Jermoła/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jermoła
Podtytuł Obrazki wiejskie
Wydawca Henryk Natanson
Data wyd. 1857
Druk Drukarni Gazety Codziennéj
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nazajutrz raniuchno, na dzień się zabierało gorący, i od świtu straszliwie wypogodzone było niebo, co zawsze zapowiada niepogodę; nad lasami nawet białe maluczkie obłoczki polatując, zwiastowały zebrać się na wieczór mającą burzę: słońce piekło, wiatru ani powiewu. Chwedko słownie przystawił się ze swoim wozem i szkapą, i co lepiéj, umiał Radionkowi dochować tajemnicy. Wszedł do chaty oznajmić się i fajkę zapalić, powołując Jermołę, jakby z łaski zajechał, i narzekając na tę podróż.
— No kumie, a prędko? Wybierajcieno się: we dwóch nam będzie weseléj: Licho mi nadało interesa do miasteczka, a tu skwar, a tu ogniem pali.... Co to będzie o południu! trzeba pospieszać! Siadajcieno, siadajcie, nie marudźcie.
Jermoła pokryjomu tylko wziął z groszem węzełek zanadrę, zapalił lulkę i już był gotów.
— Jedziemy kumie.
Starzy przyjaciele umieścili się oba w półkoszku na wiązce siana, i dereszowata Chwedkowa kobyła zaprzężona w chomąto i duhę prostą, obejrzawszy się na swojego pana, wolno ruszyła drogą przez wioskę.
W tém życiu naszego ludu, stworzenia, które są mu pomocą, składają razem niejako towarzystwo jego: owieczka, koza, krówka, byczek, koń, nawet gęś i kura sąto wszystko przyjaciele serdeczni, druhowie: ileto po każdém z nich płaczu, choć z niemi ile kłopotu! Po przyjacielsku gniewają się na siebie, biją, kłócą, przeklinają, ale niechże bydlątko zachoruje lub broń Boże zdechnie, ile łez, jakie tam żale! Chwedkowa dereszowata, o któréj tu nareszcie wspomnieć muszę, bo na to ze wszech miar zasługuje, należała do tych istot wybranych, z któremi życie jest ciężkie, ale bez których obejść się nie można. Wielkich przymiotów i wad ogromnych, stanowiła bogactwo swego pana, jego utrapienie i pociechę, a w życiu jego niezmiernie ważną odegrywała rolę. Naprzód w téj wsi poleskiéj, jak inne tego rodzaju prawie całkiem obrabiającéj rolę wołami, była niemal jedynaczką; znano ją, szanowano powszechnie i na niéj opierały się wszystkie przyspieszone posyłki, do których najmowano Chwedka nieustannie. Zarabiał nią stary w rok najmniéj jakie trzysta złotych, tojest trzykroć więcéj niż dereszowata warta była, jeżdżąc do miasteczka z posyłkami, najmując się z żydkami i t. p. Woły woziły belki z lasu i odrabiały z chaty pańszczyznę, a sam Chwedko utrzymywał się całkiem z téj klaczy. Wyżywienie jéj niewiele go kosztowało, w lecie bowiem nie znała nic prócz zielonéj paszy podróżnéj, a zimą, zgoniny, sieczka, plewy, garść siana, rzadki garniec owsa wystarczały wstrzemięźliwéj z musu chudzinie. Niezbyt rosła, stara jak świat, bezdzietna zawsze, zdrowa i niezmiernie wytrwała, do pociągu silna: dereszowata miała moc charakteru i grzbietu nadzwyczajną. Maleńkim kłusikiem, w miarę obładowana, ciągnęła byle jéj nie pokazywać batoga; uderzona, stawała, i naówczas żadna siła ludzka ruszyć jéj z miejsca nie mogła. Chwedko téż dla proporcyi jako insignia nosił batóg, bo znów żaden wieśniak bez niego z domu nie wyjedzie; ale go nigdy kobyle nie pokazywał, a jeśli podpiwszy ćwiknął nieostrożnie, pewnie za to pół godziny w miejscu pokutować musiał. Instynkt dereszowatéj długiém nabyty doświadczeniem był nieomylny: wiedziała dokąd pan jechał, wiozła go, kierowała, omijała kałuże, wybierała drogę, zatrzymywała się gdzie było potrzeba z trafnością podziwienia godną, choć lejce jak batog, były tylko dla oka, i całkiem się z nią stawały bezużyteczne. Chwedko rozmawiał z nią jak z człowiekiem, przybierając tylko pewien głos donośniejszy, który klacz zaraz brała do siebie; swarzył się z nią, chwalił, pochlebiał, zachęcał, obiecywał, a o niéj tak rozprawiać lubił, dzieje jéj i czyny opowiadać, że w przysłowie poszła po wsi Chwedkowa kobyła. Gdy kto co nazbyt często powtarzał, śmiano się z niego, mówiąc: O! o! Chwedkowa kobyła!
