Katedra/Część I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Katedra
Wydawca Kazimiera Gadomska
Data wyd. 1909
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz J. N.
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Było to podczas wrześniowej rewolucyi. W katedrze i w seminaryum zapanowało wielkie wzburzenie umysłów. Od poranka do wieczora komentowano wszystkie nowiny, nadchodzące z Madrytu. Cortezy, ogłosiwszy się Konstytuantą, stali się tchnieniem piekieł, jak mawiały czarne sutanny, zakreślając koła, przy rozkładaniu dzienników. Jeśli duchowieństwo radowało się, czytając mowy Manteroli, cierpiało męki śmiertelne z powodu odezw rewolucyjnych, obalających całą przeszłość twardemi uderzeniami. Kasta duchowna zwracała oczy na Don Karlos’a, który zaczynał już wojnę w północnych prowincyach: „kiedy król gór baskijskich zejdzie na równiny Kastylii, zaradzi wszystkiemu“. Ale lata przeszły; Don Amadeo przyszedł, powrócił; w końcu ogłoszono Respublikę i święta sprawa nie posunęła się wcale. Niebo pozostawało głuche. Deputowany republikański, wypowiadając wojnę Bogu — wyzywał Boga, by go zmusił do milczenia... Bezbożność, nagradzana i trymfująca, rosła, rozlewając swą wymowę, jak wodę zatrutego źródła.
Gabryel żył w stanie wojowniczego uniesienia. Zapomniał o książkach, o przyszłości, nie myślał o odprawianiu mszy. Cóż znaczyło jego życie wobec kościoła w niebezpieczeństwie. Senna poezya wieków, która od kołyski owijała go zapachem starych kadzideł i róż okwitających, zaczynała więdnąć.
Czasami uczniowie seminaryum znikali, a na pytania ciekawych, nauczyciele odpowiadali, filuternie mrugając oczyma:
— Oni są tam z uczciwymi ludźmi. Nie mogli dłużej zachować zimnej krwi... Uderzenie do głowy, szaleństwa młodości.
I te szaleństwa młodości sprowadzały na ich usta uśmiech ojcowskiego zadowolenia.
Gabryel chciał jechać także. Myślał, że to jest koniec świata! W niektórych miastach tłumy rewolucyonistów opanowywały kościoły i znieważały je. Nie zabijano jeszcze wykonawców woli Pana, jak podczas innych rewolucyi; — ale księża nie mogli pokazać się na ulicy w sutannie, żeby nie ścigały ich szyderstwa goniącej gawiedzi. Wspomnienie arcybiskupów toledańskich, tych wojowniczych, bezlitosnych dla niewiernych, ojców kościoła, obudziło w seminarzyście chęć do awantur. Nigdy dotychczas nie opuścił Toleda, nie wyszedł z cienia jego katedry. Hiszpania wydała mu się tak wielką, jak reszta ziemi, i zaczęła go świerzbić chęć zobaczenia czegoś więcej, przekonania się zbliska o rzeczach nadzwyczajnych, któremi dotychczas zachwycał się tylko z książek.
Pewnego dnia ucałował rękę matki, nie przejmując się zbytnio drżeniem biednej, prawie ślepej staruszki; wypalił ostatniego papierosa w ogrodzie klasztornym w towarzystwie braci, nie objaśniwszy im wcale swoich zamiarów, i uciekł z Toleda w nocy ze szkaplerzem serca Jezusowego, przyszytym do podszewki kamizelki i z piękną jedwabną boiną[1] uszytą białemi rękoma panien w jednych z klasztorów miasta. Mariano, syn dzwonnika, poszedł z nim razem. Początkowo zaciągnęli się do oddziału partyzantów, przebiegającego okolice la Manche; lecz wkrótce udało im się dostać do Kastylii i Walencyi i tam na chwałę Boga i króla spełniać czyny chwalebniejsze, niż kradzenie mułów i zbieranie kontrybucyi wojennych.
