Jedwabna szarfa

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Jedwabna szarfa
Pochodzenie Zwierzenia Arsena Lupina
Wydawca Wydawnictwo Dzieł Pogodnych
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „PRASA“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Kazimierz Rychłowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
JEDWABNA SZARFA.

Inspektor Ganimard, wyszedłszy jak co dnia — o zwykłej godzinie z domu, zauważył ciekawe zachowanie się jakiegoś jegomościa, kroczącego w tym samym co on kierunku, wzdłuż ulicy Pergolese.
Oto jegomość ów, ubrany dość nędznie, w słomkowym kapeluszu, — (a było to w listopadzie) — zatrzymywał się co kilkadziesiąt kroków i schylał się ku ziemi, — czy to pod pozorem zasznurowania bucika, czy żeby podnieść upuszczoną laskę, czy dla innych jakich powodów. A za każdem takiem pochyleniem wyciągał ukradkiem z kieszeni kawałek skórki z pomarańczy i kładł ją na samym brzegu chodnika.
Ot — dzieciństwo, niewinna zabawka, na którą nikt by nie zwrócił napewno uwagi. Ale Ganimard był bystrym obserwatorem, który nie zadowalnia się suchem stwierdzeniem jakiegoś faktu, lecz chce koniecznie poznać i jego powody. Postanowił sobie tedy iść w ślady owego zagadkowego jegomościa.
Wkrótce też, gdy skręcili na prawo, zauważył Ganimard, że jegomość ów wymienia jakieś tajemnicze znaki z małym, może dwunastoletnim urwiszem, idącym po przeciwległej stronie ulicy.
Uszli może ze dwadzieścia kroków; jegomość ów schylił się znowu, podwijając od dołu pantalony; zjawiła się znów skórka z pomarańczy na brzegu chodnika. A równocześnie ów mały urwisz przystanął i na ścianie domu, koło którego stał właśnie, wyrysował kredą kółko z krzyżykiem w pośrodku.
Poszli dalej; po chwili znowu przystanek. Jegomość tajemniczy schyla się, podnosi z ziemi szpilkę i kładzie kawałek skórki z pomarańczy, — a urwisz rysuje znów na kamienicy kółko z krzyżykiem.
— Psiakrew, — mruknął inspektor, — to zaczyna być ciekawe. Co u licha kombinują ci dwaj goście?
A owi dwaj „goście“ szli spokojnie dalej, przez aleję Friedlandzką przeszli na przedmieście St. Honorjusza. Co pewien czas, rzekłbyś z matematyczną niemal regularnością, powtarzała się ta sama manipulacja ze skórkami pomarańczowemi i kółkiem z krzyżykiem. Ale było widocznem, że ów jegomość wybierał uważnie miejsca, w których należało mu porzucić kawałek pomarańczowej skórki, a obserwujący go urwisz czekał na ten niemy sygnał, by na odpowiednim domu wymalować krzyżyk w kółku.
Działali więc obaj w ścisłem porozumieniu, a inspektor Ganimard obserwował ich z rosnącem ustawicznie zaciekawieniem.
Doszli do placu Beauvau. Tam jegomość ze skórkami chwilę się namyślał. Wreszcie nachylił się — i opuścił zawinięte spodnie u jednej i drugiej nogawki. A ów urwisz przysiadł na skraju chodnika, naprzeciwko żołnierza, pełniącego wartę przed Ministerstwem Spraw Wewnętrznych, — i wyrysował kredą na krawędzi chodnika dwa kółka z krzyżykami.
— Co to ma znaczyć? — pytał się w duchu niespokojnie Ganimard.
I mimowoli prawie przypomniał sobie swego odwiecznego nieprzyjaciela, Lupina, — którego nazwisko przychodziło mu zawsze na myśl, gdy natknął się na jaką tajemniczą, niezrozumiałą aferę...
— Co to może znaczyć?
Najchętniej byłby złapał odrazu za kark obu tych „gości“ i wziął ich na spytki. Ale Ganimard zbyt był sprytnym, by popełnić podobne głupstwo. A zresztą w tej chwili ów jegomość ze skórkami przystanął, by zapalić papierosa. Tamten urwisz wydobył z zanadrza niedopałek papierosa i podszedł do owego jegomościa, by poprosić go o ogień.
Zamienili obydwaj po cichu kilka słów; urwisz wręczył ukradkiem swemu towarzyszowi jakiś przedmiot, który — jak się inspektorowi zdawało, — wyglądał na rewolwer we futerale. Pochylili się obydwaj nad owym przedmiotem, a ów jegomość, obróciwszy się tyłem, sięgnął ręką do kieszeni — i wykonywał podejrzane giesty, jakby nabijał rewolwer.
Potem zawrócili obydwaj i skręcili w ulicę Suresnes. Ganimard, który szedł za nimi krok w krok, zauważył, że weszli do bramy jakiegoś starego domu, w którym wszystkie okna — prócz trzeciego piętra, były szczelnie pozasłaniane.
Bez wahania wszedł za nimi do obszernej bramy, a stamtąd na duże podwórze, gdzie ujrzał szyld jakiegoś malarza, a z lewej strony wejście do klatki schodowej.
Zaczął drapać się po schodach na górę; na wysokości pierwszego piętra posłyszał jakiś piekielny hałas, dolatujący go zgóry. Przyspieszył tedy kroku.
Wreszcie znalazł się na kurytarzu trzeciego piętra. Nastawił Uszu, a zorjentowawszy się, skąd ów hałas wychodzi, — pobiegł w tym kierunku. Otworzył gwałtownie drzwi i stanął na progu zadyszany i zdziwiony tem co zobaczył. Oto w pokoju tym obaj obserwowani przez niego „goście“ stali, waląc z całej siły stołkami o podłogę.
W tej chwili otworzyły się drzwi od sąsiedniego pokoju; wyszedł z nich jakiś mężczyzna około 30-letni, z krótko strzyżonemi faworytami, w okularach, wyglądający na cudzoziemca.
— Dzień dobry, Ganimard! — odezwał się.
A zwracając się do swych towarzyszy, dodał:
— Dziękuję wam bardzo, — doskonaleście się spisali. Macie tu obiecane sto franków.
Wręczył im pieniądze, wyprowadził ich za drzwi i wrócił zamykając drzwi za sobą.
— Bardzo cię przepraszam — zwrócił się swobodnie do Ganimarda, — że cię fatygowałem. Muszę z tobą pomówić... pilna sprawa.
Wyciągnął ku niemu rękę, a widząc, że Ganimard stoi jak ogłupiały, kipiący gniewem, zawołał:
— Czyżbyś mnie nie rozumiał?... To przecież takie proste!... Chciałem się z tobą koniecznie rozmówić... zatem...