Wywdzięczając się mu, dereszowata nikogo téż znać nie chciała prócz niego, i obcy człowiek nie miał do niéj przystępu, tak była złośliwa i uparta: jeden Chwedko mógł sobie z nią dać rady. We wsi znali ją tak wszyscy, jak kozę Jermoły dawniéj, póki nie zdechła; jak gniadosza Hudnego i srokatą krowę Szmulowéj. Typ naszego konia wiejskiego: niepozorna, mała, grubo-płaska, koścista, z nogami grubawemi, ale dobrze zbudowanemi, na zębach z przywileju wrześniaków zawsze siódmy rok pokazująca: dereszowata z początku każdéj podróży nalegała na jednę nogę, ale ta ułoga ją mijała, gdy się nieco rozeszła i rozgrzała. Łeb miała dosyć duży, jedno oko nieco przybolałe, sierć miejscami powydrapywaną, bo się tarła w stajence o chruścianą ścianę, grzywę i ogon potrosze straciła, trzechby groszy za nią nie dał spojrzawszy: ale niejeden dobrze pasiony szkapa, z pozoru piękny, nie sprostałby jéj w wytrwałości. Cały dzień mogła nic nie jeść i żyć tylko napojem, bo żydzi i chłopi po sześć razy konie poją, pewni, że to poczęści zastąpi owies, którego szczędzą. Głód był dla niéj pospolitą rzeczą: na noc zaspakajała się trochą siana i garścią zgonin, nie przebierała w jadle, nie potrzebowała podściołu, trawę gryzła gdzie już tak było czarno, że zdaje się, iżby i gęś nie pożywiła się: skrzywdzić się jednak nie dała.
Zwąchawszy worek z owsem pewnie go odwiązała i wyjadła, odgryść się z oboroti potrafiła czując w tém korzyść lub wygódkę; cudzemu koniowi odebrała zawsze obrok choćby się o niego pokąsać przyszło, a obronić się czy psu, czy ludziom umiała nietylko kopytami, ale i zębami. Obcy musiał bardzo do niéj przystępować ostrożnie, gdyż na wszelki wypadek zawsze nieznajomego częstowała wierzgnieniem. Nieoszacowane to stworzenie, wedle najumiarkowańszéj rachuby, służyło Chwedkowi lat już ze dwadzieścia, a pewnie nie późniéj piątego roku było do zaprzęgu wzięte; dotąd jednak, prócz trochy początkowéj astmy, nie miała innego defektu.
Usiadłszy na wozie, pozapalawszy fajki, Chwedko i Jermoła niezważając już wcale na dereszowatą, która wzięła na siebie pokierowanie podróżą, poczęli gawędzić swobodnie.
— A pamiętacie, kumie, jakto ja wam kozę kupował? — rzekł stary śmiejąc się — hę! Szmul jeszcze mi to dodziśdnia pamięta.
— Bóg ci zapłać, Chwedku, ślicznie się nam udało; choć koza zdechła, ale mi dziecko wyżywiła.
— Niech Bóg szczęści, śliczny chłopak.
— Aż pociecha patrzéć, gdyby jagoda! A! a! co to za chłopiec — dodał Jermoła — rokby o nim potrzeba gadać, żeby wypowiedziéć, jakie to poczciwe, rozumne, i śliczne, i roztropne....
— Jak moja kobyła — dorzucił Chwedko — nie porównywając: co to za skarb dereszowata! A nu! wiu! staruszko! wiu, gołąbko! wiu, het!... A wy się na starość wyprowadzili na garncarza?....
— Ha! potrzebać było dać chléb dziecku.
— Zapewne.... Ale czyto myślicie, że się o niego rodzice nie upomną do końca?
— A któżby się śmiał upomniéć? — zawołał niespokojnie Jermoła — a na cóżby go rzucali, żeby się potém dopominać?
