Ksiądz Juliusz/Część pierwsza/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Octave Mirbeau
Tytuł Ksiądz Juliusz
Wydawca W. Podwiński
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów - Warszawa
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L'Abbé Jules
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ PIERWSZA.
I.

Z wyjątkiem dni, w których ojciec mój dokonał jakiejś ciekawej operacyi, np. porodu w zamożniejszym domu i opowiadał przy stole historyę ważniejszych momentów posługując się terminami technicznymi, często łacińskimi, — z wyjątkiem dni owych, rodzice moi nie rozmawiali z sobą prawie nigdy. Przyczyną nie była jakaś wzajemna niechęć do siebie, nie, kochali się bardzo, godzili we wszystkiem, i trudno było wprost napotkać parę lepiej dobraną. Ale przyzwyczajeni mieć te same myśli, zmuszeni odczuwać te same wrażenia, a z natury nie romantyczni, nie mieli materyału do konwersacyi. I do mnie nie mówili, uważając mnie snadź za zbyt już dużego na bajki i piosenki, a za niedorosłego do kwestyj poważnych. Przytem wyznawali zasadę, że usta dziecka w ruch wprawiać ma jeno jedzenie, wydawanie lekcyj, oraz pacierz. Ilekroć zdarzyło mi się podnieść bunt przeciw temu systemowi pedagogii domowej ojciec miażdżył mnie argumentem:
— A to co nowego? A trapiści mówią? No widzisz.
Mimo, że nie zawsze tak weseli i serdeczni jakbym tego pragnął, rodzice moi kochali mnie na swój sposób bardzo.
Tylko, by uznali, że warto otworzyć usta, musiały się poza codzienną szarzyzną życia i przygodami zawodowemi ojca wydarzyć straszne jakieś rzeczy, naprzykład przeniesienie urzędnika, zabicie sarny na polowaniu w lasach p. Blaude, śmierć któregoś z sąsiadów, jakieś nagłe, a niespodziewane małżeństwo i tym podobne rzeczy.
Prawdopodobieństwo ciąży, zwłaszcza w domu zamożnym bywało także tematem krótkich rozmów, kończących się zazwyczaj stereotypowem:
— To jest, o ile się nie mylę... — mówił ojciec — o ile ona rzeczywiście zaszła w ciążę!
— Co to będzie za poród, co za cudny poród! — odpowiadała matka. — Cztery takie na miesiąc, hę, nie pragnę więcej... moglibyśmy kupić fortepian.
Ojciec klaskał językiem.
— Hm, cztery na miesiąc?... jesteś widzę moja droga zbyt łakomą... zresztą z tą przeklętą babą sprawa djabla... boję się zawsze... ma tak wąską miednicę.
Nie mogłem wówczas zbadać, którą tajemniczą część ciała ludzkiego oznacza słowo: miednica, znałem jednak na pamięć pojemność i zdolności porodowe wszystkich kobiet w Viantais. To jednak nie przeszkadzało memu ojcu zapewniać mnie, bezpośrednio po owych medycyno-technicznych prelekcyach naszpikowanych słowami: uterus, łożysko, pępowina itd., że dzieci znajduje się pod liśćmi kapusty.
Wiedziałem też co znaczy: rak, puchlina, zapalenie, a nierozwinięty mój umysł napełniły wizye ran, wstydliwie ukrywanych ran, które są hańbą. W duszy mej, jak w szpitalu jęk brzmiał bolesny i nie mogłem śmiać się naiwnie, ufnie, po dziecięcemu. Ojciec wychodził co wieczora niemal z domu z instrumentami w kieszeni, czasem też rozkładał na stole różne straszne przyrządy z lśniącej stali, chuchał na sondy, obcierał noże, migotał pod światło lampy cienkiemi klingami lancetów. Na ten widok pierzchały sny moje cudne o rajskich ptakach i wróżkach, a w ich miejsce zjawiały się krwawe widma operacyjnych sal, ciekły potoki materyi, leżały stosy odciętych członków, zwoje bandażów i szarpi ohydnie zakrwawionych. Ważny to był wieczór, gdy ojciec czyścił swój forceps, zapominany często w kieszeni budy bryczki. Zardzewiałe ramiona przyrządu polerował żółtym proszkiem, wycierał łyżeczki, smarował oliwą oś, a gdy wreszcie straszliwe narzędzie połyskiwało już należycie, ojciec brał je w rękę z lubością i wykonywał w powietrzu ruchy fachowe, wprowadzając je w otwory, istniejące jedynie w jego wyobraźni. Wreszcie wkładał broń do pochwy z zielonego perkalu i mawiał:
— A jednak mimo wszystko, nie lubię tego... o wypadek w takich razach nie trudno... jakieżbo kruche te wszystkie djabelskie organa.