A udając, że uprzedza jego spodziewane zarzuty, ciągnął dalej:
— Nie, nie, — mylisz się, mój kochany. Gdybym cię zaprosił listownie lub telefonicznie, — nie przyszedłbyś wogóle, — albo przyszedłbyś tu z całym pułkiem. A chciałem rozmówić się z tobą w cztery oczy. Uważałem tedy, że najlepiej będzie wysłać przed ciebie tych dwóch poczciwców, którym kazałem rzucać skórki pomarańczowe i rysować krzyżyki w kółkach, jednem słowem wytyczyć ci drogę aż tutaj. No, cóż masz taką głupią minę? Nie poznajesz mnie?... jestem Lupin... Arsen Lupin... Nie przypominasz mnie sobie?
— Bydlę! — zgrzytnął z wściekłością Ganimard.
Lupin wydawał się szczerze zmartwiony:
— Widzę, że gniewasz się na mnie? — Tak, tak, nie wypieraj się, — czytam to w twoich oczach!... Z pewnością z powodu owej historji z Dugrivalami, prawda?... Powinienem był czekać grzecznie, aż przyjdziesz po mnie... Ale widzisz, — jakoś mi to nie przyszło na myśl... Za to na drugi raz ręczę...
— Kanalja! — mruknął Ganimard.
— No patrzajcie, — a ja myślałem, że ci zrobię przyjemność! Naprawdę! Mówię sobie: Poczciwy Ganimard, — tak dawno się już nie widzieliśmy! Z pewnością rzuci mi się na szyję z uciechy!
Ganimard ochłonął trochę. Rozejrzał się uważnie dokoła, zerknął na Lupina, jakby naprawdę miał zamiar rzucić mu się na szyję... Ale opanował się, — chwycił krzesło i usiadł na niem, jakby się zdecydował wysłuchać, co mu Lupin chce powiedzieć.
— Mów, — rzekł krótko. — Tylko ber próżnej gadaniny. Mam mało czasu.
— To mi się podoba, — odrzekł Lupin. — Pomówimy zatem. Trudno wymarzyć sobie zaciszniejszy kącik na rozmową. Ta stara rudera jest własnością księcia de Rochelaure, który zresztą nigdy do niej nie zagląda. Wynajął mi to całe piętro, pozwalając mi odnająć część pewnemu malarzowi. Mam kilka podobnych, nader praktycznych mieszkań w Paryżu. Tutaj występują pod nazwiskiem pana Jana Dubreuil, byłego ministra... Uważasz, wybrałem sobie umyślnie ten zawód, aby nie zwracać zbytnio na siebie uwagi...
— Ale co mnie to wszystko może obchodzić? — burknął Ganimard.
— Masz racją, — gadam, a tu czas leci... Bardzo cię przepraszam... Zatem zaczynam... Może cygarko? Nie chcesz?... Ja też wolą nie palić.
Usiadł swobodnie, bąbniąc po stole palcami, — namyślał się chwilką i tak zaczął:
— Otóż... dnia 17 października 1599 — w dzień pogodny i ciepły... chociaż., prawdą mówiąc, może to zbyteczne sięgać aż do czasów króla Henryka IV i przechodzić całą historją Nowego Mostu?... Zdaje mi sią, że w historji Francji nie jesteś bardzo tągi... poco ci tem głową zawracać? Dowiedz że się zatem poprostu, że dziś, około godziny pierwszej w nocy, pewien przewoźnik płynący na swej łódce popod ostatnią arkadą tego właśnie Nowego Mostu po lewym brzegu rzeki, usłyszał nagle stuknięcie. Jakiś przedmiot zrzucony gwałtownie z mostu wpadł na przód jego łodzi. Pies przewoźnika rzucił się w tym kierunku z głośnem ujadaniem i po chwili wrócił do swego pana, niosąc w pysku jakieś przedmioty, owinięte w papier, — których przeznaczeniem było pogrążyć się w nurtach Sekwany, Rozwinął papier — wewnątrz ujrzał parę rzeczy, które wydały się mu dość interesujące. Że zaś ów przewoźnik jest w stosunkach z jednym z moich przyjaciół, — postanowił zawiadomić mnie o całym wypadku. I dziś rano zbudzono mnie i przyniesiono te oto rzeczy.
Rozkładał wszystko po kolei na stole. A więc najpierw kawałki potargane z jakiegoś dziennika. Następnie gruby, kryształowy kałamarz z przykrywką, do której przywiązana była długa nitka. Dalej mały odłamek szkła i kawałek białego, zmiętego kartonu. Wreszcie kawałek czerwonego jedwabiu, zakończony — dużym kwastem tegoż samego koloru i z tegoż samego materjału.
— Oto masz wszystkie corpora delicti, — mówił Lupin. — Oczywiście sprawa byłaby znacznie uproszczona, gdyby głupie psisko nie było pogubiło reszty przedmiotów. Ale mam przekonanie, że i to wystarczy dla człowieka inteligentnego i umiejącego logicznie myśleć. A te dwie zalety posiadasz w wysokim stopniu... No, i cóż ty na to wszystko?
Ganimard ani drgnął. Postanowił sobie w duchu wysłuchać gadaniny Lupina, — ale jego osobista godność nie pozwalała mu reagować na to ani jednem słówkiem, ani jednym giestem.
— Widzę, że zgadzamy się zupełnie, — ciągnął dalej Lupin, udając, że nie zwraca uwagi na uporczywe milczenie inspektora. — I pozwolę sobie w paru słowach zreasumować całą historję, o której mówią te oto tu leżące przedmioty. Otoż — wczoraj między godziną dziewiątą a dwunastą w nocy jakaś kobieta, nieco ekscentryczna, została zraniona sztyletem, a następnie uduszoną. Mordercą jest jakiś elegancki jegomość z monoklem, bywalec wyścigowy, który kupił jej poprzednio cztery rurki z kremem.
Lupin zapalił papierosa, a chwytając inspektora za ramię rzekł:
— A co, zgłupiałeś zupełnie, panie inspektorze policji?... Wyobrażasz sobie, że żaden laik nie zdolny jest do podobnych dedukcyj w dziedzinie kryminalistyki? Otóż mylisz się, kochasiul Dla mnie jest to poprostu zabawką. Jakie mam dowody? Zaraz ci to wyłożę wszystko jak na dłoni.