Gabryel został mianowany oficerem ze względu na swoje wykształcenie i listy polecające księży z katedry. Młody człowiek przyzwyczaił się szybko do tego tułaczego, wolnego, nie objętego żadnemi prawami życia, do ciągłego niepokoju wojny. Jednakże sam przed sobą nie mógł zataić bolesnego rozczarowania, jakiem napełniło go poznanie tej armii wiary. Wyobrażał sobie, że, jak czasów wojen krzyżowych, znajdzie teraz żołnierzy, walczących dla ideału, zginających przed bitwą kolana, by błagać Boga o pomoc, a w nocy po żarliwych modłach śpiących czystym snem ascetów. Natomiast ujrzał niesforne bandy, niezdolne do fanatyzmu, rzucającego się ślepo na śmierć pewną, pragnące kosztem zniszczenia kraju przeciągnąć jaknajdłużej wojnę, która pozwalała im prowadzić leniwe, beztroskie życie włóczęgów; zuchwali żołnierze na widok wina, złota i kobiet rzucali się na zdobycz, jak wściekłe wilki, odtrącając dowódców, jeśli ci starali się ich powstrzymać.
Było to starożytne życie dzikich hord, ukazujące się nagle w pełni cywilizacyi; atawistyczny zwyczaj kradzenia chleba i żony z bronią w ręku; stary duch celtyberyjski tak skłonny do wojen domowych, przyjmujący dla zmartwychwstania pozory walki politycznej.
Byli tam tylko wiarusy, kochający wojnę dla wojny, szaleńcy, szukający fortuny, chłopi, którzy w swej biernej nieświadomości poszli do partidas[2], a tak samo zostaliby w swych domach, gdyby mieli innych doradców. Wszyscy odczuwali jednakie pragnienie nieodmawiania sobie niczego — nasycenia dzikiej bestyi, którą każdy z nich nosił w sobie. Po męczących, nieskończonych marszach przez pustynne równiny następowała hulatyka i szaleństwa niespodziewanych grabieży. Zajmowano wsie z krzykiem: „niech żyje religia“! Ale przy najmniejszych niepowodzeniach, ci rycerze wiary klęli, jak poganie, a ich wstrętne przekleństwa nie oszczędzały ani Boga, ani Dziewicy, ani najświętszych przedmiotów czci. Powoli Gabryel przyzwyczaił się do tego życia i przestał się gorszyć; dawne uprzedzenia seminarzysty znikły, zagłuszone twardą skorupą człowieka wojny.
Donna Blanca, bratowa króla, przesuwała się przed jego oczami, jak postać z romansu. W uniesieniu nerwowej księżniczki, pragnęła naśladować bohaterki Wandei. Dosiadłszy małego konia, z rewolwerem za pasem, z rozpuszczonemi pod białą boiną włosami, jechała na czele tych plemion uzbrojonych, wywołujących w głębi półwyspu życie i walki quasi przedhistoryczne. Latające poły jej amazonki były sztandarem batalionu żuawów, oddziału złożonego z awanturników francuskich, niemieckich i włoskich, którzy, wyrzuceni ze wszystkich wojsk świata, woleli iść za kobietą żądną sławy, niż zaciągnąć się do legionów cudzoziemskich w Algierze.
Zdobycie Cuenca, jedyne zwycięstwo kampanii, zostawiło w pamięci Gabryela głębokie ślady. Gromada ludzi w boinach, wdarłszy się na szaniec tak słaby, jak mur gliniany, rozlała się, niby wylew rzeki, po wszystkich uliczkach miasteczka. Wystrzały z okien nie były w stanie powstrzymać ich. Wszyscy mieli blade twarze, białe wargi i błyszczące oczy; wszystkim drżały ręce do mordu. Uniknięcie niebezpieczeństwa, pewność, że zostali nareszcie panami miasta, wprawiła tych ludzi w szał. Drzwi domów wypadały pod uderzeniami kolb. Uciekali przez nie przerażeni mieszkańcy, lecz padali natychmiast, nadziewani na piki; wewnątrz izb kobiety z rozpuszczonemi włosami wydzierały się z rąk szturmujących żołnierzy, drapiąc ich po twarzy i rozpacznie zaciskając swoje spódnice.
W instytucie widział Gabryel najgłupszych, łamiących w kawałki instrumenty gabinetu fizycznego. Wymyślali na wynalazki szatana, twierdząc, że służyły one bezbożnym do porozumiewania się z rządem Madrytu; i rozbijali na podłodze fuzyami, albo obcasami złocone kółka aparatów, tarcze i pierwsze modele przyrządów elektrycznych.