— Ta! to się różnie trafia — odparł Chwedko — bywa i tak, że rodzice się wyrzekną nazawsze; ale bywa, że potém przyjdą i powiedzą: oddaj nam nasze.
Jermoła aż się wzdrygnął.
— A jakie ono ich? — krzyknął — a coto? przecież go rzucili nieboraka precz! A kto go hodował, harował, pracował i chuchał? Więcéj on dziś mój niż ich....
— Myślicie? ja to tam nie wiem — rzekł Chwedko — ale tak sobie kmetuję różnie.... A powiedzieliście malcowi jak do was przyszedł?
— Nie robiłem z tego tajemnicy — odparł Jermoła — zresztą i ludzie i cała wieś wié o tém, byliby bezemnie dziecku wyśpiewali: na co było taić? Zarazem mu całą rzecz jak była wypowiedział, skoro do rozumu przyszedł: ale chłopak mówi, że gdyby się teraz i opatrzyli rodzice, on już mnie nie porzuci.
— Dobre dziecko.
— Złoty chłopiec, sokół, mój Radionek.
— E! powiedzcieno mi, po co wy do miasteczka jedziecie? — zagadnął po chwili Chwedko.
— A prawdę wam powiedziéć? — rzekł Jermoła.
— Jużciż: a cobyście mieli zmyślać?
— No, to ja nie do miasteczka jadę, a daléj....
— Ot to! a chłopiec wasz mówił, że jedziecie długi u żydów odbierać?
— Takemto ja przed nim pobałamucił..... ale to co innego.
I tu Jermoła z westchnieniem opowiedział staremu historyą polewy, a Chwedko splunął ruszając ramionami.
— At! zachciało się dziecku kafli z pieca! Kiedy wam dobrze, trzymalibyście się tego co jest, a nie szukali lepiéj: czasem, kumie, zbyteczna mądrość to także głupstwo. Robicie proste garnki, na to macie kupców codzień: lada żebrak bez was sobie jadła nie uwarzy, najuboższy potrzebuje garnka. Z polewą to już inna rzecz: we wsi niewiele jéj kto weźmie, musicie do miasteczka. Żydzi od was będą szachrować, na targu sprzedaż licha: to całkiem co innego.
— Ale się chłopcu zachciało....
— Zobaczycie, że to nicpotém....
— A no: a cóż robić?
— Jeszczeż mniejsza o to, dla proby nie zginiecie; ale czy myślicie, że ci garncarze od polewy tak się rublem skuszą, że wam swój sekret wydadzą?
— A ja i dobrze zapłacę.
— Wszystko oni nie głupi za szeląg przedać złotówkę, wiedząc, że im chléb z gęby odbierzecie: boć dla zabawki tego nie będziecie robić.
Jermoła posmutniał i opuścił głowę.
— Wiemci to ja — rzekł — ale kiedy pan Bóg raz pomógł, nie opuści i do końca. Źle było z Prokopem, gliny téj anim wiedział gdzie szukać; a ot, znalazło się i pokleiło, i poszło: to i tu jakoś będzie.
Jakoś to będzie jest ostatecznym ludu argumentem, gdzie innych braknie: wszystko się na tém kończy, w tém jakoś jest wiara w Opatrzność i pośrednictwo Boże.
Wtém dereszowata, która była przywykła trochę siana przegryzać zawsze przed karczemką, na trzeciéj części drogi do miasteczka, położoną w lesie u granicy dwóch posiadłości, stanęła sama. Chwedko regularnie wypijał tu kieliszek wódki i fajkę sobie zapalał.
Zawstydziło go to jednak nieco, że bez jego pozwolenia zatrzymała się dereszowata; nie śmiał tak bez racyi pójść na porcyą, ale zsiadł z wozu i siano kobyle podrzucił.
— Ale parzy! — rzekł wytrząsając lulkę powoli.
— Jak ukropem....
— Możebyście poszli pod dach, a ja się wódki napiję, bo czegoś po żołądku kręci.
— A skwar?
— E! nie! wódka ochłodzi.
— No, to pij zdrów, ja zapłacę — rzekł Jermoła złażąc z wozu.
Karczemka, o któréj mowa, była jedną z tych jamek żydowskich, w których oni czatują na biédną chłopka duszę. Nie kryła się nawet z tém, że wódką żyła: zajazdu przy niéj nie było, mała, odrapana z tynków, krzywa, w ziemię wsiadła, placykiem tylko obszernym, który przed nią był wydeptany, świadczyła jak była uczęszczaną.