— Tak, tak — odpowiadała matka — zapominasz jeno mój drogi, że wówczas bierzesz podwójne honoraryum!...
Dowiadywałem się o rzeczach, o których pojęcia zazwyczaj nie mają dzieci, ale nie bawiło mnie to zgoła.
Nic nie było przykrzejszem w całej mej nędznej egzystencyi, nad godziny spędzane przy stole, godziny tak nudne i tak nieskończenie długie. Radbym był wymknąć się, wybiedz gdziekolwiek, na schody kurytarza, na podwórze do innych dzieci, do kuchni, do starej Wikty, która nie zważając na wymówki i łajania matki pozwalała mi przewracać garnki, odkręcać kurek kociołka z wodą, jeździć na rożnie, a czasem też zabawiała zadziwiającemi historyami o rozbójnikach, od których rozkosz szła mi w serce, a włosy ze strachu podnosiły się na głowie. Przy stole posłuszeństwo zmuszało mnie do nieruchomego tkwienia w krześle zbyt niskiem, podwyższonem dwoma tomami odwiecznych, potarganych Żywotów Świętych Pańskich. Siedziałem tak długo na mękach, aż matka dała wybawczy znak wstania. W lecie pół biedy było jeszcze i radziłem sobie jakoś na nudy. Przelatywanie much, pobrzęk ós na talerzach z owocami, spadanie na obrus motyli i owadów zwabionych zapachem świeżo podlanych kwiatów dawały mi pewną dystrakcyę. Lubiłem spoglądać przez otwarte okno na ogród, ścielące się poza nim równie i dalej, dalej, fioletowymi osłonione oparami stoki Saint Jacques, poza które zapadało słońce. Ale w zimie, nie było much, ós, motyli, ni nieba... nie było nic, prócz tej strasznej, ponurej sali jadalnej i rodziców milczących, obcych mi, zatopionych w jakichś bezsłowych, nieznanych myślach.
Pamiętam raz, deszcz padał przez cały dzień. Był wieczór zimowy, smutniejszy jeszcze niż zawsze. Rodzice nie przemówili ni słowa, zasmuceni byli jacyś, widziałem to. Ojciec złożył serwetę starannie w kształt serca, jak to czynił zazwyczaj po jedzeniu. Nagle rzekł:
— Co on u licha mógł zmajstrować w Paryżu?... To przechodzi ludzkie pojęcie!
Kilku zręcznymi psztyczkami zrzucił okruchy z kamizelki i spodni, przysunął krzesło do kominka, na którym dopalały się polana drzewa, pochylił ku ogniowi i oparłszy łokcie na kolanach, począł grzać sobie ręce, trąc od czasu do czasu jedne o drugą i strzelając stawami palców. Weszła Wikta, by zabrać talerze i poczęła krążyć dokoła stołu. Rękawy miała zakasane po łokcie. Gdy wyszła, ojciec powtórzył raz jeszcze:
— Ale co on u licha mógł zmajstrować w Paryżu?... Przez ciąg sześciu lat nie dał znaku życia... Hm, i to ksiądz... Bardzo jestem ciekawy... bardzo jestem ciekawy.
Domyśliłem się, że idzie o stryja, księdza Juliusza. Rano otrzymał ojciec list z zawiadomieniem o rychłym jego przyjeździe. List był krótki, lakoniczny, nie zawierał żadnych wyjaśnień. Ani śladu serdeczności, ni słowa tłumaczenia, że nie pisał tak dawno. Wracał do Viantais, donosił o tem bratu i na tem koniec. Listy podobne przesyłają dostawcy swym odbiorcom. Pismo jeno bardziej jeszcze było nerwowe jak dawniej. Zauważył to ojciec.
— Co u licha mógł ten człowiek zmajstrować w Paryżu? — wykrzyknął poraz trzeci.