Wojna trwała dalej. Powstańcy, przepędzani z miejsca na miejsce, ze środka kraju zagnani do Katalonii, w końcu odrzuceni do granicy, musieli oddać broń celnikom francuskim. Wielu z nich, szczęśliwych, że mogą wreszcie powrócić pod swój dach, skorzystało z amnestyi. Mariano, syn dzwonnika był w ich liczbie. Nie mógł żyć w obcym kraju, przytem umarł ojciec jego; mógł więc mieć nadzieję, że bez trudu obejmie na wieży wolne miejsce po nieboszczyku. Miał w dodatku trzy lata ciężkiej służby dla Kościoła na wojnie; kulę, która rozerwała mu nogę. Był prawie męczennikiem chrześcijańskim.
Gabryel emigrował: „nosił epolety, nie mógł więc uznać uzurpatora“. Oświadczył to z arogancyą, nabytą w tej karykaturalnej armii, gdzie bosi oberwańcy z szablami u pasa, posełąjąc rozkazy, nazywali się „panami oficerami“.
Ale prawdziwa przyczyna, która niepozwolila powrócić Gabryelowi do Toledo, była to chęć nieprzeparta oddania się biegowi wypadków, żądza widzenia nowych krajów, poznania nowych obyczajów. Powrót do Katedry równał się — pozostaniu tam do końca życia i zapoznaniu raz na zawsze życia czynu; przytem, zakosztowawszy podczas wojny radości świata, nie miał siły wyrzec się ich tak prędko. Miał jeszcze dosyć czasu na skończenie studyów; kapłaństwo było pewną przystanią, do której zawsze powróci dość wcześnie.
W dodatku umarła jego matka, a jedyne wypadki, które wprowadziły jakąś zmianę w jednostajne życie klasztorne — były małżeństwo ogrodnika i zaręczyny Estabana z Pepą młodą dziewczyną, naturalnie z Claveriasu. Żenienie się z osobą obcą katedrze byłoby przeciwne wszystkim świętym tradycyom rodzinnym.
Przeszło rok przepędził Gabryel na leżach wojskowych emigrantów. Wykształcenie klasyczne i sympatya, jaką wzbudzała jego młodość, ułatwiały mu życie. Rozmawiał po łacinie z francuzkimi księżmi, lubiącymi słuchać opowieści młodego teologa o wojnie i uczącymi go przy tej sposobności języka swojego kraju. Ci duchowni przyjaciele dostarczyli mu także lekeyi języka hiszpańskiego w sferach bogatej burżuazyi, przychylnie usposobionej dla kościoła. Kiedy sakiewka jego opróżniała się, znajdował pomoc u starej przyjaciółki, hrabiny-legionistki, która zapraszała go do swego zamku i tam przedstawiała, otaczającym ją poważnym i pobożnym osobistościom, jak krzyżowca, powracającego z Palestyny.
Lecz paliło go pragnienie zobaczenia Paryża. Od czasu, jak zamieszkiwał Francye, idee jego dziwnie się zmieniły. Miał takie wrażenie, jakgdyby spadł na inną planetę. On, który dotychczas poznał tylko jednostajne życie seminaryum i koczowniczą egzystencyę dzikiej, bezsławnej wojny, był zdumiony tym postępem wytwornej cywilizacyi, kulturą i bogactwem ziemi francuskiej. Odtąd wspominał ze wstydem o nieświadomości Hiszpana, o tej chełpliwości kastylskiej, podtrzymywanej przez książki, które kazały mu wierzyć, że Hiszpanie są pierwszym narodem na świecie, najszlachetniejszym, najwaleczniejszym, podczas gdy inne narody, z woli Bożej, były tylko nędznem zbiorowiskiem heretyków, stworzonych wyłącznie po to, żeby odbierały wspaniałe nauczki za każdym razem, kiedy zechcą mierzyć się z narodem uprzywilejowanym, który je źle i pije mało, ale który posiada za to największych świętych i najsławniejszych przywódców chrześcianizmu.
Jak tylko Gabryel mógł dostatecznie porozumieć się po francusku i kiedy zebrał maleńką sumę potrzebną na wydatki podróży, udał się do Paryża. Jeden z księży, jego przyjaciel, znalazł mu miejsce korektora w księgarni religijnej, kolo Saint-Sulpice. W tym klerykalnym okręgu, którego pseudoklasztorne hotele są prawie wyłącznie zamieszkane przez księży i rodziny pobożne, utrzymujące sklepy z powerniksowanymi słodkimi wyobrażeniami świętych, nastąpił głęboki przewrót w umyśle byłego seminarzysty.
