaście rubli, a on, czy uwierzysz, ofiarował mi tysiąc, wyraźnie: tysiąc rubli i jeszcze powiedział, że na moje ręce nie śmiałby złożyć mniejszej sumy. Kilku takich Wokulskich, a czuję, że na starość zostałabym demokratką“.
Panna Florentyna skończywszy list, nie śmiała oderwać od niego oczu. Wreszcie odważyła się i spojrzała: panna Izabela siedziała na szeslągu blada, z zaciśniętemi rękami.
— Cóż ty na to, Florciu? — spytała po chwili.
— Myślę — odparła cicho zapytana — że pani Karolowa na początku listu najtrafniej osądziła swoje stanowisko w tej sprawie.
— Co za upokorzenie! — szepnęła panna Izabela, nerwowo bijąc ręką w szesląg.
— Upokorzeniem jest proponować komuś trzy tysiące rubli na zastaw sreber i to wówczas, gdy obcy ofiarowują pięć tysięcy... Innego nie widzę.
— Jak ona nas traktuje... My chyba naprawdę jesteśmy zrujnowani...
— Ależ Belciu!... — przerwała, ożywiając się panna Florentyna, — Właśnie ten cierpki list dowodzi, że nie jesteście zrujnowani. Ciotka lubi być cierpką, ale umie oszczędzać nieszczęście. Gdyby wam groziła ruina, znaleźlibyście w niej tkliwą i delikatną pocieszycielkę.
— Dziękuję za to.
— I nie potrzebujesz obawiać się tego. Jutro wpłynie nam pięć tysięcy rubli, za które można prowadzić dom przez pół roku... choćby przez kwartał. Za parę miesięcy...
— Zlicytują nam kamienicę...
— Prosta forma i nic więcej. Owszem, możecie zyskać, podczas gdy dzisiaj kamienica jest tylko ciężarem. No, a po ciotce Hortensyi dostaniesz ze sto tysięcy rubli. Zresztą — dodała pochwili panna Florentyna, podnosząc brwi — ja sama nie jestem pewna, czy i ojciec nie ma jeszcze majątku. Wszyscy są tego zdania...
Panna Izabela wychyliła się z szesląga i ujęła rękę panny Florentyny.
— Florciu — rzekła, zniżając głos — komu ty to mówisz?... Więc naprawdę uważasz mnie — tylko — za pannę na wydaniu, która nic nie widzi i niczego nie pojmuje?... Myślisz, że nie wiem — domówiła jeszcze ciszej — że już miesiąc, jak pieniądze na utrzymanie domu pożyczasz od Mikołaja...
— Może właśnie ojciec chce tego...
— Czy i tego chce, ażebyś mu co rano podkładała kilka rubli do pugilaresu?
Panna Florentyna spojrzała jej w oczy i poruszyła głową.
— Zadużo wiesz — odparła — ale nie wszystko. Już od dwu tygodni, może od dziesięciu dni, widzę, że ojciec miewa po kilkanaście rubli...
— Więc zaciąga długi...
— Nie. Ojciec nigdy nie zaciąga długów w mieście. Każdy wierzyciel przychodzi z pożyczką do domu i w gabinecie ojca dostaje kwit albo procent. Nie znasz go pod tym względem.
— Więc zkądże teraz ma pieniądze?
— Nie wiem. Widzę, że ma i słyszę, że zawsze je miał.
— Pocóż w takim razie zezwala na sprzedaż sreber? — pytała natarczywie panna Izabela.
— Może chce zirytować rodzinę.
— A kto wykupił jego weksle?
Panna Florentyna zrobiła rękoma ruch, oznaczający rezygnacyą.
— Nie wykupiła ich Krzeszowska — rzekła — to wiem napewno. Więc — albo ciotka Hortensya, albo...
— Albo?...
— Albo sam ojciec. Czy nie wiesz, ile rzeczy robi ojciec, ażeby zaniepokoić rodzinę, a potem śmiać się...
— Zacóż chciałby mnie, nas, niepokoić?
— Myśli, że ty jesteś spokojna. Córka powinna nieograniczenie ufać ojcu.
— Ach, tak!... — szepnęła panna Izabela, zamyślając się.
Czarno ubrana kuzynka zwolna podniosła się z fotelu i cicho wyszła.
Panna Izabela znowu zaczęła patrzeć na swój pokój, który wydał jej się popielatym, na czarne gałązki, które chwiały się za oknem, na parę wróbli świergoczących może o budowie gniazda, na niebo, które stało się jednolicie szarem, bez żadnej jaśniejszej prążki. W jej pamięci znowu odżyła sprawa kwesty i nowej toalety, ale obie wydały się jej tak małemi, tak prawie śmiesznemi, że myśląc o nich, nieznacznie wzruszyła ramionami.