Matka wyprostowana przy stole, z rękami splecionemi na piersiach potrząsnęła głową. Surowa jak zawsze, sztywna, w sukni czarnej, gładkiej, bez żadnych ozdób z białym kołnierzykiem u szyi wyglądała jak wcielenie powagi.
— Ot, oryginał, — odparła — a przytem pewna jestem, że w tem wszystkiem tkwi coś paskudnego.
Zamilkła, a po chwili dodała z niechęcią:
— Wolałabym dużo, by był został w Paryżu, nie spodziewam się z racyi tego powrotu niczego dobrego.
Ojciec potwierdził:
— Niewątpliwie, niewątpliwie, z jego usposobieniem życie codzienne rajem nie będzie.
Zamyślił się na chwilę, potem dodał:
— Płyną stąd jednak pewne korzyści moja droga! Pobyt proboszcza u nas może przynieść korzyści... i to znaczne... znaczne!
Matka wzruszyła ramionami i odrzuciła żywo:
— Korzyści?... I ty w to wierzysz?... Zresztą on drwi sobie z rodziny, podobnie jak z odprawiania mszy świętej... czyż choć raz przysłał malcowi, swemu siostrzeńcowi za grosz choćby zabawkę?... Albo czyż jednem choćby słowem podziękował ci za trud pielęgnowania gdy był chory, za te wszystkie noce spędzone u jego łóżka z zaniedbaniem własnych spraw?... Mówiłeś: »Da nam piękny prezent«. Ha, gdzież to ten jego prezent?... A zające, a bekasy, a tłuste pstrągi, a wszystko to, czem go napychaliśmy!... To wszystko cośmy sobie od ust odejmowali dla niego! Zachowywał się, jakby mu się to należało...
— Hm, trudno!... — przerwał ojciec — Mieliśmy jaknajlepsze zamiary!
— Głupstwo, byliśmy głupcami, daliśmy się za nos wodzić... To zły człowiek, zły brat, zły ksiądz, to jest istota obrzydliwa! Wraca do Viantais zapewne dlatego, że niema już nic, że wszystko rozmarnował, że jest bez grosza... Spadnie nam na kark!... Ha, ha, tego doprawdy tylko brakowało!
— Ależ daj pokój moja droga, przesadzasz, niemożliwie przesadzasz!... Wraca, bo nie może nigdzie zagrzać miejsca... To djabeł wcielony!... Porzuca Paryż, jak rzucił swe probostwo, gdzie było mu jak u Pana Boga za piecem, jak wyjechał z Randonnais, z tego cichego, tłustego, dającego tyle dochodów probostwa... po prostu potrzebuje zmian, usiedzieć na miejscu nie może, musi się włóczyć po świecie... A co do majątku... ha, ha... nielada skąpiec z niego... nie, nie podzielam twego zdania... przypomnij sobie tylko... to Harpagon istny.
— Mój drogi można być skąpcem, a mimo to marnować pieniądze na przeróżne głupstwa... czyż niewiadomo jakie to nieraz zachcianki mają ludzie jemu podobni?... Zresztą zapominasz widzę, że przed odjazdem do Paryża braciszek twój sprzedał swój folwark, obie łąki, drzewo z la Faudiere?... I czemuż to uczynił?... Gdzież są teraz te pieniądze?
— To prawda! — odparł ojciec i zapadł nagle w zadumę.
— Nie mówiąc już o tem, że wszyscy go tutaj nie cierpią... że szkodzić ci to może przy wyborach, w praktyce nawet... Naprzykład tacy Bernardowie, których trzymasz obiema rękami z takim trudem... nie dałabym i dwu groszy za to, że nie wezmą innego lekarza... to bardzo możliwe... a potem idź, szukaj ludzi, którzy tak często chorują i tak dobrze płacą!
Ojciec oparł się o poręcz krzesła, skrzywił się i podrapał po karku.
— Hm, hm, — zamruczał raz i drugi — Masz racyę... tak masz racyę... to bardzo możliwe.
Matka ciągnęła dalej konfidencyonalnie:
— Słuchaj, nigdy ci tego nie chciałam powiedzieć, bo mi cię żal było... ale drżałam bez ustanku, czy nie dowiem się jakiej okropności... Pamiętasz tego Vergera... co to zabił arcybiskupa... to był także ksiądz, waryat, fanatyk, jak ksiądz Juliusz...