Saint-Sulpice ze swemi spokojnemi, cichemi ulicami, z czarno ubranemi dewotkami, obcierającemi się o mury placu, było dla niego tem, czem była dla apostoła droga do Damaszku. Katolicyzm francuzki, rozumujący, światły, szanujący postępy nauki, ogłuszył Gabryela. Dzika dewocya hiszpana nauczyła go pogardy dla nauk świeckich: podług niego istniała jedna prawdziwa wiedza — teologia; wszystkie inne były tylko zabawkami wiecznego dziecka, drzemiącego w każdym człowieku.
Znać Boga i rozmyślać nad nieskończonością Jego potęgi — oto jedyne zajęcie dostojne dla umysłu, wyższego człowieka.
Maszyny, odkrycia nauk pozytywnych, wszystko, co nie było w związku z boskością i z życiem przyszłem, było tylko drobiazgiem dla użytku bezrozumnych i niewiernych.
Robiąc korekty różnych dzieł religijnych, Gabryel był zdumiony szacunkiem, jaki nauka, tak pogardzana w Hiszpanii, wzbudzała w księżach francuskich o wiele wykształceńszych, niż kanonicy jego kraju.
Więcej jeszcze: zauważył pewien rodzaj niemocy i poniżenia, wiele razy przedstawiciele religii znajdowali się w obliczu nauki, bojaźń przed odtrąceniem, chęć podobania się, pragnienie pozyskania sympatyi przez pojednawcze rozwiązania, gdzie dogmat znalazłby miejsce w gwałtownym biegu ludzkości, w tym kołowrocie coraz to nowych odkryć. Uczeni księża zapisywali tomy całe, chcąc pogodzić i przystosować księgi Objawienia (gwałcąc je nawet trochę) do wyników wiedzy.
Kościół Hiszpanii, nieruchomy w swym hieratycznym majestacie, bojący się poruszyć jedną fałdą swego płaszcza, by nie strząsnąć pyłu wieków, ten kościół we Francyi działał, pragnął się odmłodzić, zrzucił na stronę tradycyonalne suknie i w rozpacznym wysiłku rozciągał swoje członki, by wdziać nowożytną zbroję nauki, wielką nieprzyjaciółkę dnia wczorajszego i wielką tryumfatorkę dnia dzisiejszego.
W Gabryelu rozpaliła się ta sama gorączka ciekawości, która, jako dziecko, trzymała go całemi godzinami pochylonym w bibliotece seminaryum nad oprawionymi w pargamin księgami. Chciał wdychać tajemniczy zapach tej znienawidzonej nauki, wzbudzającej taki niepokój w sługach Boga. Chciał wiedzieć dlaczego torturowano księgi święte, by wytłomaczyć tworzenie epok geologicznych, na które Bogu wystarczało tylko sześć dni; jakiego niebezpieczeństwa chciano uniknąć, stawiając boskość przed sądem nauki, by zdawała sprawę ze swych czynów, które chciano pogodzić z prawami wiedzy; skąd pochodziła ta bezwiedna bojaźń księży katolickich, która nie pozwalała im jasno i prosto potwierdzać cudów, ta potrzeba usprawiedliwiania ich niejasnemi dowodzeniami, żeby nikt nie mógł twierdzić, że realizm faktów nadprzyrodzonych nie może podlegać dyskusyi.
Po upływie kilku miesięcy Gabryel rzucił spokojne miejsce w księgarni religijnej. Sława humanisty doszła do jednego z wydawców Sorbony, drukującego dzieła klasyczne; tak więc przeszedł do quartier des Ecoles, żeby robić korekty łacińskie i greckie. Zarabiał dwanaście franków dziennie, o wiele więcej niż kanonicy Toledańscy, których uposażenie wydawało mu się niegdyś książęcem. Mieszkał w małym hoteliku studenckim niedaleko szkoły medycznej.