Dręczyły ją inne pytania: czyby nie oddać serwisu hrabinie Karolowej — i — zkąd ojciec ma pieniądze? Jeżeli miał je dawniej, dlaczego pozwolił na zaciąganie długów u Mikołaja?... A jeżeli nie miał, z jakiego źródła czerpie je dziś?... Jeżeli ona odda serwis i srebra ciotce, może stracić okazyą do korzystnego pozbycia się ich, a jeżeli sprzeda za pięć tysięcy, pamiątki te naprawdę mogą dostać się w niewłaściwe ręce, jak pisała hrabina.
Nagle przerwał się ten bieg myśli: bystre jej ucho usłyszało w dalszych pokojach szmer. Było to męskie stąpanie, miarowe, spokojne. W salonie stłumił je nieco dywan, w pokoju jadalnym wzmocniło się, w jej sypialni przycichło, jakby ktoś szedł na palcach.
— Proszę papo — odezwała się panna Izabela, usłyszawszy pukanie do swych drzwi.
Wszedł pan Tomasz. Ona podniosła się z szeslonga, ale ojciec nie pozwolił na to. Objął ją w ramiona, ucałował w głowę i za nim usiadł przy niej, rzucił okiem w duże lustro na ścianie. Zobaczył tam swoję piękną twarz, siwe wąsy, swój ciemny żakiet bez zarzutu, gładkie spodnie, jakby dopieroco wyszły od krawca, i uznał, że wszystko jest dobrze.
— Słyszę — rzekł do córki, uśmiechając się — że panienka odbiera korespondencye, które jej psują humor.
— Ach papo, gdybyś wiedział jakim tonem przemawia ciotka...
— Zapewne tonem osoby chorej na nerwy. Za to nie możesz mieć do niej żalu.
— Gdyby tylko żal. Ja boję się, że ona ma racyą i że nasze srebra mogą naprawdę znaleźć się na jakim bankierskim stole.
Przytuliła głowę do ramienia ojca. Pan Tomasz spojrzał niechcący w lusterko na stoliku i przyznał w duchu, że oboje w tej chwili tworzą bardzo piękną grupę. Szczególniej dobrze odbijała obawa rozlana na twarzy córki, od jego spokoju. Uśmiechnął się.
— Bankierskie stoły!... — powtórzył. — Srebra naszych przodków bywały już na stołach Tatarów, Kozaków, zbuntowanych chłopów i nietylko nam to nie uchybiało, ale nawet przynosiło zaszczyt. Kto walczy, naraża się na straty.
— Tracili przez wojnę i na wojnie — wtrąciła panna Izabela.
— A dziś niema wojny?... Zmieniła się tylko broń: zamiast kosą, albo jataganem walczą rublem. Joasia dobrze to rozumiała, sprzedając nie serwis — ale rodzinny majątek, albo, rozbierając na wybudowanie śpichlerza, ruiny zamku.
— Więc jesteśmy zwyciężeni... — szepnęła panna Izabela.
— Nie, dziecko — odparł pan Tomasz, prostując się. — My dopiero zaczniemy tryumfować i bodaj czy nie tego boi się moja siostra i jej koterya. Oni tak głęboko zasnęli, że razi ich każdy objaw żywotności, każdy mój śmielszy krok — dodał jakby do siebie.
— Twój, papo?
— Tak. Myśleli, że poproszę ich o pomoc. Sama Joasia chętnie zrobiłaby mnie swoim plenipotentem. Ja natomiast podziękowałem im za emeryturę i zbliżyłem się do mieszczaństwa. Zyskałem u tych ludzi powagę, która zaczyna trwożyć nasze sfery. Myśleli, że zejdę na drugi plan, a widzą, że mogę wysunąć się na pierwszy.
— Ty, papo?
— Ja. Dotychczas milczałem, nie mając odpowiednich wykonawców. Dziś znalazłem takiego, który zrozumiał moje idee i zacznę działać.
— Któżto jest? — spytała panna Izabela, ze zdumieniem patrząc na ojca.
— Niejaki Wokulski, kupiec, żelazny człowiek. Przy jego pomocy zorganizuję nasze mieszczaństwo, stworzę towarzystwo do handlu ze Wschodem, tym sposobem dźwignę przemysł...
— Ty, papo?
— I wówczas zobaczymy, kto wysunie się naprzód, choćby przy możliwych wyborach do rady miejskiej...
Panna Izabela słuchała z szeroko otwartemi oczyma.
— Czy ten człowiek, — szepnęła — o którym mówisz papo, nie jest jakim aferzystą, awanturnikiem?...