Ojciec obrócił się szybko. W oczach miał przerażenie. Zdawało się, że nagle sięgnął wzrokiem w otchłań, pełną okropności. Drżącym głosem wyjęknął:
— Verger... co ty mówisz?... Verger?... Na miłość boską!
— Tak, ciągle o tem myślałam... nigdy nie rozwijałam dziennika bez drżenia... Mój Boże, któż może przewidzieć?... W twojej rodzinie wszyscy tacy... oryginalni!
Rozmowa się urwała. Zapadło głębokie milczenie.
Na dworze wichr wył, targał drzewami, deszcz bębnił o szyby. Ojciec z troską na twarzy spoglądał w dogasający ogień, matka zamyślona, pobladła, od niezwykle długiego mówienia zapatrzyła się gdzieś w próżnię, a ja, w tej pogrążonej do połowy w mroku, pustej niemal sali, o nagich ścianach, w których tkwiły czarne ślepia okien, uczułem się samotny, opuszczony i nad wyraz smutny. Z sufitu, ze ścian, nawet z oczu rodziców wiał ziąb jakiś, spadał na mnie, owijał mnie, jak płaszcz lodowy, przenikał mrozem, od którego ściskało się serce. Wstrzymywałem łzy. Mimowoli porównywałem klasztorne wnętrze naszego domu, z mieszkaniem Servierów, przyjaciół rodziców, do których co środy chodziliśmy na obiad proszony. O jakże miłą i słodką była atmosfera tego domu, jakie dywany miękkie, pieszczotliwe, jakie tapety wesołe na ścianach, portrety rodzinne, w owalnych ramach, pamiątki lat minionych troskliwie przechowywane, wszystkie te piękne drobnostki rozsiane wszędy, a każda jak uśmiech, a każda napełniająca serce radością, świadcząca o zamiłowaniach właścicieli. Czemuż matka moja nie była podobną do pani Serviere, czemu brakło jej tej wesołości, czemu nie była tak serdeczną, nie nosiła tak pięknych sukien z koronkami i kwiatami u gorsu, czemu nie pachniały jej włosy, jak piękne, jasne, w wielki węzeł zwinięte włosy pani Serviere. Śliczna była, wszystko w niej tak mnie brało za serce, że lubiłem siadać na krzesłach, na których siadywała, całować wszystko i oddychać wonią wszystkiego z czem ciało jej weszło w zetknięcie. Czemuż tak nie robiłem z matką moją?... Czemu nie byłem jak Maks i Janka, dzieci w moim wieku, którym wolno było biegać, mówić, bawić się w chowankę, weselić, czemu nie miałem jak one pięknych złoconych książek z obrazkami, które ojciec »tłumaczył« wśród wybuchów radości i wykrzyków podziwu?...
Powstrzymując ziewanie kręciłem się bezustannie na twardem podłożu, tych nieznośnych Żywotów, nie mogąc wynaleść pozycyi wygodniejszej. By uszy zająć jakimś odgłosem, a oczy widowiskiem, nadsłuchiwałem stukotu sabotów Wikty po podłodze kuchennej i szczęku naczynia i wpatrywałem się w krąg żółtego światła drgającego nad lampą na suficie.
Tego wieczoru ojciec zapomniał zapisać w swoim notesie wizyt odbytych w ciągu dnia u chorych. Zauważyłem też, że nie przeczytał dziennika, chociaż dwie te funkcye spełniał w normalnym czasie z nieubłaganą punktualnością.