Gwałtowne dysputy zbierających się na wieczorne zebrania mieszkańców pensyonatu nauczyły Gabryela tyleż, co przeklęte dzieła naukowe. Towarzysze pożyczali mu książki, wskazywali autorów, których mógł studyować po wieczornych zajęciach w bibliotece św. Genowefy.
Przez dwa lata przeczytał niezliczoną liczbę tomów, co nie przeszkadzało mu od czasu do czasu brać udziału w różnych wycieczkach przyjaciół i wmieszać się wraz z nimi w wesołe studenckie życie. Powycierał łokcie swych rękawów na stołach piwiarni; Mimi Murger’a przeszła wiele razy przed jego oczyma mniej melancholijna, niż w dziele poety; miał swoje niedzielne idylle w podmiejskich laskach. Nie miał jednakże kochliwego temperamentu. Ciekawość, zapał do wiedzy górowała w nim nad zmysłowemi zachciankami. Po małych rozpustach wracał odświeżony do pracy i z większym zapałem oddawał się studyom. Historya, historya prawdziwa zniszczyła lwią część jego wierzeń. Katolicyzm przestał być w jego oczach jedyną religią; wszystkie religie przedstawiały mu się obecnie, jako instytucye społeczne, podległe tym samym przemianom, co człowiek, który był ich twórcą — miały pełną zapału, zdolną do najwyższych, ślepych ofiar młodość; dojrzałość, żądną zwycięstw i panowania i nieuniknioną starość z towarzyszącą jej powolną zgrzybiałością, której chory, czujący swój blizki koniec, wydziera się z energią rozpaczy.
Wiara w dogmat i w autorytet katolicyzmu rozwiała się w nim całkowicie. Tracąc wierzenia religijne, stracił w logicznem następstwie wiarę w monarchię, wiarę, która go rzuciła w szeregi gerillasów karlistowskich. Oceniał obecnie historyę swego kraju prawdziwie, bez uprzedzeń rasowych. Obcy historycy odkryli mu smutne dzieje Hiszpanii, która, młoda i pełna życia w płodnych wiekach średnich, została zatrzymana w swym rozwojowym pochodzie przez fanatyzm księży, inkwizytorów i przez obłęd niektórych królów, którzy, nie posiadając odpowiednich środków, chcieli wskrzesić państwo Cezarów, rujnując kraj dla szalonego przedsięwzięcia. Narody, które zerwały ze stolicą apostolską, odwróciwszy się na zawsze od Rzymu, były o wiele bogatsze, o wiele szczęśliwsze od tej Hiszpanii, która, jak żebraczka, drzemała przed furtą kościelną!
Z dawnych wierzeń, jako następstwo wychowania i wykształcenia, Gabryel zachował jedynie ideę Boga — Stworzyciela. W wielki kłopot wprawiała go niekiedy astronomia, której oddał się z dziecinnym prawie zapałem. Czar cudowności pociągał go do niej. Te nieskończone obszary, po których fruwały poprzednio legiony anielskie i które były drogą Dziewicy w jej wędrówkach na ziemię, zapełniły się nagle miliardami światów; i w miarę, jak udoskonalały się przyrządy, wymyślone przez ludzi, liczba światów powiększała się a przestrzenie przedłużały w bezkresy, sprawiające zawrót głowy. Gdzież w tym bezmiarze było miejsce Boga, który w sześć dni stworzył ziemię i ukarał za niewinny kaprys dwoje ludzi, wymodelowanych z gliny, przemienionej tchnieniem na ciało. Gdzie był Bóg, który powołał z nicości słońce i miliony gwiazd, tylko w chęci oświecenia naszej planety, nędznego pyłku we wszechświecie? Bóg Gabryela, obdarty z formy cielesnej, którą mu dała religia, stracił wszystkie swoje własności i rozpłynął się w naturze. Rozszerzając się, by zapełnić sobą olbrzymią przestrzeń, zlał się z nią w końcu, stał się tak subtelnym, tak nieuchwytnym dla rozumu, jak widmo.