— Nie znasz go więc? — spytał pan Tomasz. — On jednak jest jednym z naszych dostawców.
— Sklep znam, bardzo ładny — mówiła panna Izabela zamyślając się. — Jest tam stary subjekt, który wygląda trochę na dziwaka, ale nadzwyczajnie uprzejmy... Ach, zdaje mi się, że kilka dni temu poznałam i właściciela... Wygląda na gbura...
— Wokulski gbur?... — zdziwił się pan Tomasz. — Jest on wprawdzie trochę sztywny, ale bardzo grzeczny.
Panna Izabela wstrząsnęła głową.
— Niemiły człowiek — odpowiedziała z ożywieniem. — Teraz przypominam go sobie... Będąc we wtorek w sklepie, zapytałam go o cenę wachlarza. Trzeba było widzieć, jak spojrzał na mnie!... Nie odpowiedział nic, tylko wyciągnął swoją ogromną, czerwoną rękę do subjekta, (nawet dość eleganckiego chłopca) i mruknął głosem, w którym czuć było gniew: panie Morawski, czy Mraczewski, (bo nie pamiętam), pani zapytaje o cenę wachlarza. A... nieciekawego znalazł papo wspólnika!... — śmiała się panna Izabela.
— Szalonej energii człowiek, żelazny człowiek — odparł pan Tomasz. — Oni tacy. Poznasz ich, bo myślę urządzić w domu parę zebrań. Wszyscy oryginalni, ale ten oryginalniejszy od innych.
— Papa tych panów chce przyjmować?...
— Muszę naradzać się z niektórymi. A co do naszych — dodał, patrząc w oczy córce — zapewniam cię, że gdy usłyszą kto u mnie bywa, ani jednego nie zabraknie w salonie.
W tej chwili weszła panna Florentyna, zapraszając na obiad. Pan Tomasz podał rękę córce i przeszli we troje do jadalnego pokoju, gdzie już znajdowała się waza, tudzież Mikołaj odziany we frak i wielki biały krawat.
— Śmieję się z Belci — rzekł pan Tomasz do kuzynki, która nalewała rosół z wazy. — Wyobraź sobie Floro, że Wokulski zrobił na niej wrażenie gbura. Czy ty go znasz?
— Któżby dziś nie znał Wokulskiego — odpowiedziała panna Florentyna, podając Mikołajowi talerz dla pana. — No, elegancki on nie jest, ale — robi wrażenie...
— Pnia z czerwonemi rękoma — wtrąciła ze śmiechem panna Izabela.
— On mi przypomina Trostiego, pamiętasz Belu tego pułkownika strzelców w Paryżu — odpowiedział pan Tomasz.
— A mnie posąg tryumfującego gladyatora — melodyjnym głosem dodała panna Florentyna. — Pamiętasz Belu we Florencyi, tego, z podniesionym mieczem? Twarz surowa, nawet dzika, ale piękna.
— A czerwone ręce?... — zapytała panna Izabela.
— A miliony — wtrąciła panna Florentyna.
— Ach, więc ma miliony — powtórzyła panna Izabela. — Zaczynam wierzyć, że papo zrobił dobry wybór, przyjmując go na wspólnika. Chociaż...
— Chociaż?... — spytał ojciec.
— Co powie świat na tę spółkę.
— Kto ma siłę w rękach, ma świat u nóg.
Właśnie Mikołaj obniósł polędwicę, gdy w przedpokoju zadzwoniono. Stary służący wyszedł i pochwili wrócił z listem, na srebrnej, a może platerowanej tacy.
— Od pani hrabiny — rzekł.
— Do ciebie Belu — dodał pan Tomasz, biorąc list do ręki. — Pozwolisz, że cię zastąpię w połknięciu tej nowej pigułki.
Otworzył list, zaczął go czytać i ze śmiechem podał pannie Izabeli.
— Oto — zawołał — cała Joasia jest w tym liście. Nerwy, zawsze nerwy!...
Panna Izabela odsunęła talerz i z niepokojem przebiegła papier oczyma. Lecz stopniowo twarz jej wypogodziła się.
— Słuchaj, Florciu — rzekła — bo to ciekawe. „Droga Belu! — pisze ciotka. — Zapomnij aniołku o moim poprzednim liście. W rezultacie twój serwis nic mnie nie obchodzi i znajdziemy inny, gdy będziesz szła zamąż. Ale chodzi mi, ażebyś koniecznie kwestowała tylko ze mną, i właśnie o tem miałam zamiar pisać poprzednio, nie o serwisie. Biedne moje nerwy! jeżeli nie chcesz ich do reszty rozstroić, musisz zgodzić się na moję prośbę.