I zaczął mówić, wskazując w miarę potrzeby na rozłożone na stole przedmioty:
— Powiedziałem zatem: wczoraj między 9 a 12 wieczór'... Widzisz, na dzienniku tym jest wczorajsza data z dopiskiem „wydanie wieczorne“. Pewien elegancki jegomość (ów odłamek szkła ma wywierconą dziurkę, pochodzi zatem z monokla, a monokl noszą ludzie eleganccy, arystokratyczni), — wszedł do jakiejś cukierni. (Że był w cukierni, najlepszy dowód ów karton, — jest to mała tacka, na której układa się sprzedane ciastka, — widzisz, — są jeszcze na niej znaki z kremu). Po zakupieniu ciastek ów jegomość z monoklem spotyka się z jakąś damą nieco ekscentryczną, jak się domyśleć łatwo z tej oto jedwabnej purpurowej szarfy. Potem — niewiadomo jeszcze z jakiego powodu, rzuca się na nią, rani ją nożem, a następnie dusi zapomocą tej właśnie szarfy. (Weź swoją lupę, mości inspektorze, a dojrzysz na jedwabiu dwie ciemniejsze plamy; ta tutaj pochodzi od obtarcia noża z krwi, — ta druga od dotknięcia zakrwawionej ręki). Po spełnieniu zbrodni jegomość ów wyciąga z kieszeni wieczorne wydanie dziennika, który prenumerował, a który, jak to widać z tytułu, poświęcony jest specjalnie sportowi konnemu. Następnie zbiera odłamki z monokla, który widocznie rozbił mu się podczas szamotania z ofiarą. Odcina nożyczkami (widzisz tu na brzegu wyraźne ślady odcięcia) kawałek szarfy, poplamionej krwią, — zostawiając niewątpliwie drugi koniec szarfy w zaciśniętych dłoniach zabitej. Zapewne pozbierał też i inne drobiazgi, które mogłyby go zdradzić, — a które musiały potem wpaść do wody... przypuszczam, że między innemi również i sztylet. Wszystko to owija w gazetę, obwiązuje sznurkiem, a żeby pakiet miał większy ciężar, przywiązuje do niego jeszcze i ten ciężki kałamarz. Rzuca to z mostu do rzeki i ucieka, — a pakiet cały wpada na dno łodzi przepływającego właśnie przewoźnika. Ot — i wszystko. No i co ty na to?
Przyglądał się uważnie Ganimardowi, ciekawy, jakie wrażenie na nim wywarło to opowiadanie. Ale Ganimard milczał jak zaklęty.
Lupin zaczął się śmiać.
— Prawda, zaimponowałem ci? Ale w głębi duszy myślisz sobie z pewnością: „Coś w tem jednak jest niewyraźnego. Po jakiego licha Lupin wtajemnicza mnie w tę sprawę, zamiast samemu szukać mordercy i ewentualnie odebrać mu łup?“ I miałbyś nawet rację zupełną. Ale... jest tu jedno ale: oto nie mam obecnie czasu. Roboty mam po uszy: jedno włamanie w Londynie, drugie w Lozannie, porwanie dziecka w Marsylji, wybawienie młodego dziewczęcia przed grożącą jej śmiercią, — wszystko to zwaliło mi się naraz na głowę. Więc pomyślałem sobie: „A możeby tak oddać tę sprawę Ganimardowi? Najważniejsze już przecież zrobione, — może uda mu się rozwikłać wszystko do końca? A przy tem oddam mu cenną przysługę, — będzie mógł się odznaczyć“...
Jak pomyślałem, tak też i zrobiłem. O ósmej rano wysłałem na przynętę owego człowieka ze skórkami pomarańczowemi... A o dziewiątej już tu byłeś.
Lupin wstał z krzesła, a pochylając się ku inspektorowi mówił mu prosto w oczy:
— Skończyłem. Spodziewam się, że niedługo odnajdziesz już ofiarę, — zapewne jaką baletnicę lub śpiewaczkę kabaretową... Mam też pewne dane do przypuszczenia, że morderca mieszka gdzieś niedaleko Nowego Mostu, po lewym brzegu Sekwany. Wszystkie te rzeczy daję ci; — weź się odrazu do roboty. Zatrzymuję sobie tylko ten kawałek szarfy. Gdyby ci potrzebnem było skompletowanie całej szarfy, — przynieś mi drugą jej połowę... znajdującą się na szyj i ofiary. Przynieś mi ją za miesiąc, dokładnie za miesiąc: 18 grudnia, o 10 rano. Znajdziesz mnie tu, ręczę za to. I nie lękaj się: wszystko to, co ci powiedziałem, jest zupełnie serjo, — niema w tem żadnej blagi. Bierz się odrazu do roboty! Aha, — jeszcze jeden ważny szczegół: ów jegomość z monoklem jest mańkutem. Nie zapominaj o tem w chwili aresztowania go! No, a teraz do widzenia, mój stary! Życzę ci powodzenia!
Wykręcił się zgrabnie na pięcie, podszedł do drzwi i zniknął za niemi, zanim jeszcze Ganimard zdążył powziąć jaką decyzję. Jednym susem dopadł Ganimard drzwi, chwycił za klamkę. Niestety — drzwi nie dały się otworzyć. Upłynęło jakie dziesiąt minut, zanim inspektorowi udało się wreszcie odkręcić zamek; drugie dziesięć minut stracił na otwarciu drzwi wiodących z przedpokoju na kurytarz, A kiedy w końcu znalazł się już na podwórzu, — nie łudził się zupełnie, by udało mu się odnaleść Lupina.
Zresztą nie myślał nawet o tem. Osoba Lupina napawała go dziwnem uczuciem, w którem złość i strach mieszały się z pewnego rodzaju mimowolną admiracją i świadomością, że mimo wszystko — inspektor Ganimard nie dorósł Lupinowi i nigdy sobie z nim nie da rady. Ścigał go i tropił, bo nakazywał mu to obowiązek i ambicja, — ale ustawicznie lękał się, by Lupin nie zadrwił sobie z niego i nie ośmieszył go w oczach publiczności.
Toteż i na opowiedzianą mu teraz przez Lupina historję o jedwabnej szarfie zapatrywał się Ganimard dość sceptycznie. Zapewne, — bistorja interesująca pod niejednym względem, — ale jakże nieprawdopodobna! A całe rozumowanie Lupina, na pozór tak logiczne, nie wytrzymywało surowszej nieco krytyki.
— Nie, nie, — mówił sobie, — to wszystko blaga, — fantazje i przypuszczenia, nie oparte na niczem konkretnem. Niema o czem myśleć.
Z tem mocnem postanowieniem przyszedł do biura Bezpieczeństwa Publicznego. Jeden z kolegów zaczepił go na powitanie:
— Mówiłeś już z szefem?
— Nie.
— Wzywał cię. Zgłoś się natychmiast do niego.
— A gdzie?
— Na ulicę Berneńską... jest świeży wypadek morderstwa, popełnionego dziś w nocy.
— Niepodobna? A kogo zamordowano?
— Nie wiem dokładnie... podobno jakąś tancerkę kabaretową...