Przyjaciele Gabryela dawali mu do czytania dzieła Darwina, Buchnera, Heckla; i tajemnica stworzenia, której nie mógł już tłomaczyć przez wszechpotęgę Boga, odsłoniła mu się nakoniec. Zrozumiał, że życie na naszej planecie rozwinęło się dzięki długim próbom, formom poronionym, organizmom tryumfującym, dzięki powolnej ewolucyi, szczęśliwej selekcyi, znalezieniu odpowiedniego środowiska — aż powstał człowiek, który przez najwyższy wysiłek swego mózgu wyszedł z bestyi ancestralnej i założył swoje panowanie na planecie. Od tego czasu nie pozostało w nim nic z pierwszego Credo. Sumienie jego było, jak równina, zniszczona przez huragan. Ostatnie wierzenie, które dotychczas ostało się wśród ruin, upadło także w gruzy. Gabryel wyrzekł się Boga, jako próżnego złudzenia, które stanęło między człowiekiem i naturą.
Ale ten świeży wyznawca wiedzy, obarczony zapasem nowych idei, był niezdolny do bezczynnego życia. Czuł potrzebę wierzenia w cośkolwiek, oddania młodzieńczego zapału na obronę jakiejś idei, wyładowania w czynie żarliwego prozelityzmu, który był główną cechą jego temperamentu. Pociągnęła go socyologia rewolucyjna. Początkowo wielki wpływ na jego umysł wywarły śmiałe dzieła Proudhon’a; podboju dokonało kilku „wojujących“ robotników tej samej drukarni, starych żołnierzy komuny, którzy, powróciwszy z wygnania i z galar Numei, wypowiedzieli na nowo rozpaczliwą walkę ustrojowi społecznemu z całą gwałtownością mszczących się za doznane krzywdy. Razem z nimi uczęszczał na zebrania anarchistów, słuchał przemówień Reclusa, ex-księcia Krapotkina; — wskazania przesyłane przez Michała Bakunina były dla niego Ewangielią przyszłości.
Znalazł nową religię i oddał się jej całkowicie, z całą żarliwością neofity. Ale słodycz charakteru i nienawiść, jaką wzbudzał w nim każdy gwałt od czasu trzech lat spędzonych z gerillasami, różniły go bardzo od nowych towarzyszy. Ci marzyli o krwawych hekatombach — przy pomocy dynamitu i sztyletu pragnęli przerazić społeczeństwo i narzucić mu siłą strachu nowe doktryny.
On wierzył w potęgę idei, w ewolucyę pokojową ludzkości.
Trzeba tylko pracować, jak pierwsi apostołowie chrześciańscy: mieć wiarę w przyszłość, ale czekać bez pośpiechu na wejście w życie idei, przywiązywać się tylko do pracy dnia dzisiejszego, nie troszcząc się, że dopiero po latach wielu zbierać będziemy plony.
Zapał prozelity kazał mu rzucić Paryż po upływie pięciu lat. Pragnął zobaczyć jaknajprędzej świat, poznać nędzę społeczną i siły, jakiemi rozporządzali wydziedziczeni dla dokonania wielkiej rewolucyi.
Nadto znudził mu się ciągły nadzór policyi francuskiej, wywołany bliskimi stosunkami ze studentami ruskimi z quartier latio, młodymi ludźmi o zimnych oczach i długich włosach, którzy próbowali zaszczepić na gruncie paryskim krwawy odwet nihilizmu.
W Londynie poznał się z młodą i chorowitą Angielką, która, płonąc tak, jak on, żarem propagandy rewolucyjnej, chodziła od rana do wieczora po pracowniach i fabrykach, rozdając broszury, przechowywane, w wiecznie zawieszonem na jej ramieniu, pudełku od kapeluszy. Łucya została wkrótce przyjaciółką i towarzyszką Gabryela. Kochali się bez uniesień, miłością miękką i cichą, więcej z powodu wspólności ideałów, niż pociągu zmysłów; miłością rewolucyonistów, których umysł tak całkowicie pochłaniała idea, że nie było w nim miejsca na inne upojenia.
Następnie Gabryel wraz z przyjaciółką udał się do Hollandyi, a później do Belgii; dłuższy czas przepędzili w Niemczech, gdzie zarabiali w najrozmaitszy sposób z dziwną łatwością, tak znamienną dla rewolucyonistów kosmopolitów, którzy przebiegają świat, nie mając ani grosza w kieszeni, nękani przez nędzę, upadający ze znużenia, ale którzy w chwili krytycznej zawsze znajdą rękę braterską, co ich podniesie i postawi na drodze.