Grób w naszym kościele będzie cudowny. Mój poczciwy Wokulski daje fontannę, sztuczne ptaszki śpiewające, pozytywkę, która będzie grała same poważne kawałki i mnóstwo dywanów. Hozer dostarcza kwiatów, a amatorowie urządzają koncert na organ, skrzypce, wiolonczelę i głosy. Jestem zachwycona, ale, gdyby mi wśród tych cudów zabrakło ciebie, rozchorowałabym się. A więc tak?... Ściskam cię i całuję po tysiąc razy, kochająca ciotka,

Joanna.

Post scriptum. Jutro jedziemy do magazynu zamówić dla ciebie kostyum wiosenny. Umarłabym, gdybyś go nie przyjęła“.
Panna Izabela była rozpromieniona. List ten spełniał wszystkie jej nadzieje.
— Wokulski jest nieporównany! — rzekł, śmiejąc się pan Tomasz. — Szturmem zdobył Joasię, która nietylko nie będzie mi wymawiała wspólnika, lecz nawet gotowa o niego walczyć ze mną.
Mikołaj podał kurczęta.
— Musi to jednakże być gienialny człowiek — zauważyła panna Florentyna.
— Wokulski?... no, nie — mówił pan Tomasz. — Jestto człowiek szalonej energii, ale co się tyczy daru kombinowania, nie powiem, ażeby posiadał go w wysokim stopniu.
— Zdaje mi się, że składa tego dowody.
— Wszystkoto są dowody tylko energii — odpowiedział p. Tomasz. — Dar kombinacyi, gienialny umysł, poznaje się w innych rzeczach, choćby... w grze. Ja z nim dosyć często grywam w pikietę, gdzie koniecznie trzeba kombinować. Rezultat jest taki, że przegrałem ośm do dziesięciu rubli, a wygrałem około siedemdziesięciu; chociaż — nie mam pretensyi do geniuszu! — dodał skromnie.
Pannie Izabeli wypadł z ręki widelec. Pobladła i chwyciwszy się za czoło, szepnęła:
— A... a!...
Ojciec i panna Florentyna zerwali się z krzeseł.
— Co ci jest Belu?... — spytał zatrwożony pan Tomasz.
— Nic — odpowiedziała, wstając od stołu — migrena. Od godziny czułam, że będę ją mieć... To nic papo...
Pocałowała ojca w rękę i wyszła do swego pokoju.
— Nagła migrena powinnaby przejść zaraz — rzekł pan Tomasz. — Pójdź do niej, Florciu. Ja na chwilę wyjadę do miasta, bo muszę zobaczyć się z kilkoma osobami, ale wcześniej wrócę. Tymczasem czuwaj nad nią, kochana Florciu, proszę cię o to — mówił pan Tomasz, ze spokojną fizyognomią człowieka, bez którego poleceń albo prośby nie może być dobrze na świecie.
— Zaraz do niej pójdę, tylko tu zrobię porządek — odpowiedziała panna Florentyna, dla której ład w domu, był sprawą ważniejszą od czyjejkolwiek migreny.
Już mrok ogarnął ziemię... Panna Izabela jest znowu sama w swoim gabinecie; upadła na szesląg i obu rękami zasłoniła oczy. Zpod kaskady tkanin spływających aż na podłogę, wysunął się jej wąski pantofelek i kawałek pończoszki; ale tego nikt nie widzi, ani ona o tem nie myśli. W tej chwili jej duszę znowu targa gniew, żal i wstyd. Ciotka ją przeprosiła, ona sama będzie kwestować przy najładniejszym grobie i będzie miała najpiękniejszy kostium; lecz mimo to — jest nieszczęśliwą... Doznaje takich uczuć, jak gdyby, wszedłszy do pełnego salonu, ujrzała nagle, na swym nowym kostiumie, ogromną tłustą plamę, obrzydłej formy i koloru, jakby suknią wytarzano gdzieś na kuchennych schodach. Myśl o tem jest dla niej tak wstrętną, że ślina napływa jej do ust.
Co za straszne położenie!... Już miesiąc zadłużają się u swego lokaja, a od dziesięciu dni jej ojciec, na swoje drobne wydatki, wygrywa pieniądze w karty... Wygrać można; panowie wygrywają tysiące, ale — nie na opędzenie pierwszych potrzeb i przecież — nie od kupców. Ach, gdyby można, upadłaby ojcu do nóg i błagała go, ażeby nie grywał z tymi ludźmi, a przynajmniej nie teraz, kiedy ich stan majątkowy jest tak ciężki. Za kilka dni, gdy odbierze pieniądze za swój serwis, sama wręczy ojcu paręset rubli, prosząc, ażeby je przegrał do tego pana Wokulskiego, ażeby wynagrodził go hojniej, niż ona wynagrodzi Mikołaja, za zaciągnięte długi.
