Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

towano wszystkie nowiny, nadchodzące z Madrytu. Cortezy, ogłosiwszy się Konstytuantą, stali się tchnieniem piekieł, jak mawiały czarne sutanny, zakreślając koła, przy rozkładaniu dzienników. Jeśli duchowieństwo radowało się, czytając mowy Manteroli, cierpiało męki śmiertelne z powodu odezw rewolucyjnych, obalających całą przeszłość twardemi uderzeniami. Kasta duchowna zwracała oczy na Don Karlos’a, który zaczynał już wojnę w północcnych prowincyach: „kiedy król gór baskijskich zejdzie na równiny Kastylii, zaradzi wszystkiemu“. Ale lata przeszły; Don Amadeo przyszedł, powrócił; w końcu ogłoszono Respublikę i święta sprawa nie posunęła się wcale. Niebo pozostawało głuche. Deputowany republikański, wypowiadając wojnę Bogu — wyzywał Boga, by go zmusił do milczenia... Bezbożność, nagradzana i trymfująca, rosła, rozlewając swą wymowę, jak wodę zatrutego źródła.
Gabryel żył w stanie wojowniczego uniesienia. Zapomniał o książkach, o przyszłości, nie myślał o odprawianiu mszy. Cóż znaczyło jego życie wobec kościoła w niebezpieczeństwie. Senna poezya wieków, która od kołyski owijała go zapachem starych kadzideł i róż okwitających, zaczynała więdnąć.
Czasami uczniowie seminaryum znikali, a na pytania ciekawych, nauczyciele odpowiadali, filuternie mrugając oczyma:
— Oni są tam z uczciwymi ludźmi. Nie mogli dłużej zachować zimnej krwi... Uderzenie do głowy, szaleństwa młodości.