Po ośmiu latach takiego istnienia Łucya umarła na suchoty. Byli wtedy we Włoszech. Gabryel, zostawszy sam, zrozumiał, jak wielką podporą była dlań dzielna przyjaciółka. Zapomniał o polityce, opłakując zmarłą. Miłość jego nie była tak szaloną, jak miłość większości młodych ludzi; ale Łucya była jego towarzyszką, jego siostrą; mieli jednakie gusty, jednakie dążenia; bieda, przenoszona wspólnie, zlała ich dwie wole w jedną. Przytem Gabryel czuł, że awanturnicze życie i ciągły niedostatek przedwcześnie go sterały. W wielu krajach Europy więziono go, jako podejrzanego o współudział w spiskach terrorystów; wiele razy poiicya znęcała się nad nim... Coraz trudniejsze stawało się przebywanie na kontynencie, gdyż we wszystkich stolicach szefowie bezpieczeństwa publicznego posiadali fotografie jego i jego współwyznawców. Był niebezpiecznym, tułającym się psem, wyganianymi zewsząd uderzeniami kija.
Zresztą Gabryel, mając u swego boku przez lat tyle przywiązaną żonę, której głos pieściwy wzmacniał go w chwilach smutku, nie był w stanie żyć teraz samotnie. Po śmierci Łucyi odosobnienie w kraju obcym wydało mu się nie do zniesienia. Obudziło się w nim nagle uczucie dla kraju rodzinnego. I nabrał ochoty powrócenia do tej zacofanej Hiszpanii, dla której miał tyle pogardy, a która obecnie wydała mu się ciekawą. Pomyślał o braciach, przyrośniętych, niby mech, do murów katedry, nie mających pojęcia o tem, co się dzieje na świecie. Pomyślał, że, tak dawno nie mając o nim żadnej wiadomości, mogli zatracić pamięć jego istnienia. Pewnego pięknego dnia wyjechał nagle do Barcelony. Zanim zaczął szukać pracy w tem mieście, chciał przepędzić kilka dni u rodziny. Wiedział z listów Estabana, że starszy brat jego, Tomasz, umarł, osierociwszy dziesięcioletniego syna, któremu pozwolono wraz z matką pozostać w klasztorze Górnym.
Wdowa zarabiała na życie, piorąc bieliznę kanoników. Wiedział również, że siedemnastoletnia córka Estabana, Sagrario, odznaczała się taką niezwykłą urodą, że ojciec i matka, pomimo skromnej pozycyi, jaką zajmowali, roili dla dziecka o świetnem małżeństwie. Byłby szczęśliwy, gdyby mógł zobaczyć brata, poznać bratowe, siostrzeńca i siostrzenicę. Ale w chwili, kiedy miał się udać w podróż, „towarzysze“ zażądali, by objął zarząd drukarni. Musiał więc zostać.
Towarzysze szanowali i podziwiali w nim przyjaciela wielkich „propagatorów idei”, człowieka, który przebiegł prawie całą Europę i którego uważano za jednego z najsławniejszych agitatorów. Nie było meetingu bez towarzysza Luna. Wrodzona wymowa, tak uznawana niegdyś przez profesorów, nabrała więcej swobody i blasku na zebraniach rewolucyjnych; upajała i wprawiała w zapał te gromady w łachmanach, zgłodniałe, nędzne, drżące na myśl o tem społeczeństwie przyszłości, opisywanem przez apostoła socjalizmu, o tem państwie niebiańskiem marzycieli wszystkich czasów, gdzie nie będzie ani własności, ani występków, ani przywilejów, gdzie praca będzie przyjemnością, a jedyną religią — sztuka i nauka.
Niektórzy srodzy rewolucyoniści uśmiechali się pobłażliwie, słysząc go, przeklinającego siłę, zalecającego słodycz i bierny opór. „Ideolog”* mówili — ale trzeba go słuchać, gdyż jest pożyteczny dla sprawy. Oni, ludzie czynu, bojownicy, potrafią bez próżnego gadania porzucić to wstrętne społeczeństwo, które nie chce usłyszeć głosu prawdy.
Kiedy bomby wybuchły na ulicach, Gabryela pierwszego zadziwiło to niepomału; ale i jego pierwszego też aresztowano z powodu popularności, jaką zdobył! Ach! te dwa lata, przepędzone w fortecy Montjuich! Otworzyły one w duszy Gabryela głęboką, nieuleczalną ranę, która krwawiła za każdem wspomnieniem. Wiele razy o nich pomyślał, wstrząsały nim dreszcze grozy.