— Ach, do kroćset... — mruknął Ganimard.
W kwadrans później wysiadał już z kolejki podziemnej i szedł na ulicę Berneńską.
Zamordowana, znana w światku artystycznym pod nazwiskiem Jenny Saphir, zajmowała skromne mieszkanie na drugiem piętrze.
Ganimard, prowadzony przez ajenta policyjnego, przeszedł przez pierwsze dwa pokoje i znalazł się w trzecim, gdzie zastał zebranych już; sędziego śledczego, lekarza sądowego i szefa Biura Bezpieczeństwa, pana Dudouis.
Ledwie wszedł do tego pokoju, Ganimard drgnął cały, bo oto ujrzał leżące na kanapce zwłoki młodej kobiety, trzymającej w zaciśniętych kurczowo rękach kawałek czerwonej jedwabnej szarfy! Na obnażonem ramieniu widniały dwie rany, zakryte skrzepłą krwią. Na twarzy nabrzmiałej, niemal czarnej, malował się wyraz szalonej zgrozy.
Lekarz sądowy, który właśnie kończył badanie, oświadczył:
— Wedle mojej opinji ofiara została najpierw dwukrotnie ugodzona sztyletem, a następnie uduszona. Objawy uduszenia są zupełnie wyraźne.
— Ale na szyji nie widać żadnych śladów ecchimozy, — wtrącił sędzia śledczy.
— Prawdopodobnie została uduszoną za pomocą tej jedwabnej szarfy, której połowa została w zaciśniętych rękach ofiary... Widocznie próbowała ją zedrzeć ze szyji, — wyjaśniał lekarz.
— Gdzież w takim razie reszta tej szarfy? Co się z nią stało?
— Sądzę, że zabrał ją morderca... może była poplamiona krwią. Znać wyraźne ślady przecięcia jej nożyczkami.
— Psiakrew... psiakrew... — mruczał Ganimard przez zęby, — to bydlę Lupin jakby był jasnowidzącym!
— A jaki motyw zbrodni? — dopytywał się sędzia śledczy. — Widzę, że zamki wyłamane, szuflady powyciągane. Czy w tym kierunku ma pan pewne dane, panie Dudouis?
Szef Bezpieczeństwa Publicznego odpowiedział:
— Mogę w każdym razie postawić pewną hypotezę, opartą jedynie na zeznaniach pokojówki ofiary. Otóż zamordowana nie miała wielkiego talentu, — ale słynęła z urody. Przed dwoma laty wyjeżdżała na występy do Rosji i stamtąd przywiozła przepyszny szafir, podobno ofiarowany jej przez jednego z członków panującego domu. Jenny Saphir, jak ją od tego czasu stale nazywano, pyszniła się niesłychanie tym prezentem, — choć z ostrożności nigdy go nie nosiła przy sobie. Należałoby zatem przypuszczać, że morderca chciał wejść w posiadanie tego właśnie szafiru.
— A czy pokojówka wiedziała, gdzie jej pani szafir ten chowa?
— Nie, — nikt tego nie wiedział. A wnioskując z tego nieładu, z tych porozbijanych szuflad, można przypuszczać, że i morderca również nie znał tej skrytki.
— Musimy przesłuchać pokojówkę. — oświadczył sędzia śledczy.
Pan Dudouis odwołał na bok inspektora Ganimard:
— Co pan ma dziś taką dziwną minę, Ganimard? Czy masz pan już może jakie poszlaki?
— Nic absolutnie, panie szefie.
— Szkoda. Tym razem musimy się popisać. Już kilka ostatnio popełnionych zbrodni uszło bezkarnie; — sprawców nie znaleziono. Trzeba się nam zrehabilitować, — odnaleść sprawcę, i to szybko!
— Trudno to będzie, panie szefie.
— Musimy! Posłuchaj mnie, Ganimard: Wedle zeznań pokojówki Jenny Saphir prowadziła tryb życia bardzo regularny. Od jakiegoś miesiąca, po powrocie teatru, zatem koło godziny wpół do jedenastej w nocy, przyjmowała u siebie często jakiegoś jegomościa, który przesiadywał u niej do północy. „Jest to człowiek z najlepszego towarzystwa. Ma się ze mną ożenić“, — twierdziła Jenny Saphir. Ów człowiek z najlepszego towarzystwa unikał starannie spotkania się z kimkolwiek. Przechodząc koło loży portjera podnosił kołnierz palta do góry i spuszczał rondo kapelusza na oczy, by dozorca nie mógł dojrzeć jego twarzy. A ilekroć miał przyjść, Jenny Saphir oddalała pokojówkę z mieszkania. Tego oto człowieka musimy odnaleść!
— Nie zostawił żadnych śladów?
— Żadnych zupełnie. Widocznie sprytny to ptaszek, obmyślił wszystko z najdrobniejszemi szczegółami, wykorzystał wszelkie możliwe szanse. Musimy go schwytać, Ganimard! Liczę tylko na pana!
— Liczy pan na mnie, panie szefie?... — odparł inspektor. — Dobrze zatem... zobaczymy... zobaczymy... Ale...
Wydawał się dziwnie zdenerwowany i niezwykle podniecony, co nawet uderzyło p. Dudouis.
— ...Ale, — powtórzył Ganimard, — ale... przysięgam panu... słyszy pan, panie szefie, — przysięgam...
— Przysięga pan? Że co?
— Nic już, — nic... Zobaczymy, panie szefie... zobaczymy... Dokończył zdanie dopiero, gdy się znalazł sam, na ulicy. A dokończył go głośno, tupiąc nogą ze złością:
— Ale przysięgam, że wytropię i zaaresztuję mordercę sam, nie korzystając zupełnie ze wskazówek, udzielonych mi przez tego łotra! No, no.. — przekonasz się, czy nie obejdę się bez ciebie i twojej pomocy!
Wymyślając w duszy Lupinowi, wściekły, że oddano mu tę sprawę, a równocześnie zdecydowany na rozwikłanie jej, — spacerował bez celu po ulicach. Starał się uporządkować tłoczące mu się do mózgu myśli, starał się wynaleść jakiś drobny szczegół, który uszedł uwagi wszystkich, nawet i Lupina, a który pomógłby mu do tryumfu.
Zjadł pospiesznie obiad w pierwszej lepszej napotkanej restauracji — i poszedł dalej, bez celu, pogrążony w myślach. Nagle przystanął zmieszany, zdumiony. Oto znalazł się, zupełnie mimowoli, na ulicy Surćne, w bramie tegoż samego domu, do którego zwabił go Lupin przed paru godzinami. Jakaś przemożna siła tu go zawiodła z powrotem. Tu leżało rozwiązanie całej zagadki. Rozumowanie Lupina było tak logiczne, wnioski wyciągnięte przez niego, tak trafne, że Ganimard olśniony poprostu tem niemal jasnowidzeniem, nie widział innej rady, jak podjąć dalszą pracę od tego punktu, na którym jego nieubłagany wróg mu ją pozostawił.
