Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nagle w ciszy nocnej oświecano podziemną celę Gabryela; ludzie w mundurach popychali go przed sobą po schodach do izby, gdzie czekali inni ludzie, uzbrojeni w olbrzymie pałki.
Młody, wygalonowany policyant głosem słodkim, z niedbałością zaczął go wypytywać o ostatnie zamachy. Gabryel nie wiedział nic, nic nie widział; być może, że terroryści byli jego towarzyszami, ale on, z oczyma wzniesionemi w górę, zapatrzony w szlachetne wizye przyszłości, nie zdawał sobie sprawy z gwałtu, który przygotowywano koło niego. Uporczywe zaprzeczenia irytowały dozorców; słodki głos kreola wybuchał gniewem; cała sfora z groźbami i przekleństwami rzucała się na niego. Zaczęło się polowanie na człowieka: uderzenia kijów spadały na całe jego ciało — na nogi, piersi, czaszkę; czasami, wciśnięty w kąt, rozpacznym skokiem rzucał się na przeciwną stronę, ale okrutne kije dosięgały go wszędzie, aż wreszcie kaci, zmęczeni tem bezpożytecznem znęcaniem się, wprowadzali go znów do celi, gdzie nawpół martwy, głodny i spragniony, leżał w zapomnieniu po kilka tygodni.
Gabryel przyjąłby z radością wieść o ostatniej katuszy. Wegetacya w ciasnej kamiennej klatce, w szponach cierpień fizycznych i okrucieństwa ludzkiego — nie była życiem przecie. Żołądek jego był osłabiony przez niedostatek; na sam widok kulek z otrębów i wstrętnej misy z zupą dostawał okropnych wymiotów. Nieruchome życie, brak powietrza, złe odżywianie — wszystko złożyło się na straszne wycieńczenie. Miał ciągłe ataki kaszlu, na piersiach czuł ciężar.
Wiadomości medyczne, które zdobył, chcąc