Miejsce to u krzyżujących się trzech dróg, wśród zarośli dębowych i krzaków olszyny szeroko wyjeżdżone wozami, dla oka badacza mieściło w sobie całą historyą Dubówki (tak się nazywała owa gospoda w gąszczach postawiona). Słomy, siana, łupin, ziarnek, resztek biesiady, skorup od jaj i czerepów pełno było dokoła, nie licząc śladów pobytu licznych furmanek, które się zatrzymywały przed Ickiem często dłużéj, niżeli chciały. Temi resztkami siana, słomy, plewy i czasem ziarna, tuczyła się krowa i kilka kóz żydowskich, wyuczonych doskonale złodziejstwa, bo ledwie się pokazał wóz, już pewnie jedno z tych stworzeń z tyłu cichaczem przykradło się do niego wyciągać pożywienie; a próżno je odpędzano batogiem, bo na stuknięcie drzwi odbiegały, ale w chwilę powracały z uporem głodu i łakomstwa. Starzy gospodarze dobrze znający miejscowość, nigdy wozu nie zostawiali przed karczemką, żeby na nim żony lub dziecka z biczem nie posadzili, dla odpędzenia napastników. A takieto było przebiegłe, że byleby się dzieciak zapatrzył lub baba zdrzémnęła, pewnie koza z tyłu się spiąwszy szkodę zrobiła.
Icek, miejscowy gospodarz, był żydek najlichszego rodzaju: rudy, kulawy, głupi, ale po głupiemu chytry, a zły najobrzydliwszym sposobem. Oszukiwał bezwstydnie, niekiedy aż do bójek przychodząc z chłopami, a zawsze guzy potém swoje umiejąc zamienić na gotowy grosz, i pobity czy bijący kierował tak, że mu się fatyga musiała opłacić.
Jak on tam żył w téj ciągłéj wrzawie dnia i nocy, w boju i pracy nieustannéj, nigdy prawie drzwi nie mogąc zamknąć i spać się nie kładąc chyba nadedniem na ławie: to należy do niezbadanych tajemnic, których rozwikłania zbyt szczegółowego psycho i fizyologicznego wymagałoby rozbioru.
Icek znał cały świat i wiedział naturę nietylko pojedyńczych ludzi, a częstych swych gości, ale nawet gromad sąsiednich. Z góry gdy zajeżdżały furmanki, umiał się na ich przyjęcie przygotować uśmiechem, kułakiem, pokorą lub miną nadętą. Popielańscy — mówił — to wszystko wielkie panowie: bez cebuli lub czosnku nie zakąsają, każdy prawie kugla kupi. Z Małyczek to majstry i pijaki, z Wierzbna to cyganie, a z Jurków złodzieje....
Głowę tylko Chwedkowéj kobyły zobaczywszy przez okno, poznał zaraz żyd kto jedzie; a że pusto było w karczemce, wyszedł na próg:
— Aj! gwałt — rzekł wyciągając się — Chwedko znowu do miasteczka; co ty tak bardzo je polubił? A! i stary garncarz; a to dziś nie targ, pewnie jaka okazya.
— Aha! okazya!
— A tymczasem dajno dobréj wódki.
— Co to jest dobréj? — ofuknął się Icek — alboto kiedy u mnie zła była? A waj! albo u waszego Morejne Szmula jest kiedy taka, jak moja: on połowę wody leje.
— Jużto prawda, że u Icka sprawiedliwa szumówka — rzekł Chwedko spluwając.
— Teraz taka, że na okoliczność nie ma podobnéj! Proszęno pokosztować; tylko panowie taką piją! Starka, dwuletnia, kupiona w Bębnowie. Drogo kosztuje, ale ja lubię recht.... u mnie tak.
Tak rozprawiając weszli do izby, do któréj wpadało się z progu jak do lochu, bo budynek był osiadł znacznie, sufit wisiał nad głowami, a tok zastępujący podłogę wrył się tak głęboko, że okna leżały na przyzbie. To położenie starego karczmiska, wzgórek przed nią, na którym fury stawały, brak ganku i spływ wody ku niéj, sprawiały, że u wnijścia wewnątrz stała wiekuista kałuża, przez którą przechodziło się po cegłach. Kaczki i gęsi żydowskie swobodnie się w niéj pluskały, a znajomi goście zgiąwszy się dla nizkich drzwi, z uwagą przebierali się przez to morze czarne, aby się po kostki nie zamoczyć. Żyd nigdy nie pomyślał o zaradzeniu téj niedogodności. W czasie wielkiéj posuchy trafiło się wszakże, że kałuża gęstniała i przerabiała się na zsiadłe błoto; ale świeżo po deszczu, zajmowała połowę izby. Icek nie znajdował, żeby to co do życia przeszkadzało.