Ale czyż jej wypada zrobić to, a nawet mówić o tem ojcu?...
„Wokulski?... Wokulski?“... — szepce panna Izabela. Któż to jest ten Wokulski, który dziś tak nagle ukazał się jej, odrazu z kilku stron, pod rozmaitemi postaciami. Co on ma do czynienia z jej ciotką, z ojcem?...
I otóż zdaje się jej, że już od kilku tygodni coś słyszała o tym człowieku. Jakiś kupiec niedawno ofiarował parę tysięcy rubli na dobroczynność, ale nie była pewna, czy to był handlujący strojami damskiemi, czy futrami. Potem mówiono, że także jakiś kupiec, podczas wojny bułgarskiej, dorobił się wielkiego majątku, tylko nie uważała, czy dorobił się szewc, u którego ona bierze buciki, czy jej fryzyer? I dopiero teraz przypomina sobie, że ten kupiec, który dał pieniądze na dobroczynność i ten, który zyskał duży majątek, są jedną osobą, że to właśnie jest ów Wokulski, który do jej ojca przegrywa w karty, a którego jej ciotka, znana z dumy hrabina Karolowa nazywa: „mój poczciwy Wokulski!“...
W tej chwili przypomina sobie nawet fizyognomią tego człowieka, który w sklepie nie chciał z nią mówić, tylko, cofnąwszy się za ogromne japońskie wazony, przypatrywał się jej posępnie. Jak on na nią patrzył...
Jednego dnia weszła z panną Florentyną na czekoladę do cukierni, przez figle. Usiadły przy oknie, za którem zebrało się kilkoro obdartych dzieci. Dzieci spoglądały na nią, na czekoladę i na ciastka, z ciekawością i łakomstwem głodnych zwierzątek, a ten kupiec — tak samo na nią patrzył.
Lekki dreszcz przebiegł pannę Izabelę. I to ma być wspólnik jej ojca?... Do czego ten wspólnik?... Zkąd jej ojcu przyszło do głowy zawiązywać jakieś towarzystwa handlowe, tworzyć jakieś rozległe plany, o których nigdy dawniej nie marzył?... Chce, przy pomocy mieszczaństwa, wysunąć się na czoło arystokracyi; chce zostać wybranym do rady miejskiej, której nie było i nie ma?...
Ależ ten Wokulski, to naprawdę jakiś aferzysta, może oszust, który potrzebuje głośnego nazwiska na szyld do swoich przedsiębierstw. Bywały takie wypadki. Ileż to pięknych nazwisk szlachty niemieckiej i węgierskiej unurzało się w operacyach handlowych, których ona nawet nie rozumie, a ojciec chyba niewięcej.
Zrobiło się już zupełnie ciemno; na ulicy zapalono latarnie, których blask wpadał do gabinetu panny Izabeli, malując na suficie ramę okna i zwoje firanki. Wyglądało to, jak krzyż na tle jasności, którą powoli zasłania gęsty obłok.
„Gdzie to ja widziałam taki krzyż, taką chmurę i jasność?“... — zapytała się panna Izabela. Zaczęła przypominać sobie widziane w życiu okolice i — marzyć.
Zdawało się jej, że powozem jedzie przez jakąś znaną miejscowość. Krajobraz jest podobny do olbrzymiego pierścienia, utworzonego z lasów i zielonych gór, a jej powóz znajduje się na krawędzi pierścienia i zjeżdża na dół. Czy on zjeżdża? Bo ani zbliża się do niczego, ani od niczego nie oddala, tak jakby stał w miejscu. Ale zjeżdża: widać to po wizerunku słońca, które odbija się w lakierowanem skrzydle powozu i, drgając, zwolna posuwa się wtył. Zresztą słychać turkot... To turkot dorożki na ulicy?... Nie, to turkoczą machiny, pracujące gdzieś w głębi owego pierścienia gór i lasów. Widać tam nawet, na dole, jakby jezioro czarnych dymów i białych par, ujęte w ramę zieloności.
Teraz panna Izabela spostrzega ojca, który siedzi przy niej i z uwagą ogląda sobie paznogcie, od czasu do czasu rzucając okiem na krajobraz. Powóz ciągle stoi na krawędzi pierścienia, niby bez ruchu; a tylko wizerunek słońca, odbitego w lakierowanem skrzydle, wolno posuwa się ku tyłowi. Ten pozorny spoczynek, czy też utajony ruch, w wysokim stopniu drażni pannę Izabelę. „Czy my jedziemy, czy stoimy?“ — pyta ojca. Ale ojciec nie odpowiada nic, jakby jej nie widział; ogląda swoje piękne paznogcie i czasami rzuca okiem na okolicę...