Nie namyślając się dłużej wyszedł na trzecie piętro. Mieszkanie stało otworem. Wszystkie przedmioty, stanowiące wedle Lupina „corpora delicti“ leżały na stole. Zebrał je i schował do kieszeni.
Od tej chwili rozumował i działał niemal mechanicznie, pod przemożnym wpływem rozumowań Lupina, któremu oprzeć się nie miał siły.
Przyjmując, że morderca mieszkał w okolicy Nowego Mostu, należało przedewszystkiem na przestrzeni od tegoż mostu do ulicy Berneńskiej odszukać ową cukiernię, w której zakupione zostały te ciastka z kremem. Poszukiwania nie trwały zbyt długo. W pobliżu dworca św. Łazarza znalazł cukiernię, posiadającą podstawki kartonowe na ciastka, zupełnie tej samej wielkości, kształtu i koloru, jak karton, znajdujący się w rękach Ganimarda. Co więcej, jedna z panien sprzedających w tej cukierni przypominała sobie dokładnie, że wczoraj wieczorem obsługiwała jakiegoś jegomościa z monoklem w oku, otulonego po uszy we futro.
— Pierwszy szczegół zatem już skontrolowany, — pomyślał Ganimard, — ów jegomość nosi rzeczywiście monokl.
Następnie poskładał skrupulatnie podarte kawałki dziennika i tą drogą ustalił, że dziennik ów nosił tytuł: Turf ilustrowany. Poszedł natychmiast do administracji tegoż dziennika i kazał przedłożyć sobie liczbę abonentów. Z listy tej wynotował sobie nazwiska i adresy wszystkich abonentów zamieszkałych w okolicy Nowego Mostu, — a przedewszystkiem po lewym brzegu Sekwany, — bo tak przecież Lupin mu mówił.
Wrócił potem do swego biura, zebrał sześciu swoich ludzi i rozesłał ich na miasto, udzieliwszy im potrzebnych instrukcyj.
Koło godziny siódmej wieczór ludzie ci byli już z powrotem. Jeden z nich przyniósł inspektorowi ważną wiadomość. Oto niejaki pan Prévailles, stały abonent „Turfu“, mieszkał przy wybrzeżu św. Augustyna. Ów pan Prévailles wyszedł z domu wczoraj wieczorem, ubrany we futro, odebrał od odźwiernego swoją pocztę i wieczorne wydanie, „Turfu“, — poczem poszedł na miasto i wrócił dopiero koło północy.
Pan Prevailles nosił monokl, był stałym bywalcem na wyścigach i posiadał sam kilka koni, które wypożyczał do jazdy.
Wszystko to przyszło tak szybko i łatwo, zgadzało się tak ściśle z tem, co Lupin przepowiadał — że Ganimard nie mógł ochłonąć z podziwu, słuchając raportu swego ajenta. Nigdy jeszcze, w ciągu swego długiego i pracowitego żywota nie spotkał Ganimard człowieka, obdarzonego takim niesłychanym sprytem, taką bystrością sądu i jasną dedukcją jak Lupin.
Ganimard poszedł prosto do p. Dudouis:
— Panie szefie, wszystko już gotowe. Proszę o nakaz aresztowania!
— Co takiego?
— Mówię, że wszystko już jest przygotowane... można go natychmiast aresztować!
— Jakto? Już pan wie, kto jest mordercą Jenny Saphir?
— Wiem.
— A to jakim sposobem? Mów-że pan!
Ganimard poczuł pewne skrupuły, — zarumienił się lekko, — ale odrzekł śmiało:
— Prosty przypadek, panie szefie! Morderca wrzucił do Sekwany wszystkie rzeczy, któreby go mogły skompromitować. Kilka z tych rzeczy wyłowiono i oddano w moje ręce.
— Któż to zrobił?
— Pewien przewoźnik, który nie chciał wyjawić swego nazwiska, bojąc się jakich dochodzeń. Dzięki temu zyskałem pewne wskazówki — reszta poszła jak z płatka.
I Ganimard opowiedział szczegółowo, w jaki sposób przeprowadził dochodzenia.
— I pan to nazywasz prostym przypadkiem, — zakrzyknął p. Dudouis z uznaniem. — Mówisz, że wszystko poszło jak z płatka 1 Ależ, Ganimard, to jeden z najpiękniejszych twoich sukcesów! Poprowadźże pam całą tę sprawę sam do końca! Tylko ostrożnie!
Ganimardowi spieszyło się też naprawdę. Zabrał swych ludzi i poszedł z nimi na wybrzeże św. Augustyna; tam rozmieścił ich naokoło domu, w którym mieszkał p. Prevailles. Odźwierna na zapytanie inspektora oświadczyła, że Prevailles jada na mieście, że jednak regularnie po kolacji wraca do domu.
I rzeczywiście, na parą minut przed dziewiątą odźwierna zauważyła z okna idącego p. Prevailles. Dała o tem znać Ganimardowi, który zapomocą gwizdka dał cichy sygnał swoim ludziom. Wzdłuż wybrzeża Sekwany szedł pomału jakiś jegomość, odziany we futro. Przeszedł przez środek ulicy, kierując się do swego mieszkania.
Ganimard podszedł ku niemu:
— Czy pan Prevailles? — spytał.
— Tak... A kto pan jesteś?
— Mam pewne polecenie...
Ale nie mógł dokończyć zdania. Na widok ludzi Ganimarda zjawiających się niespodzianie, Prćvailles cofnął się szybko pod ścianę domu, gdzie oparł się plecami o drzwi zamkniętego już sklepiku, — zwrócony twarzą do napastników.
— Precz! — krzyczał. — Ja pana nie znam zupełnie!
W prawej ręce trzymał grubą, ciężką laskę; lewą ręką, ukrytą za plecami, zdawał się szukać klamki do drzwi sklepiku.
Ganimard zląkł się, czy przypadkiem Prevailles nie wymknie mu się przez jakieś tajemne wyjście.
— No, dosyć tego! — odezwał się groźnie, podchodząc do niego. — Złapany-ś bratku, — poddaj się!
Ale w chwili gdy uchwycił ręką za laskę, przypomniał sobie ostrzeżenie Lupina: Prevailles miał być mańkutem. Z pewnością zatem lewą ręką sięga po rewolwer.
Inspektor pochylił się szybko, — zauważył podejrzany giest swego przeciwnika. Huknęły dwa strzały, — nie raniąc jednak nikogo.
Prevailles, ugodzony energicznie pięścią pod brodę, zwalił się na ziemię. O dziewiątej już znalazł się w areszcie.