W izbie oprócz Ickowéj saméj, strasznéj baby, rozmamanéj i brudnéj, sześciorga dzieci różnego kalibru, sługi, kilka kóz, kur i gęsi, nie było przybylców; jakiś tylko kapotowy na ławie siadłszy, głowę na stole położył i drzémał. Wchodząc Chwedko opsnął się z cegły wśród kałuży, pośliznął, plusnął w wodę i krzyknął przekleństwem; a ów obcy się przebudził.
Zakrawał on nieco na mieszczanina, miarkując po kapocie wyszywanéj z klapami, zielonym pasie, wysokiéj czapce i kiju kutym, który przy nim wraz z węzełkiem leżał. Młody, najwięcéj trzydziesto-letni mężczyzna, twarzy rumianéj, wzrostu wysokiego, znać nie zaznał biédy, bo mu z oczu patrzała hulanka; nawet i teraz Ickową wódką z Bębnową podpił widać sobie, bo ledwie głowę podniósłszy, zaśpiewał:

„Oj budesz ty moja“...

A gdy Chwedko topić się począł w kałuży, dodał:
— Gwałt! ratujcie! Popielańcy się topią!
Rozśmiał się Icek i drudzy, a rezolutny chłopak podparłszy się w boki, wpatrywać się począł w przybyłych.
— A zkądżeto nas znacie, żeśmy Popielańcy — zapytał Jermoła.
— O! wa! wielka sztuka: wszyscy Popielańcy poznaczeni!
— Czemże? krzyżami na plecach?
— A to nie wiecie — odparł parobek — że wam krawcy wasi inaczéj kaptury szyją, jak gdzieindziéj na świecie?
W istocie tak było, że z dawien dawna, we wsi téj inny był krój sukmany na plecach, o czém zapomnieli Jermoła i Chwedko; ale i oni jak inni pilnowali w tém święcie zwyczaju, i żadenby innéj siermięgi nie kupił i nie nosił, krom tak uszytéj, jak dziadowie używali.
— A wyto zkąd? — spytał Chwedko parobka.
— Z za siódmego morza, z za siódméj rzeki, z siódméj ziemi! — odparł wesoły hulaka.
— No! no! to i tam widać Popielańców znają.... Bez żartu, panie bracie, zkąd Pan Bóg prowadzi?
— Z Mrozowicy.
Byłato wielka osada szlachty czynszowéj, w któréj właśnie owi mieszkali garncarze, do których wybrał się Jermoła; tego aż tknęło coś, gdy nazwisko miejsca usłyszał.
— Z Mrozowicy? a dokąd? jeśli spytać wolno?
— W świat, gdzie oczy poniosą.
— O! to daleko!
— A cóż? już mi się unudziło nogi podkuliwszy na miejscu siedzieć: idę daléj biédy szukać....
— Na co jéj szukać? — rzekł Chwedko — ona i sama przychodzi.
— Alboto się jéj zlęknę! poborykamy się! — rzekł parobek.
— Czy nie krawiec? — spytał Jermoła — kiedyście się tak na naszych świtach poznali?
— A czemu nie? może i krawiec, — wesoło odparł rozpierając się Mrozowiczanin — zapytajcie czém ja nie byłem: byłem gospodarzem, byłem kowalem, byłem cieślą, byłem krawcem, byłem tkaczem, muzykusem i szewcem.... Tfu! Wszystko to kiepstwo! Ot! będę sobie panem!
— Tak myślicie? to najlepiéj podobno — rzekł śmiejąc się Chwedko. — A! bodaj cię kołtunie! bodaj cię! Kłaniam się jaśnie panu! — i czapką do ziemi się pokłonił.
— Coś mi się widzi — przerwał Jemioła — że wy, coście już wszystkiém byli, to niedługo i panem pobędziecie: i to się wam naprzykrzy.