Wtem (powóz ciągle drży i słychać turkot), z głębi jeziora czarnych dymów i białych par wynurza się do pół figury jakiś człowiek. Ma krótko ostrzyżone włosy, śniadą twarz, która przypomina Trostiego pułkownika strzelców (a może gladyatora z Florencyi?) i ogromne czerwone dłonie. Odziany jest w zasmoloną koszulę, z rękawami zawiniętemi wyżej łokcia; w lewej ręce, tuż przy piersi trzyma karty ułożone w wachlarz, w prawej, którą podniósł nad głowę, trzyma jednę kartę, widocznie w tym celu, aby ją rzucić na przód siedzenia powozu. Reszty postaci nie widać z pośród dymu.
„Co on robi, ojcze?“ — pyta się zalękniona panna Izabela.
„Gra ze mną w pikietę“ — odpowiada ojciec, również trzymając w rękach karty.
„Ależ to straszny człowiek, papo!“
„Nawet tacy nie robią nic złego kobietom“ — odpowiada pan Tomasz.
Teraz dopiero panna Izabela spostrzega, że człowiek w koszuli patrzy na nią jakimś szczególnym wzrokiem, ciągle trzymając kartę nad głową. Dym i para kotłujące w dolinie, chwilami zasłaniają jego rozpiętą koszulę i surowe oblicze; tonie wśród nich — nie ma go. Tylko z poza dymu widać blady połysk jego oczów, a nad dymem obnażoną do łokcia rękę i — kartę.
„Co znaczy ta karta, papo?“... — zapytuje ojca.
Ale ojciec spokojnie patrzy we własne karty i nie odpowiada nic, jakby jej nie widział.
„Kiedyż nareszcie wyjedziemy z tego miejsca?“
Ale choć powóz drży i słońce, odbite w skrzydle, posuwa się ku tyłowi, ciągle u stopni widać jezioro dymu, a w niem zanurzonego człowieka, jego rękę nad głową i — kartę.
Pannę Izabelę ogarnia nerwowy niepokój, skupia wszystkie wspomnienia, wszystkie myśli, ażeby odgadnąć: co znaczy karta, którą trzyma ten człowiek?...
Czy to są pieniądze, które przegrał do ojca w pikietę? Chyba nie. Może ofiara, jaką złożył Towarzystwu Dobroczynności? I to nie. Może tysiąc rubli, które dał jej ciotce na ochronę, a może to jest kwit na fontannę, ptaszki i dywany do ubrania grobu Pańskiego?... Także nie; to wszystko nie niepokoiłoby jej.
Stopniowo pannę Izabelę napełnia wielka bojaźń. Może to są weksle jej ojca, które ktoś niedawno wykupił?... W takim razie wziąwszy pieniądze na srebra i serwis, spłaci ten dług najpierwiej i uwolni się od podobnego wierzyciela. Ale człowiek pogrążony w dymie wciąż patrzy jej w oczy i karty nie rzuca. Więc może... Ach!...
Panna Izabela zrywa się z szesląga, potrąca w ciemności o taburet i drżącemi rękoma dzwoni. Dzwoni drugi raz, nie odpowiada nikt, więc wybiega do przedpokoju i we drzwiach spotyka pannę Florentynę, która chwyta ją za rękę i mówi ze zdziwieniem:
— Co tobie, Belciu?...
Światło w przedpokoju nieco oprzytomnia pannę Izabelę. Uśmiecha się.
— Weź Florciu lampę do mego pokoju. Papo jest?
— Przed chwilą wyjechał.
— A Mikołaj?
— Zaraz wróci, poszedł oddać list posłańcowi. Czy gorzej boli cię głowa? — pyta panna Florentyna.
— Nie — śmieje się panna Izabela — tylko zdrzemnęłam się i tak mi się coś majaczyło.
Panna Florentyna bierze lampę i obie z kuzynką idą do jej gabinetu. Panna Izabela siada na szeslągu, zasłania ręką oczy przed światłem i mówi:
— Wiesz Florciu, namyśliłam się, nie sprzedam moich sreber obcemu. Mogą naprawdę dostać się, Bóg wie w jakie ręce. Siądź zaraz, jeżeliś łaskawa, przy mojem biórku i napisz do ciotki, że... przyjmuję jej propozycyą. Niech nam pożyczy trzy tysiące rubli i niech weźmie serwis i srebra.
Panna Florentyna patrzy na nią z najwyższem zdumieniem, wreszcie odpowiada:
— To jest niemożliwe, Belciu.
— Dlaczego?...