Dla rozrywki spróbowałem myśleć o stryju Juliuszu, którego powrót był przyczyną niezwyczajnie długiej i ożywionej rozmowy mych rodziców. Gdy wyjeżdżał, byłem malcem, miałem ledwie trzy lata, a jednak dziwiło mnie, iż we wspomnieniach rysuje mi się blado, niewyraźnie, gdyż czasu onego odjazdu nie minął i dzień, by mnie nie straszono stryjem, jako czemś wielce podobnem do djabła, potworu straszliwego, który porywa na rogi niegrzeczne dzieci. Opowiadano mi przecież, że raz bawiąc się w ogrodzie w Randonnais, wpadłem w sam środek koszyka tulipanów, a stryj rozwścieklony okrutnie mnie obił trzepaczką, którą zwykle trzepano jego sutanny. Także, gdy szło o to, by w dobitnych wyrazach określić czyjąś brzydotę fizyczną, lub moralną, rodzice moi używali zazwyczaj metafory: »Brzydki jak ksiądz Juliusz... brudny jak ksiądz Juliusz... łakomy, jak ksiądz Juliusz... gwałtowny, jak ksiądz Juliusz... kłamie jak ksiądz Juliusz*. Gdym płakał, matka chcąc mnie zawstydzić mówiła:... — O jaki brzydki, zupełnie jak ksiądz Juliusz. Gdym się wyłamał z posłuszeństwa, mówiono mi: — Dobrze, dobrze, tylko tak dalej, mój chłopcze, a skończysz jak ksiądz Juliusz. Ksiądz Juliusz, było to więc wcielenie wszystkich występków, wad, zbrodni, ohyd i tajemnic. Często przychodził do nas proboszcz Sortais i za każdym razem pytał:
— I cóż, nie przyszła jeszcze jaka wieść od księdza Juliusza?
— Niestety dotąd nie, księże proboszczu.
Proboszcz układał swe krótkie, pulchne rączki na wyniosłym brzuszku i kręcił głową z niezadowoleniem.
— Do czego to podobne,... no proszę!... Wczoraj jeszcze odprawiłem mszę świętą na jego intencyę.
— A może on umarł, księże proboszczu?
— O moja dobra pani, gdyby umarł, toby się wiedziało!...
— A możeby to i lepiej było dla niego.
— A może i lepiej moja dobra pani! Miłosierdzie boże jest bez granic!... Ano niewiadomo, niewiadomo!... Ale dla kleru to smutne, to bardzo smutne!
— I dla rodziny także,... i dla rodziny także.
— I dla kraju! I dla wszystkich... bardzo smutne, bardzo smutne dla wszystkich!
Proboszcz zażywał tabakę wciągając ją głośno.
Pamiętam też różne historyjki z młodych lat księdza stryja. Ojciec opowiadał mi je często, gdy był w dobrym humorze, napoły z oburzeniem, napoły ze śmiechem. Zaczynał tonem poważnym, obiecując wyciągnąć z każdej sens moralny »dla przestrogi«, potem jednak dawał się porwać farsie i kończył opowiadanie, śmiejąc się do rozpuku i bijąc po kolanach. Jedna z pośród tych historyjek wywarła na mnie silne wrażenie. Często, gdym widział, że ojciec ma twarz weselszą nieco, prosiłem:
— Ojczulku, opowiadaj o stryju Juliuszu i ciotce Atalii!
— A byłeś ty grzeczny? Nauczyłeś się lekcyi?
— Tak, tak ojczulku, proszę cię, opowiedz.
I ojciec opowiadał:
Gdy nieboszczka twoja ciotka Atalia była jeszcze mała, strasznie była łakoma, tak łakoma, że nie można było zostawić przy niej jednego łakotka, gdyż każdy byłaby zaraz zjadła. Ze spiżarni wykradała resztki pieczeni, plądrowała w szafami szukając słoików z konfiturami, a gdy je znalazła maczała w nich palce. W ogrodzie nawet nadgryzała jabłka na karłowatych drzewach rosnące, a biedny ogrodnik desperował myśląc, że powodem spustoszenia są świerszcze i inne szkodniki. Zaczajał się więc, nastawiał paści, a ciotka Atalia drwiła z niego: I cóż tam Franciszku, co porabiają świerszcze? — Ach panienko, proszę się nie naśmiewać ze mnie — odpowiadał — to jakieś zaczarowane świerszcze, ale poradzę sobie z nimi i tak... — No i przyłapał raz miast świerszcza ciotkę Atalię. Ukarano ją surowo, bo nieposłuszeństwo i łakomstwo to grzechy szkaradne. Przebiegłą była ciotka Atalia nadzwyczajnie, ale zdrowia tęgiego nie miała. Kaszlała często i obawiano się o jej płuca. Babka twoja przymuszała ją więc co ranka do wypicia łyżeczki tranu. Tran smaczny nie jest, a jak ci już mówiłem ciotka Atalia była bardzo łakoma. Nie lada to była sprawa dokazać, by zażyła lekarstwo. Ale po kilku miesiącach kuracji poczęło jej być lepiej, odzyskała rumieńce i kaszel się zmniejszył. Coprawda umarła i tak potem na suchoty. Miała kawerny w płucach... Gdy się ma kawerny moje dziecko... już wszystko na nic, trzeba umierać prędzej czy później... a dzieci niegrzeczne mają zawsze kawerny...