∗             ∗

Ganimard zrobił się odrazu sławnym. Policja nie omieszkała oczywiście poinformować publiczności, jak błyskawicznie niemal i operując zupełnie prostemi środkami Ganimard wykrył i ujął mordercę. Dzienniki wychwalały pod niebiosy zdolności i spryt Ganimarda, — kładąc na karb aresztowanego Prevailles wszystkie poprzednie zbrodnie, których sprawców dotąd nie wykryto.
Śledztwo potoczyło się początkowo bardzo szybko. Stwierdzono przedewszystkiem, że ów Prevailles, nazywający się właściwie Tomasz Derocq, miał już dawniej pewne porachunki z policją. W czasie rewizji przeprowadzonej w mieszkaniu znaleziono sztylet, nie pokrwawiony wprawdzie, ale wymiarami swemi i szerokością odpowiadający dokładnie ranom znalezionym na ciele zabitej.
Ale po tygodniu sytuacja zmieniła się gruntownie. Prevailles, który dotyczczas odmawiał wszelkich wyjaśnień, oświadczył nagle, że może udowodnić swoje alibi: oto w ów wieczór, gdy zbrodnia została popełnioną, on był na przedstawieniu w Folies-Bergère.
I faktycznie, po skrupulatnem zrewidowaniu jego smokingu, znaleziono w kieszeni bilet wstępu do tego teatrzyku i program, — jedno i drugie z datą owego krytycznego wieczora.
— Alibi z góry przygotowane! — zauważył sędzia śledczy.
— Proszę mi to udowodnić, — odparł śmiało Prevailles.
Przeprowadzono konfrontację obwinionego. Owa panienka z cukierni oświadczyła, że zdaje się ten pan właśnie kupował u niej ciastka. Odźwierny z domu przy ul. Berneńskiej zeznał, że zdaje się ten pan właśnie przychodził z wizytą do Jenny Saphir. Ale nikt nie miał odwagi stwierdzić to stanowczo.
Śledztwo zatem nie ustaliło żadnych niezbitych faktów, nie zebrało materjału, na którym możnaby było zbudować uzasadniony akt oskarżenia.
Sędzia śledczy powołał do siebie Ganimarda i zwierzył mu się ze swemi kłopotami.
— Niepodobna mi dalej prowadzić śledztwa. — Brak wszelkich dowodów winy!
— Ależ panie sędzio, pan sam nie wątpi przecież w jego winę! Czyżby Prevailles stawiał taki opór przy aresztowaniu, gdyby się czuł niewinny?
— On powiada, że chciał się bronić, myśląc, iż go napadnięto. Twierdzi dalej, że Jenny Saphir nie widział nigdy na oczy, a nie mamy żadnego sposobu, by mu udowodnić kłamstwo. A owego szafira — jeżeli naprawdę został skradziony, — u niego nie znaleźliśmy.
— Ani nigdzie indziej, — wtrącił Ganimard.
— Racja, ale to jeszcze nie świadczy przeciw niemu. Wie pan, panie Ganimard, co by nam było koniecznie, i to pilnie potrzebne? Oto druga połowa owej jedwabnej szarfy.
— Druga połowa?
— Właśnie! Bo jeżeli morderca ją zabrał i ukrył, to widocznie musiały na niej być krwawe odciski jego palców.
Ganimard nic nie odpowiedział. On już od paru dni miał uczucie, że na tem musi się skończyć. Innych dowodów winy znaleść nie było można. Tylko z pomocą owej szarfy można będzie zdemaskować mordercę. A to zdemaskowanie było nieodzownem, o ile Ganimard nie chce się ośmieszyć. Toż on przecie spowodował aresztowanie, on wsławił się przez to, on wyrobił sobie odrazu opinję najdzielniejszego i najbystrzejszego inspektora! I ostatecznie Prevailtes miałby być uwolnionym dla braku dowodów?Nigdy!
Na nieszczęście, — najważniejszy i jedyny dowód — owa druga połowa szarfy, — znajdowała się w rękach Lupina! Jakim sposobem go zdobyć?
Ganimard próbował sam sobie radzić. Zmobilizował wszystkich swych ludzi, podjął drobiazgowe śledztwo, szukał, i węszył na wszystkie strony.. wszystko napróżno. Żadnych nowych poszlak nie odkrył, — a ów sławny szafir przepadł bez śladu.
Dwudziestego siódmego grudnia spotkał się ze sędzią śledczym na kurytarzu gmachu sądowego.
— No, ma pan jakie nowiny, panie inspektorze? — zagadnął go sędzia.
— Niema nic, panie sędzio.
— Ha, w takim razie zastanawiam dalsze śledztwo.
— Panie sędzio, — proszę jeszcze o jeden dzień zwłoki.
— A to po co? Jeszcze, — gdyby można odszukać drugą połowę tej szarfy...
— Będę ją miał jutro.
— Jutro?
— Tak jest. Ale musi mi pan sędzia powierzyć ową połowę szarfy, znajdującą się w sądzie jako lice.
— A w zamian za to?
— W zamian za to zobowiązuję się dostarczyć panu sędziemu obie połówki tej szarfy.
— Zgoda.
Po paru minutach Ganimard wyszedł z gmachu sądowego, niosąc ukrytą starannie połówkę jedwabnej szarfy.
— Psiakrew... — mruczał pod nosem, — pójdę po nią, — tak jest pójdę... muszę zdobyć ten dowód... Zeby tylko Lupin raczył zjawić się na umówionem miejscu!
W głębi duszy jednak był zupełnie pewny, że Lupin nie skrewi, — a właśnie świadomość tego irytowała go najwięcej. Bo po jakiego licha właściwie Lupin wyznaczył mu wówczas to spotkanie? Czyżby miał w tem jaki cel ukryty?
Trochę niespokojny, w głębi duszy wściekły na Lupina, postanowił nie zaniedbać żadnych środków ostrożności, aby nietylko sam nie wpadł przypadkiem w pułapkę, lecz nawet, — o ile się uda, — złapać w sidła swego wroga
W przeddzień umówionego spotkania, tj. 27. grudnia stracił cały wieczór na obserwacji owego domu przy ulicy Surène, — upewnił się naocznie, że dom ten posiada tylko jedno jedyne wyjście frontową bramą, — wreszcie przygotował odpowiednio swoich ludzi, zapowiadając im, że nazajutrz czeka go niebezpieczna wyprawa.
Nazajutrz, idąc na umówioną schadzkę zabrał swoich ludzi ze sobą i ulokował ich w małej kawiarni, mieszczącej się po drugiej stronie ulicy. Wydał im wyraźne instrukcje: o ileby nie wrócił najdalej do godziny, mają otoczyć cały dom i bezwzględnie zaaresztować wszystkich jego lokatorów.