Szał przerażenia ogarnął społeczeństwo, które, broniąc się, zaczęło tratować stopami prawa i godność ludzką. Barbarzyńska sprawiedliwość czasów minionych, zastosowująca wszędzie tylko gwałt, zmartwychwstała w pełni cywilizacyi. Przestano dowierzać nadto oświeconym, zanadto drażliwym sędziom, powołano do czynu zbirów, zalecając im wprowadzenie średniowiecznych tortur.
Nagle w ciszy nocnej oświecano podziemną celę Gabryela; ludzie w mundurach popychali go przed sobą po schodach do izby, gdzie czekali inni ludzie, uzbrojeni w olbrzymie pałki.
Młody, wygalonowany policyant głosem słodkim, z niedbałością zaczął go wypytywać o ostatnie zamachy. Gabryel nie wiedział nic, nic nie widział; być może, że terroryści byli jego towarzyszami, ale on, z oczyma wzniesionemi w górę, zapatrzony w szlachetne wizye przyszłości, nie zdawał sobie sprawy z gwałtu, który przygotowywano koło niego. Uporczywe zaprzeczenia irytowały dozorców; słodki głos kreola wybuchał gniewem; cała sfora z groźbami i przekleństwami rzucała się na niego. Zaczęło się polowanie na człowieka: uderzenia kijów spadały na całe jego ciało — na nogi, piersi, czaszkę; czasami, wciśnięty w kąt, rozpacznym skokiem rzucał się na przeciwną stronę, ale okrutne kije dosięgały go wszędzie, aż wreszcie kaci, zmęczeni tem bezpożytecznem znęcaniem się, wprowadzali go znów do celi, gdzie nawpół martwy, głodny i spragniony, leżał w zapomnieniu po kilka tygodni.
Gabryel przyjąłby z radością wieść o ostatniej katuszy. Wegetacya w ciasnej kamiennej klatce, w szponach cierpień fizycznych i okrucieństwa ludzkiego — nie była życiem przecie. Żołądek jego był osłabiony przez niedostatek; na sam widok kulek z otrębów i wstrętnej misy z zupą dostawał okropnych wymiotów. Nieruchome życie, brak powietrza, złe odżywianie — wszystko złożyło się na straszne wycieńczenie. Miał ciągłe ataki kaszlu, na piersiach czuł ciężar.
Wiadomości medyczne, które zdobył, chcąc wszystko poznać, nie pozwalały mu na żadne złudzenia: skończy tak, jak biedna Łucya.
Koło dwóch lat pozostawał w Montjuich z powodu sprawy z bombami, sprawy, w której nie brał najmniejszego udziału. A kiedy wreszcie sędziowie obwieścili mocno spóźniony wyrok — z więzienia poszedł na wygnanie do obcych krajów. Nie zadowolono się gromadnem rozstrzelaniem winnych — wygnano również gromadnie niewinnych.
Gabryel powrócił do Anglii. Ale klimat Londynu był zgubny dla wyniszczonego organizmu. Musiał powrócić na ląd stały, lecz tu życie stało się niemożliwe: gnany bez przerwy przez policyę, zatrzymywany z powodu najsłabszego podejrzenia i odprowadzany do granicy, wiódł w końcu XIX wieku życie koczującego nomada — a bieda i choroba czyniła je wprost nie do zniesienia. Zresztą był zwyciężony; odwaga opuściła go. W swem strapieniu przypomniał sobie o tych miejscach tak cichych, gdzie przeszły szczęśliwie lata jego dzieciństwa; przypomniał sobie braci, którzy go niegdyś tak bardzo kochali i postanowił potajemnie wrócić do Toledo, gdzie Claverias stanie się jego ostatniem schronieniem. Jego ostatniem pragnieniem było czekać tam na godzinę śmierci; przed progiem klasztoru zostawi bunty, które ściągnęły na niego nieubłaganą nienawiść społeczeństwa. Przestanie myśleć, przestanie mówić; zacznie wdychać, jak balsam usypiający, słodki, trochę mdły zapach starych kamieni.







  1. beret, noszony przez karlistów.
  2. Partyzanci.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: anonimowy.