— Przed kwadransem otrzymałam list od pani Meliton, że srebra i serwis już kupione.
— Już?... Kto je kupił? — woła panna Izabela, chwytając kuzynkę za ręce.
Panna Florentyna jest zmieszana.
— Podobno jakiś kupiec z Rosyi... — mówi, lecz czuć, że mówi nieprawdę.
— Ty coś wiesz, Florciu!... Proszę cię, powiedz!... — błaga ją panna Izabela. Jej oczy napełniają się łzami.
— Zresztą tobie powiem, tylko nie zdradź tajemnicy przed ojcem — prosi kuzynka.
— Więc kto?... No, kto kupił?...
— Wokulski — odpowiada panna Florentyna.
Pannie Izabeli w jednej chwili obeschły oczy, nabierając przytem barwy stalowej. Odpycha z gniewem ręce kuzynki, przechodzi tam i napowrót swój gabinet, wreszcie siada na foteliku, naprzeciw panny Florentyny. Nie jest już przestraszoną i zdenerwowaną pięknością, ale wielką damą, która ma zamiar kogoś ze służby osądzić, a może wydalić.
— Powiedz mi kuzynko — mówi pięknym kontraltowym głosem — coto za śmieszny spisek knujecie przeciwko mnie?
— Ja?... spisek?... — powtarza panna Florentyna, przyciskając rękoma piersi. — Nie rozumiem cię, Belu...
— Tak. Ty, pani Meliton i ten... zabawny bohater... Wokulski...
— Ja i Wokulski?... powtarza panna Florentyna. Tym razem zdziwienie jej jest tak szczere, że wątpić niemożna.
— Przypuśćmy, że nie spiskujesz — ciągnie dalej panna Izabela — ale coś wiesz...
— O Wokulskim wiem to, co wszyscy. Ma sklep, w którym kupujemy, zrobił majątek na wojnie...
— A o tem, że wciąga papę do spółki handlowej nie słyszałaś?...
Wyraziste oczy panny Florentyny zrobiły się bardzo dużemi.
— Ojca twego wciąga do spółki?... — rzekła, wzruszając ramionami. Do jakiejże spółki może go wciągnąć?...
I w tej chwili przestrasza się własnych słów...
Panna Izabela nie mogła wątpić o jej niewinności; znowu parę razy przeszła się po gabinecie, z ruchami zamkniętej lwicy i nagle zawołała:
— Powiedzże mi przynajmniej: co sądzisz o tym człowieku?
— Ja o Wokulskim?... Nic o nim nie sądzę, wyjąwszy chyba to, że szuka rozgłosu i stosunków.
— Więc dla rozgłosu ofiarował tysiąc rubli na ochronę?
— Zpewnością. Dał przecie dwa razy tyle na dobroczynność.
— A dlaczego kupił mój serwis i srebra?
— Zapewne dlatego, ażeby je z zyskiem sprzedać — odpowiedziała panna Florentyna. — W Anglii za podobne rzeczy dobrze płacą.
— A dlaczego... wykupił weksle papy?
— Zkąd wiesz, że to on? W tem nie miałby żadnego interesu.
— Nic nie wiem — pochwyciła gorączkowo panna Izabela — ale wszystko przeczuwam, wszystko rozumiem... Ten człowiek chce się zbliżyć do nas...
— Już się przecie poznał z ojcem — wtrąciła panna Florentyna.
— Więc do mnie chce się zbliżyć!... — zawołała panna Izabela z wybuchem. — Poznałam to, po...
Wstyd jej było dodać: „po jego spojrzeniu“.
— Czy nie uprzedzasz się, Belciu?...
— Nie. To, czego doznaję w tej chwili, nie jest uprzedzeniem, ale raczej jasnowidzeniem. Nawet nie domyślasz się, jak ja dawno znam tego człowieka, a raczej — od jak dawna on mnie prześladuje. Teraz dopiero przypominam sobie, że przed rokiem nie było przedstawienia w teatrze, nie było koncertu, odczytu, na którychbym go nie spotykała, i dopiero dziś ta... bezmyślna figura wydaje mi się straszną...
Panna Florentyna aż cofnęła się z fotelikiem, szepcąc:
— Więc przypuszczasz, żeby się ośmielił...
— Zagustować we mnie?... — przerwała ze śmiechem panna Izabela. — Tego nawet nie myślałabym mu bronić. Nie jestem tak ani naiwna, ani tak fałszywie skromna, ażeby nie wiedzieć, że się podobam... mój Boże! nawet służbie... Kiedyś gniewało mnie to, jak żebranina, która zastępuje nam drogę na ulicach, dzwoni do mieszkań, albo pisuje listy z prośbą o wsparcie. Ale dziś — tylko zrozumiałam lepiej słowa Zbawcy: „komu wiele dano, od tego wiele żądać będą“.