Upewnił się jeszcze, że rewolwer funkcjonuje należycie, — i poszedł po schodach na górę.
Z pewnem zdziwieniem stwierdził, że w mieszkaniu nic się zupełnie nie zmieniło: drzwi były pootwierane, zamki wyłamane, jak je zostawił. Upewnił się, że okna środkowego pokoju wychodzą na ulicę, — poczem obszedł cały apartament, złożony z czterech ubikacyj. Mieszkanie było zupełnie puste.
— Oho, Lupin stchórzył, — mruknął półgłosem z pewną satysfakcją.
— Głupiś, kochanku, — odezwał się za nim jakiś głos.
Obrócił się szybko. Na progu stał jakiś stary robotnik w długim płaszczu, jakiego używają malarze.
— Nie szukaj dłużej. To ja, — Lupin. Pracuję dziś od rana u tego malarza jako pomocnik. Teraz mamy pauzę — więc zajrzałem tu na górę.
Przyglądał się inspektorowi z wesołym uśmiechem. Po chwili zaczął mówić dalej:
— Nie masz poprostu pojęcia, kochanku, jaką mi zrobiłeś przyjemność twojem przybyciem! Tej chwili nie oddałbym ani za dziesięć lat twego życia, — a wiesz przecie, że cię kocham szczerze... No i co ty na tę całą sprawę, mistrzu? A co, — ładnie wszystko wykombinowałem, przewidziałem, — od A do Z? Juści — może tam i brakowało pewnych szczegółów, może tam były jakie luki w mojem argumentowaniu... Ale powiedz sam, Ganimard, ile w tem było niesłychanej intuicji! Jak trafnie odgadłem wszystko to co zaszło, — i jak bystro przewidywałem nawet i to, co potem miało nastąpić, — aż do twego powtórnego przybycia tutaj!... Masz szarfę?
— Mam jedną połówkę. A ty masz drugą?
— Naturalnie. Patrz. Zaraz porównamy obydwie.
Ułożyli obie połówki na stole, jedną przy drugiej. Obie były jednakiego koloru, z tego samego materjału. Nacięcia od nożyczek odpowiadały sobie wzajemnie jak najściślej.
— Sądzę, — rzekł Lupin — że nie o to jedno tylko ci chodziło. Z pewnością chcesz obejrzeć ślady krwi na szarfie. Chodź za mną, w tym pokoju jest zamało światła.
Przeszli do sąsiedniego pokoju, z oknami wychodzącemi na podwórze. Rzeczywiście było tu znacznie widniej. — Lupin przyłożył połówkę szarfy do szyby.
— Przypatrz się, — rzekł do Ganimarda, robiąc mu miejsce koło siebie.
Ganimard aż zadrżał z radości. Na szarfie można było dojrzeć wyraźnie odbicie dłoni i pięciu palców. To już był dowód niezbity, klasyczny. Tą samą ręką skrwawioną, którą ugodził Jenny Saphir, morderca chwycił następnie za szarfę i okręcił szarfę o szyję swej ofiary.
— Uważasz, — objaśniał go Lupin, — to jest odcisk lewej ręki... Dlatego uprzedzałem cie, że morderca jest prawdopodobnie mańkutem. Widzisz, nie było w tem nic cudownego. Wyjaśniam ci to umyślnie, bo o ile nie mam nic przeciw temu, byś mnie uważał za człowieka o nieprzeciętnej, wybitnej inteligencji, — o tyle nie chciałbym w twoich oczach uchodzić za jakiegoś czarownika, czy jasnowidza!
Ganimard schował szybko do kieszeni skrwawioną połówkę szarfy.
— Ależ owszem, weź ją sobie, — mówił Lupin spokojnie. — Nie masz pojęcia, jak mi jest miło, że mogę ci zrobić tę przyjemność... Teraz widzisz sam, że nie miałem żadnych ubocznych myśli... Ot, — poprostu zwyczajna koleżeńska przysługa.. Dziś ja tobie, — jutro ty mnie... I przyznam ci się, grała tu pewną rolę i ciekawość... Chciałem obejrzeć tamtą połowę szarfy... tę, którą znalazła policja... Pokaż mi ją... nie bój się... zaraz ci oddam... tylko na chwileczkę...
Wziął do ręki szarfę i zaczął niedbale bawić się wiszącym na jej końcu kwastem.
— Jakie to jednak ładne te robótki kobiece, — mówił pomału. — Ciekawym, czy zauważyłeś pewien drobny szczegół ze śledztwa? Oto Jenny Saphir była bardzo zręczną modniarką; sama sobie szyła kapelusze i sukienki... Niewątpliwie i ten kwast sama również sfabrykowała... Zresztą odrazu doszedłem do tego wniosku. Wiesz, że jestem ciekawy z natury. Zbadałem dokładnie tamten kwaścik, który razem ze szarfą schowałeś do kieszeni. I pomyśl sobie: we wnętrzu wydrążonej żołędzi drewnianej znalazłem ukryty mały medalik: Matki Boskiej Nieustającej Pomocy! Prawda, jakie to wzruszające? Biedna dziewczyna nosiła to widocznie jako amulet.
Ganimard słuchał go uważnie, nie spuszczając wzroku z twarzy Lupina. A Lupin ciągnął dalej:
— Wtedy pomyślałem sobie: „Jakby to było interesującem zbadać równie dokładnie i drugą połowę tej szarfy, tę którą policja znajdzie na szyji zabitej!“ — Bo przecież i ta druga połowa, którą nareszcie mam w ręku, zakończona jest również takim kwaścikiem... Zaraz się przekonamy, czy i w tym kwaściku jest jaki schowek... i co się w nim znajduje... Przypatrz się tylko, kochasiu, jakie to nieskomplikowane, a jednak pomysłowe. Wystarczy poprostu wziąć szpulką czerwonych jedwabnych nici i owijać je naokoło takiej oto drewnianej żołądzi, wewnątrz wydrążonej... O widzisz... w środku jest dziurka... niewielka, to prawda, ale wystarczająca na to, by można tam ukryć jakiś świąty medalik... albo coś podobnego... naprzykład jaki klejnocik... szafir...
W trakcie tego odwijał zwinnie nitki, aż wreszcie z wydrążenia znajdującego się w środku żołędzi wydobył dwoma palcami prześliczny kamień błękitny, o nieporównanej wodzie i połysku.
— A co, — nie mówiłem, mój przyjacielu?
Podniósł głową — Ganimard stał jak skamieniały, z oczyma utkwionemi w śliczny, lśniący kamień. Nareszcie przejrzał całą grą Lupina.
— Bydlę! — ryknął z oburzeniem.