Tutaj ojciec zatrzymywał się, chcąc prawdopodobnie dać czas memu dziecięcemu umysłowi, by zważył całą doniosłość owych proroczych słów. Spoglądał na mnie z miną wyrażającą wielką pewność, wycierał długo i uroczyście nos, a ja drżałem na całem ciele myśląc o tem, że i ja mogę mieć kiedyś kawerny i umrzeć jak ciotka Atalia.
— Pewnego ranku — ciągnął ojciec jowialnie — stryj Juliusz, mający wówczas dziesięć lat wszedł do pokoju, gdzie spała ciotka. W jednej ręce trzymał flaszkę z tranem, a w drugiej woreczek z czekoladkami, znaleziony gdzieś w jakiejś szufladzie. Zbudził biedaczkę i rzekł: — Dalejże, wypij łyżeczkę tranu! — Ciotka słyszeć o tem nie chciała. Wypij, a dam ci jednę czekoladkę! — Otwarł woreczek, zaszeleścił nim, wziął garść czekoladek i pokazał je siostrze. — Aj, jakie to dobre! — rzekł i mlasnął językiem. — Jakie to dobre... wiesz, nadziewane są masą waniliową... no wypij! — Ciotka Atalia wypiła wreszcie, krzywiąc się niemiłosiernie. — Wypij teraz drugą — rzekł wuj Juliusz, — a dam ci dwie czekoladki, rozumiesz, wyborne dwie czekoladki! — I ciotka wypiła drugą. — Słuchajno — powiedział — wypij trzecią, a dam ci trzy czekoladki! — Wypiła trzecią łyżeczkę tranu... potem czwartą, piątą,... dziesiątą, piętnastą... wreszcie flaszkę całą. Wtedy stryj Juliusz nie posiadając się z radości począł tańczyć po pokoju, potrząsać próżną flaszką. — To doskonałe! — wołał — ha, ha, ha, to doskonałe! Wiesz co teraz będzie? Przez dwa dni będziesz chora... będziesz wymiotowała bez przestanku!... Ach, coza heca! Coza heca! Ciotka rozpłakała się, ze strachu, bardzo ciężko zaniemogła... przez tydzień wymiotowała, dostała gorączki i przeleżała dwa tygodnie w łóżku. Stryj Juliusz dostał w skórę, wsadzono go do ciemnej komórki, ale nie uczuł mimoto skruchy i ani słowem nie wyraził żalu, że tak niecnie postąpił z siostrą. Przeciwnie powtarzał ciągle: — Wymiotowała!... wymiotowała!... O coza heca!
Ojciec wybuchał śmiechem i wykrzykiwał na zakończenie:
— A to urwisz z tego Julka! Wszystkie te rysy charakteru bezustanku powtarzane powinny były w moim trwożliwym, dziecięcym umyśle utrwalić się i wytworzyć dokładny obraz stryja. Stało się jednak inaczej. Wydawał mi się jeno niejasną wizyą, zmieniającą się ciągle, a wyobraźnia moja na podstawie opowiadań nadawała mu coraz to inne straszne kształty. Ksiądz stryj! Powtarzałem sobie po cichu te słowa i za każdym razem ukazywało mi się widziadło z rozczochranymi włosami, twarzą wykrzywioną okropnym grymasem, straszne i śmieszne zarazem. Nie wiedziałem doprawdy czy bać się, czy śmiać. Ksiądz stryj! Wysilałem pamięć, by uprzytomnić sobie rzeczywistą jego fizjonomię, przywoływałem na pomoc wszystkie ważniejsze wypadki mego życia, na tle których zarysowaćby się mogła ostro i plastycznie. Wszystko daremnie... z postaci stryja, niby zatartego, starego portretu pozostało tylko długie kościste ciało rozparte w fotelu, z głową wspartą na poduszkach, ze skrzyżowanemi pod sutanną, długiemi, chudemi nogami o wystających kostkach i olbrzymich z rozstawionymi palcami stopach, ubranych w zielone pantofle. Dokoła niego mnóstwo książek, na szarej ścianie jasno oświeconego pokoju, malowidło wyobrażające ludzi rudobrodych, pochylonych nad głową trupa. Wreszcie głos, który mi jeszcze dźwięczał w uszach, głos świszczący piersiowy, gderający ciągle i czyniący ciągle komuś wyrzuty, słyszałem prawie dotąd słowa: Ej urwipołciu!.., Ej gałganie! Tyle zachowało się w moim umyśle wspomnień.
