Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I te szaleństwa młodości sprowadzały na ich usta uśmiech ojcowskiego zadowolenia.
Gabryel chciał jechać także. Myślał, że to jest koniec świata! W niektórych miastach tłumy rewolucyonistów opanowywały kościoły i znieważały je. Nie zabijano jeszcze wykonawców woli Pana, jak podczas innych rewolucyi; — ale księża nie mogli pokazać się na ulicy w sutannie, żeby nie ścigały ich szyderstwa goniącej gawiedzi. Wspomnienie arcybiskupów toledańskich, tych wojowniczych, bezlitosnych dla niewiernych, ojców kościoła, obudziło w seminarzyście chęć do awantur. Nigdy dotychczas nie opuścił Toleda, nie wyszedł z cienia jego katedry. Hiszpania wydała mu się tak wielką, jak reszta ziemi, i zaczęła go świerzbić chęć zobaczenia czegoś więcej, przekonania się zbliska o rzeczach nadzwyczajnych, któremi dotychczas zachwycał się tylko z książek.

Pewnego dnia ucałował rękę matki, nie przejmując się zbytnio drżeniem biednej, prawie ślepej staruszki; wypalił ostatniego papierosa w ogrodzie klasztornym w towarzystwie braci, nie objaśniwszy im wcale swoich zamiarów, i uciekł z Toleda w nocy ze szkaplerzem serca Jezusowego, przyszytym do podszewki kamizelki i z piękną jedwabną boiną[1] uszytą białemi rękoma panien w jednych z klasztorów miasta. Mariano, syn dzwonnika, poszedł z nim razem. Początkowo zaciągnęli się do oddziału partyzantów, przebiegającego okolice la Manche; lecz

  1. beret, noszony przez karlistów.