Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wzmacniał go w chwilach smutku, nie był w stanie żyć teraz samotnie. Po śmierci Łucyi odosobnienie w kraju obcym wydało mu się nie do zniesienia. Obudziło się w nim nagle uczucie dla kraju rodzinnego. I nabrał ochoty powrócenia do tej zacofanej Hiszpanii, dla której miał tyle pogardy, a która obecnie wydała mu się ciekawą. Pomyślał o braciach, przyrośniętych, niby mech, do murów katedry, nie mających pojęcia o tem, co się dzieje na świecie. Pomyślał, że, tak dawno nie mając o nim żadnej wiadomości, mogli zatracić pamięć jego istnienia. Pewnego pięknego dnia wyjechał nagle do Barcelony. Zanim zaczął szukać pracy w tem mieście, chciał przepędzić kilka dni u rodziny. Wiedział z listów Estabana, że starszy brat jego, Tomasz, umarł, osierociwszy dziesięcioletniego syna, któremu pozwolono wraz z matką pozostać w klasztorze Górnym.
Wdowa zarabiała na życie, piorąc bieliznę kanoników. Wiedział również, że siedemnastoletnia córka Estabana, Sagrario, odznaczała się taką niezwykłą urodą, że ojciec i matka, pomimo skromnej pozycyi, jaką zajmowali, roili dla dziecka o świetnem małżeństwie. Byłby szczęśliwy, gdyby mógł zobaczyć brata, poznać bratowe, siostrzeńca i siostrzenicę. Ale w chwili, kiedy miał się udać w podróż, „towarzysze“ zażądali, by objął zarząd drukarni. Musiał więc zostać.
Towarzysze szanowali i podziwiali w nim przyjaciela wielkich „propagatorów idei”, człowieka, który przebiegł prawie całą Europę i którego uważano za jednego z najsławniejszych agitatorów. Nie było meetingu bez towarzysza Luna. Wrodzona wy-