Nie pragnąłem zbytnio ujrzeć napowrót stryja, czując instynktownie, że nie wniesie on ze sobą do życia naszego ni uczucia ni urozmaicenia, wiedziałem też na pewne niemal, że niczego dobrego spodziewać się nie mogę od krewnego, który nie chciał wyprawić fety po moim chrzcie, nie dał żadnego podarunku matce i nie przysłał mi nigdy zabawek na Nowy Rok, ni jednej bodaj marnej pomarańczy. Słyszałem także jak opowiadano, że mnie nie kocha, że wogóle nie kocha nikogo, nie ma szacunku dla Pana Boga i że się ustawicznie złości. Ścisnęło mię nawet za gardło i gdym pomyślał, że może mnie kiedy obić trzepaczką jak dawniej. A jednak oprzeć się nie mogłem jakiejś dziwnej ciekawości, którą, wzbudzały we mnie wykrzyki ojca. — Co on też mógł robić w Paryżu przez przeciąg sześciu lat? Ten znak pytania był mi symbolem jakiejś wielkiej, niezgłębionej tajemnicy. Zwidywał mi się ksiądz Juliusz w kształtach niepewnych, mętnych, w dali jakiejś niezmiernej i mgle pogrążony, zatopiony w procederze tajemnym zabronionym, którego celu nie znałem i to mnie bolało właśnie... bo i prawda... pocóż właściwie pojechał?... Czemuż nie znanym był ani jeden szczegół jego życia w stolicy?... Czemu teraz wracał i poco? Ciekawe, jakie też uczyni na mnie wrażenie? Długa, koścista postać, suche nogi, zielone pantofle, flaszka tranu, tulipany, trzepaczka, wszystko tańczyło w mej głowie dziką sarabandą i w przeddzień przyjazdu mego dziwnego stryja uczuwałem paniczny strach, podobny do doznawanego niejednokrotnie na progu menażeryi, lub budy linoskoczka. Czyż bo nie miała niebawem zjawić się cudaczna, niezrozumiała osobistość wyposażona djabelską mocą, sto razy straszniejsza od szarlatana połykającego szable i płonące lonty, niebezpieczniejsza od murzyna połykającego dzieci z białymi zębami wieczyście głodnego molocha. Wszystkiem co nadprzyrodzone, wszystkimi tworami mego przekrwionego mózgu wyposażyłem postać księdza stryja, która kolejno stawała się maleńką i olbrzymią, raz kryjąc się jak drobny owad w fali traw, to znowu ogromniejsza, potężniejsza od gór niebotycznych, zasłaniając niebo. Nie miałem odwagi myśleć bardziej szczegółowo o wszystkich konsekwencyach osiedlenia się księdza Juliusza w Viantais, gdyż strach mną owładnął i stryj wydał mi się teraz bestyą, potworną z haczykowatym nosem, oczyma pałającemi jak dwa węgle rozżarzone i rogami wystającymi z czoła dzikim gestem godzącemi prosto we mnie.
Lampa kopciła. Ostry odór kopciu rozchodził się po jadalni i o dziwo... nikt na to nie zwracał uwagi. Rodzice milczeli. Matka nieruchoma z zmarszczonem czołem, oczym a błędnemi siedziała zamyślona, ojciec z ukrytą wściekłością poprawiał w piecu, miażdżąc końcem szczypców węgle i grzebiąc w popiele, który rozlatywał się na wszystkie strony, białawym pyłem osiadając meble. Wiatr ucichł. Drzewa pomrukiwały z cicha, deszcz mrzył na ziemię z jednostajnym szelestem. Nagle wśród ciszy rozległ się dzwonek.
— Robinowie przyszli — rzekła matka... chodźmy do salonu.
Powstała, wzięła lampę, przykręciła knot i poszliśmy wszyscy, ja szczęśliwy, że mogę rozprostować nogi, ojciec zły, mrucząc pod nosem: I cóż on u licha mógł zmajstrować w Paryżu?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Octave Mirbeau i tłumacza: Franciszek Mirandola.