Zresztą — dodała, wzruszając ramionami — mężczyźni w tak bezceremonialny sposób zaszczycają nas swojem uwielbieniem, że nietylko już nie dziwię się ich nadskakiwaniu albo impertynenckim spojrzeniom, ale temu, gdy jest inaczej. Jeżeli w salonie spotkam człowieka, który mi nie mówi o swej sympatyi i cierpieniach, albo nie milczy posępnie w sposób zdradzający jeszcze większą sympatyą i cierpienia, albo nie okazuje mi lodowatej obojętności, co ma być oznaką najwyższej sympatyi i cierpień; wtedy — czuję, że mi czegoś brak, jak gdybym zapomniała wachlarza, albo chusteczki... O ja ich znam! tych wszystkich don Juanów, poetów, filozofów, bohaterów, te wszystkie tkliwe, bezinteresowne, złamane, rozmarzone, albo silne dusze... Znam, całą tę maskaradę i zapewniam cię, że dobrze się nią bawię. Cha! cha! cha!... jacy oni śmieszni...
— Nie rozumiem cię, Belciu... — wtrąciła panna Florentyna, rozkładając ręce.
— Nie rozumiesz?... Więc chyba nie jesteś kobietą.
Panna Florentyna zrobiła giest przeczący, a następnie powątpiewający.
— Posłuchaj — przerwała panna Izabela. — Od roku już straciliśmy stanowisko w świecie. Nie zaprzeczaj, bo tak jest, wszyscy o tem wiemy. Dziś jesteśmy zrujnowani...
— Przesadzasz...
— Ach, Floro, nie pocieszaj mnie, nie kłam!... Czyżeś nie słyszała przy obiedzie, że nawet tych kilkanaście rubli, które ma obecnie mój ojciec, są wygrane w karty od...
Panna Izabela, mówiąc to drżała na całem ciele. Oczy jej błyszczały, na twarzy miała wypieki.
— Otóż w takiej chwili przychodzi ten... kupiec, nabywa nasze weksle, nasz serwis, opętuje mego ojca i ciotkę, czyli — ze wszystkich stron otacza mnie sieciami, jak myśliwiec zwierzynę. To już nie smutny wielbiciel, to nie konkurent, którego można odrzucić, to... zdobywca!... On nie wzdycha, ale zakrada się do łask ciotki, ręce i nogi oplątuje ojcu, a mnie chce porwać gwałtem, jeżeli nie zmusić do tego, ażebym mu się sama oddała... Czy rozumiesz tę wyrafinowaną nikczemność?
Panna Florentyna przestraszyła się.
— W takim razie masz bardzo prosty sposób. Powiedz...
— Komu i co?... Czy ciotce, która gotowa popierać tego pana, ażeby mnie zmusić do oddania ręki marszałkowi?... Czy może mam powiedzieć ojcu, przerazić go i przyśpieszyć katastrofę? Jedno tylko zrobię: nie pozwolę ojcu, ażeby zaciągał się do jakichkolwiek spółek, choćbym miała włóczyć mu się u nóg, choćbym miała... zabronić mu tego w imieniu zmarłej matki...
Panna Florentyna patrzy na nią z zachwytem...
— Doprawdy Belciu — rzekła — przesadzasz. Z twoją energią i taką genialną domyślnością...
— Nie znasz tych ludzi, a ja widziałam ich przy pracy. W ich rękach stalowe szyny zwijają się jak wstążki. To straszni ludzie. Oni dla swoich celów umieją poruszyć wszystkie siły ziemskie, jakich my nawet nie znamy. Oni potrafią łamać, usidlać, płaszczyć się, wszystko ryzykować, nawet — cierpliwie czekać...
— Mówisz na podstawie czytanych romansów.
— Mówię na mocy moich przeczuć, które ostrzegają... wołają, że ten człowiek po to jeździł na wojnę, ażeby mnie zdobyć. I ledwie wrócił, już mnie ze wszystkich stron obsacza... Ale niech się strzeże!... Chce mnie kupić? dobrze, niech kupuje!... przekona się, że jestem bardzo droga... Chce mnie złapać w sieci?... Dobrze, niech je rozsnuwa... ale ja mu się wymknę, choćby — w objęcia marszałka... O Boże! nawet nie domyślałam się, jak głęboką jest przepaść, w którą spadamy, dopóki nie zobaczyłam takiego dna. Z salonów Kwirynału do sklepu... To już nawet nie upadek, to hańba...
Siadła na szeslągu i, utuliwszy głowę rękoma, szlochała.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.