— A no! to sę zostanę dziadem: i to dobry stan, mnie wszystko jedno — rzekł chłopak i począł śpiewać:

„Kij u meni bratom.
Torba meni żinka...“

— To jakiś wesoły chłopiec — mruknął Jermoła — ale dobrze mi się trafia w sam czas; nim dereszowata zjé siano, a Chwedko wódkę przekąsi cebulą z chlebem, dowiem się od niego cokolwiek o Mrozowicy. — E! bracie — rzekł zbliżając się do parobka — nie napijesz się wódki?
— Aby za cudze pieniądze, czemu nie! Cygan dla przyjaźni dał się powiesić!
— Dajcieno Icku, tylko téj, co z Bębnowa....
— Dawaj Icku, niewiaro, słyszysz! — wtorował Mrozowiczanin.
— Bo to ja do Mrozowicy jadę umyślnie — rzekł zbliżając się i na ławie siadając Jermoła.
— A! a! weźcież ze dwa kije, i pozaszywajcie kieszenie, bo tam rozbójnicy i złodzieje....
— A! co gadacie?
— Zapytajcie tych, co tam byli: żywéj duszy poczciwéj.
— A garncarze?
— A, to najgorsze paskudztwo.
— Patrzcie, a tom się dobrze wybrał.
— A po co?
— Długoby gadać, a mało słuchać.
— I nie ma po co jechać — rzekł chłopak — chcecie co kupić popękanego, to ruszajcie.
— Ale gdzietam, mnie nie o to chodzi...
— Powiedźcież o co?
— Ale bo to... — skrobiąc się po głowie wybąknął Jermoła.
Chwedko, który się wódką dobrze pokrzepił, przerwał mowę i postanowił służyć za tłumacza. Trzeźwy z podpiłym ciężko się zrozumieją, ale podchmielony z pijanym doskonale i łatwo.
— Bo to widzicie — szepnął na ucho parobkowi — Jermoła oto... niby garncarz.... widzicie! O! ale nie od polewy! O! a jemu się zachciało nauczyć polewy! o!
— Tfu! a po cóż jemu z tém do Mrozowicy...
— A gdzież jéj będzie szukał?
— Ja go nauczę... Co da?
Jermoła i Chwedko posłupieli i popatrzyli na siebie.
— Bałamucicie! albo to wy i garncarzem byli?
— Otóżto że i syn garncarza jestem, i polewę umiém, bo koło tego robiłem lat sześć; ale to głupie rzemiosło, mnie się go nie chciało — odparł Mrozowiczanin: — smaruj się w glinie, paskudź się w tych zacierkach, piecz się w ogniu! Plunąłem i porzuciłem, ale choć i teraz dlatego pomagałem panu Marcinowi, i znam się dobrze na polewie, choćby jakiéj, choćby jakiego koloru... A u mnie taka wychodzi czysta, jak szkło.
— Pewnie?
— A no, to probę wam dam.
Jermoła aż się rozśmiał.
— Co chcesz?
— Co dasz?
Icko słysząc targ a nie zrozumiawszy o co chodzi, wpadł nagle między nich, myśląc, że się co sprzedaje: wścibił nosa i stanął osłupiawszy, bojąc się, żeby mu okazya jaka zysku nie uciekła.
— Co to wy targujecie? — szepnął.
— Kota w worku — odparł chłopak...
— Nu! co to kota gadać! co to kota gadać! — obruszył się gospodarz — co to jest? ja kupię!
— O polewę się targują! — dodał Chwedko.
Żyd nie zrozumiał jeszcze, ruszył ramionami i odszedł na kilka kroków, pilnując daléj z pod pieca i targu, i mohoryczu.
Targ w targ, stanęło na pięciu rublach gotówką. Przybito ręce, zapito wódką bębnowską, i Jermoła już począł się nazad wybierać do wsi z Mrozowiczaninem.
— No! to i ja już do miasteczka dziś nie pojadę! — wybąknął namyślając się Chwedko — i tak pewnieby mnie deszcz schlustał.
Siedli tedy na wóz z Siepakiem (tak się nazywał) we trojgu, i zawrócili nazad do Popielni z wielkim gniewem Icka, który całego interesu zrozumiéć nie mógł, a czuł pod nim jakieś niedostępne dla siebie pieniądze.
Tak tedy i polewa przyjechała do Popielni, a Jermoła znowu za nią Bogu jak za cud dziękował.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.