Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie i uczącymi go przy tej sposobności języka swojego kraju. Ci duchowni przyjaciele dostarczyli mu także lekeyi języka hiszpańskiego w sferach bogatej burżuazyi, przychylnie usposobionej dla kościoła. Kiedy sakiewka jego opróżniała się, znajdował pomoc u starej przyjaciółki, hrabiny-legionistki, która zapraszała go do swego zamku i tam przedstawiała, otaczającym ją poważnym i pobożnym osobistościom, jak krzyżowca, powracającego z Palestyny.
Lecz paliło go pragnienie zobaczenia Paryża. Od czasu, jak zamieszkiwał Francye, idee jego dziwnie się zmieniły. Miał takie wrażenie, jakgdyby spadł na inną planetę. On, który dotychczas poznał tylko jednostajne życie seminaryum i koczowniczą egzystencyę dzikiej, bezsławnej wojny, był zdumiony tym postępem wytwornej cywilizacyi, kulturą i bogactwem ziemi francuskiej. Odtąd wspominał ze wstydem o nieświadomości Hiszpana, o tej chełpliwości kastylskiej, podtrzymywanej przez książki, które kazały mu wierzyć, że Hiszpanie są pierwszym narodem na świecie, najszlachetniejszym, najwaleczniejszym, podczas gdy inne narody, z woli Bożej, były tylko nędznem zbiorowiskiem heretyków, stworzonych wyłącznie po to, żeby odbierały wspaniałe nauczki za każdym razem, kiedy zechcą mierzyć się z narodem uprzywilejowanym, który je źle i pije mało, ale który posiada za to największych świętych i najsławniejszych przywódców chrześcianizmu.
Jak tylko Gabryel mógł dostatecznie porozumieć się po francusku i kiedy zebrał maleńką su-