Stali naprzeciw siebie, groźni, mierząc się spojrzeniami.
— Oddawaj to! — krzyknął Ganimard.
Lupin podał mu połówką szarfy.
— A szafir?!
— Zwarjowałeś chyba, kochanku!
— Oddawaj, bo jak nie...!
— To co, ty idjoto? Cóż tobie się zdaje, że ja to wszystko robiłem może dla twoich pięknych oczu?
— Oddaj mi to natychmiast!
— Zwarjowałeś naprawdą, mój poczciwcze. Czyżbyś naprawdę miał taki zakuty Jeb i niczego nie rozumiał?... Czyż nie widzisz, że od czterech tygodni traktują cię, jak grzecznego, ślicznie wytresowanego pieska, który w końcu aportuje tu... do nogi swego pana!... Ślicznie piesku, dobrze, spisałeś mi się... naści kawałek cukru!...
Ganimard kipiał poprostu z oburzenia i złości. Myślał tylko o jednem w tej chwili, — sprowadzić tu natychmiast swoich ludzi. Że zaś okno tego pokoju, w którym rozmawiali, wychodziło na podwórze, starał się pomału, niepostrzeżenie dostać do drzwi, wiodących do frontowego pokoju. Tam skoczy do okna, rozbije szybą, — ludzie jego zjawią się bezwłocznie...
— Swoją drogą, — ciągnął nieubłaganie Lupin — wy wszyscy macie chyba bielmo na oczach. Tyle tygodni już mieliście ową szarfą w ręku, — nikomu z was nie przyszło do głowy chejrzeć, obmacać ją porządnie! Nikt nie zastanawiał się nad tem, dlaczego ta biedna dziewczyna nie rozstawała się ani na chwilę ze swoją czerwoną szarfą! Oh — nie umiecie poprostu myśleć, działacie na oślep, bez zastanowienia!
Inspektor był już pod drzwiami. Gwałtownym ruchem skoczył ku klamce, szarpnął ją. Ale klamica ani drgnęła, — drzwi nie ustąpiły.
Lupin zaśmiał się ironicznie:
— To i tego nawet nie przewidziałeś, biedaku! Nastawiasz na mnie pułapką i nie przychodzi ci nawet na myśl, że mogę ją zwęszyć?... Idziesz za mną bez wahania do tego pokoju, nie myśląc o tem, czy cią tu nie prowadzę rozmyślnie. Zapomniałeś już o tem, że te zamki zaopatrzone są w specjalny, sekretny mechanizm!... No, przyznaj się szczerze, stary, co ty na to?
— Co ja na to? — powtórzył Ganimard wściekły.
Wydobył gwałtownym ruchem rewolwer i skierował lufę prosto w twarz swego wroga.
— Ręce do góry! — krzyknął groźnie.
Lupin stał spokojnie, wzruszając pogardliwie ramionami:
— Znowu się zblamowałeś, bratku!
— Ręce do góry, powtarzam!
— Zblamowałeś się. Twój instrument nie strzela.
— Cooo?
— Widzisz, twoja służąca, stara Katarzyna, jest na moim żołdzie. Kiedy dziś rano piłeś kawą, — ona zmoczyła wszystkie ładunki w rewolwerze.
Ganimard żachnął się, wetkał rewolwer do kieszeni i rzucił się na Lupina.
— I cóż dalej? — spytał Lupin z niezmąconym spokojem, zatrzymując w miejscu inspektora jednem energicznem kopnięciem w nogą.
Stali jeden na wprost drugiego, mierząc się nienawistnym wzrokiem, — gotowi do śmiertelnych zapasów.
Ale do walki nie doszło. Zbyt dobrze pamiętał Ganimard swe poprzednie spotkania z Lupinem, wszystkie swe sromotne kląski, wszystkie niewyczerpane podstępne chwyty i riposty przeciwnika. Nie da mu rady, wiedział to doskonale, — więc pocóż ryzykować niepotrzebnie?
— Nieprawdaż, kochasiu, — odezwał się Lupin uprzejmym tonem, — lepiej dać sobie spokój. Zresztą zastanów się tylko sam, jakie z całej tej historji odnosisz nieocenione korzyści: sławą, pewny awans — i dzięki temu spokojny, zapewniony byt na starość. Jeszcze ci za mało? Jeszcze chciałbyś do tego dodać szafir i mnie zgubić? Nie, to by było już niesprawiedliwie, — nie mówiąc o tem, że ów Lupin przecież ocalił ci życie!... Tak jest, kochanku! A któż to cią ostrzegł, tu, na tem samem miejscu, że Prevailles jest mańkutem?... A widzisz! I teraz chcesz mi się w ten sposób odwdzięczyć?... To nie ładnie, Ganimard... — Wstydź się!...
Mówiąc to, Lupin wykonywał nieznacznie ten sam manewr, co poprzednio Ganimard i pomału zbliżał się do drzwi.
Ganimard zrozumiał, że nieprzyjaciel chce mu się wymknąć. Zapominając o wszelkiej ostrożności, chciał Lupinowi zatarasować sobą drogę. Ale uderzony gwałtownie pięścią w brzuch, zatoczył się aż pod przeciwległą ścianę.

∗             ∗

Kilku zwinnemi ruchami Lupin przekręcił tajemną sprężynkę, otworzył drzwi i ulotnił się, śmiejąc się głośno.
Kiedy Ganimard, w jakie dwadzieścia minut później, zjawił się nareszcie w kawiarni, jeden z jego ludzi odezwał się:
— Był tu jakiś robotnik malarski, — wyszedł z tego domu, kiedy właśnie jego koledzy wracali ze śniadania. Dał mi ten oto list i powiada: „Proszę to oddać waszemu szefowi“. „Jakiemu szefowi?“ pytam go, ale robotnik już się ulotnił. Myślę, że ten list jest do pana inspektora.
— Dawaj go!
Ganimard otworzył kopertę. List pisany był ołówkiem, na kolanie, — a był następującej treści:

Piszę poło, by cię odzwyczaić, kochasiu, od zbytniej łatwowierności. Jeśli ci kto mówi, że patrony twego rewolweru są zamoczone, choćby ten ktoś był nawet samym Arsenem Lupinem i zasługiwał bezwzględnie na wiarę, — nie daj się brać na kawał. Strzelaj śmiało, — a jeżeli ów ktoś zrobi koziołka na tamten świat, będziesz miał wtedy niezbity dowód, że: 1) patrony nie były zamoczone, 2) że stara Katarzyna jest najuczciwszą kobietą pod słońcem.
W nadzieji, że będę miał zaszczyt ją kiedyś poznać, zasyłam ci, kochany mój przyjacielu, serdeczne pozdrowienia
oddany Arsen Lupin“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: Kazimierz Rychłowski.